Rhodes-Courter Ashley - Dwa zwykłe słowa

294 Pages • 73,179 Words • PDF • 3 MB
Uploaded at 2021-09-24 18:06

This document was submitted by our user and they confirm that they have the consent to share it. Assuming that you are writer or own the copyright of this document, report to us by using this DMCA report button.


Tytuł oryginału THREE LITTLE WORDS Copyright © 2008 by Ashley Rhodes-Courter All rights reserved, including the right of reproduction in whole or in part in any form Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2018 Wszelkie prawa zastrzeżone Redakcja Joanna Pawłowska Korekta Lidia Ryś Skład i łamanie Dariusz Nowacki Projekt okładki Mikołaj Piotrowicz Wydanie elektroniczne 2018 Konwersja publikacji do wersji elektronicznej Dariusz Nowacki ISBN: 978-83-7674-788-0 Wydawnictwo Replika ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo tel./faks 061 868 25 37 [email protected] www.replika.eu

Nazwiska i szczegóły dotyczące niektórych bohaterów tej książki zostały zmienione.

Słyszę i zapominam; widzę i zapamiętuję; piszę i rozumiem – przysłowie chińskie

Książkę tę dedykuję przeszło pięciuset tysiącom amerykańskich dzieci, które wciąż czekają na bezpieczne, stałe domy. Oby znalazły je szybciej niż ja. Oby znalazły równie dużo miłości i szczęścia.



WSTĘP życiu miałam przeszło tuzin tak zwanych matek. Lorraine Rhodes mnie urodziła. Gay Courter adoptowała. Pomiędzy są zapchajdziury. Niektóre były miłe, kilka było dziwacznych, a jedna, Marjorie Moss, była podła jak czarownica z jakiejś bajki. Niezależnie od tego, gdzie mieszkałam, czekałam z niecierpliwością, by znów połączyć się z matką. Czasami często się widywałyśmy, ale czasami – z niewyjaśnionych przyczyn – nie pojawiała się przez całe lata. Niedługo, niedługo, niedługo… Nuciłam sobie to słowo jak kołysankę, gdy próbowałam zasnąć, jak mantrę, gdy nikt mnie nie słyszał, hymn, by zablokować wątpliwości, które pojawiały się, gdy przerwy pomiędzy wizytami się wydłużały. Moja matka mnie kochała. Byłam jej specjalnym Słoneczkiem. Niedługo wróci. Niedługo! Tak, wróci. Naiwna i ufna, zawsze jej wierzyłam i w jakimś bardzo znikomym stopniu – nawet teraz – nadal jej wierzę.

W



1. DZIEŃ, W KTÓRYM SKRADZIONO MI MATKĘ miano najgorszego dnia mojego życia walczą dwa dni: pierwszy to ten, gdy zabrano mnie od matki; drugi, gdy cztery lata później trafiłam do domu zastępczego Mossów. Trzy tygodnie przed tym, jak straciłam matkę, wyjechałam z Południowej Karoliny na Florydę wraz z nią, jej mężem i moim bratem. Miałam trzy i pół roku i pamiętam, że leżałam na tylnym siedzeniu, przyglądając się, jak krople deszczu spływały w dół szyb samochodowych, kreśląc rozmaite wzory. Mój młodszy braciszek, Luke, siedział w foteliku, którego nikt nie pofatygował się zamocować pasami, więc gdy jego ojciec skręcał ostro, przyciskał mnie do drzwi. Luke miał monitor pracy serca, ale chyba nie nosił go przez cały czas, bo pamiętam, że używałam go na mojej ulubionej zabawce, którą był miś Teddy Ruxpin[1]. Póki nie pojawił się Dustin Grover, mieszkałyśmy w przyczepie z Leanne, siostrą bliźniaczką mojej matki, która rzuciła szkołę, by pomagać przy mnie. Pomimo że bliźniaczki wyglądały zupełnie inaczej, dla mnie były wymienne, skoro ciocia Leanne spędzała ze mną prawie tyle samo czasu, co moja matka, a mi nigdy nie przeszkadzało, że jedna wychodzi, a jej miejsce zajmuje druga. Uwielbiałam mościć się u boku cioci Leanne. Rozmawiając przez

O

telefon z przyjaciółmi, przebierała palcami w moich loczkach. Moja matka, gdy mnie urodziła, miała zaledwie siedemnaście lat. Jeśli ona i moja ciocia przypominały większość nastolatek, to bardziej były zainteresowaniem szwendaniem się z przyjaciółmi niż zmienianiem pieluch. Tym niemniej pracowały na różne zmiany i opiekowały się mną na przemian. Ich przyczepa stała się lokalnym miejscem spotkań, bo nie było tam nikogo dorosłego. – Ścisz to! – któregoś popołudnia wrzasnęła moja matka. Oglądałam kreskówki, próbując przebić się przez rozmowy nastolatków, coraz bardziej podkręcając głośność. – Powiedziałam, żebyś ściszyła! – Gdybyście się, do diabła, zamknęli, to słyszałabym tę cholerną telewizję – odparłam. Moja matka i jej przyjaciele wybuchli śmiechem. Byłam wtedy obdarzoną intuicją dwulatką nasiąkającą językiem i zachowaniami bandy rozwydrzonych smarkaczy, którzy pozowali na dorosłe zachowania i zwyczaje. Zyskiwałam sobie ich uwagę, grając dorosłą, a moja matka przechwalała się, jak szybko zaczęłam korzystać z toalety i jak wyraźnie mówię. Moja matka miała beztroskie podejście. Była zbytnio zajęta sobą, żeby przejmować się moim bezpieczeństwem. Chociaż zawsze zapinała mnie w foteliku, jej poobijana furgonetka nie posiadała pasów. Podczas jazdy po wyboistej drodze Karoliny Południowej drzwi się otworzyły. Wypadłam na zewnątrz, koziołkując kilka razy, zanim wylądowałam na ramieniu. Moja matka zawróciła samochód i zobaczyła, jak do niej macham. Nadal byłam wpięta w fotelik. Gdy matka zaczęła żyć z Dustinem – na którego wszyscy mówili Dusty – nastrój w domu całkowicie się zmienił i rzadziej widywałam ciocię Leanne. Dusty był jak ocean, który zmienia się niespodziewanie w zależności od pogody. W jednej chwili potrafił być spokojny, w następnej wzburzone fale wznosiły się wysoko i załamywały z hukiem. Kuliłam się, gdy krzyczał. Ponieważ moja matka zajmowała się mną, nie zawsze miała idealny, gorący posiłek dla swojego chłopaka, którego ten oczekiwał natychmiast

po swoim wejściu do domu. – Nie potrafisz nawet dobrze upiec cholernego biszkoptu? – krzyknął po tym, jak zobaczył przypalony spód, ciskając talerzem z ciastem jak frisbee. Schowałam się pod kocem, jak zawsze, gdy zaczynała się awantura, w nadziei, że koc ochroni mnie przed ich okropnymi słowami albo rękoczynami. Przez otwór wpatrywałam się w pojedynczy przedmiot – na przykład but – i próbowałam sprawić, żeby wszystko inne znikło. Pamiętam, jak moja ciężarna matka obudziła się z drzemki i zastała moją ciocię i Dusty’ego, jak siedząc bardzo blisko siebie, oglądają telewizję. Złapała ich na łaskotkach i śmiechu. – Jak mogłaś? – Moja matka wrzasnęła na ciotkę. – On jest ojcem mojego dziecka! – Jesteś tego pewna? – odgryzła się ciocia, zanim zatrzasnęła za sobą drzwi. Po tym incydencie nie było jej całymi tygodniami, a ja tęskniłam za nią tak bardzo, że nawijałam sobie włosy na palce i udawałam, że robi to ona. Wkrótce potem pojawiło się nowe dziecko: Tommy. Moja matka przyniosła go do domu w żółtym kocyku i pozwoliła mi pocałować jego maleńkie paluszki. Nie pamiętam wiele więcej, ponieważ pojawił się i zniknął po niecałych dwóch miesiącach. Czasami myślałam, że mi się przyśnił albo że był tylko lalką, której nie wolno mi było dotykać. Gdy widziałam go po raz ostatni, nagle przestał się ruszać i zmienił kolor z różowego na szary. Wszyscy siedzieliśmy w pokoju i każdy do niego podchodził. Leżał w pudełku wyłożonym poduszką. Moja matka zaszła w ciążę niedługo po zniknięciu Tommy’ego. Kilka miesięcy później wyszła za Dusty’ego i przez krótki okres wydawaliśmy się szczęśliwą, małą rodziną. Ale zaledwie dziewięć miesięcy po narodzinach Tommy’ego na świecie przedwcześnie pojawił się Luke. Moja matka przed ukończeniem dwudziestego roku życia zdołała urodzić troje dzieci w niecałe trzy lata. Luke przynajmniej – w przeciwieństwie do mnie – przyszedł na

świat, mając ojca. Przy narodzinach mój nowy brat ważył zaledwie dwa funty. Matka musiała wrócić ze szpitala bez niego. – Naprawdę masz dziecko? – spytałam ją. – Musi zostać z pielęgniarkami, póki trochę nie podrośnie – wyjaśniła. Kilka dni później obudziłam się, słysząc jej łkanie. Dusty próbował ją pocieszyć, ale go odepchnęła. – To wszystko twoja wina, bo mnie uderzyłeś! – krzyknęła. Próbowałam zrozumieć, jak to, że Dusty ją uderzył, mogło zrobić krzywdę nienarodzonemu dziecku. Położyłam głowę na jej brzuchu. Przypominał balon, z którego częściowo uszło powietrze. – Kiedy będę mogła zobaczyć braciszka? – spytałam. – Musieli go zabrać ze szpitala w Spartanburg do Greenville, gdzie będą mogli lepiej się nim zajmować – wytłumaczyła moja matka. – Pojedziemy tam tak szybko, jak to możliwe. Tymczasem matka wróciła do pracy. Dusty miał mnie doglądać, podczas gdy ona była na nocnej zmianie. Którejś nocy sąsiedzi znaleźli mnie, jak samotnie plątałam się pośród przyczep, i zabrali mnie do siebie, póki matka nie przyszła do domu. Następnego dnia spakowała torbę i wprowadziłyśmy się do Ronald McDonald House w pobliżu szpitala[2]. Codziennie chodziłyśmy odwiedzić Luke’a. Przez większość czasu musiałam czekać na zewnątrz, w pokoju, w którym były małe stoliki, książeczki do kolorowania i kredki. Czasami pozwalali mi nałożyć maseczkę i wejść do pomieszczenia, gdzie w pudełkach były dzieci – nie takich drewnianych, w jakim leżał Tommy, ale w plastikowych, do których mogłam zajrzeć, gdy matka mnie podnosiła. – Czy on kiedyś stamtąd wyjdzie? – zapytałam. – O tak – obiecała matka. – Jest silny jak jego tatuś. Gdy siedem miesięcy później Luke przyjechał do domu, nie był większy od jednej z moich lalek. Czasami nosił maseczkę szpitalną zamiast pieluchy. Ciocia Leanne przychodziła, żeby pomóc, i często dzwoniła. – Gdzie twoja mama? – spytała, gdy odebrałam telefon.

– W kuchni, gotuje prochy – odpowiedziałam. – Zaraz przyjadę – powiedziała, ale gdy to zrobiła, Dusty jej nie wpuścił. Dusty pracował jako podwykonawca przy stawianiu szkieletów domów. Po kłótni o pieniądze jego partner wtargnął do naszej przyczepy. Dusty wypchnął go na zewnątrz, ale ten wyrwał drzwi, a potem zaczął demolować przyczepę. O ścianę huknęło krzesło, a w moim kierunku poleciał stół. Zrobiłam unik, ale moja matka zaczęła wrzeszczeć. – O mało nie zrobiłeś krzywdy Ashley! – Nic mi nie jest, mamo – powiedziałam, kuląc się w kącie. – Musimy się przeprowadzić – oświadczyła moja matka Dusty’emu, gdy już uprzątnęli bałagan. – Ta okolica ma na ciebie zły wpływ. – A ty co, anioł? – odszczeknął. – Poza tym tutaj mam pracę. – Na Florydzie jest mnóstwo pracy. – Kopniakiem posłała w róg połamane krzesło. – Żałuję, że stamtąd wyjechałam po śmierci mamy. Jej matka – moja babcia, Jenny – pierwsze dziecko urodziła, mając czternaście lat, ale oddała to dziecko do adopcji. W ciągu następnych sześciu lat miała Perry’ego, następnie bliźniaczki Leanne i Lorraine, i wreszcie Sammiego. Potem, w wieku dwudziestu jeden lat, u babci Jenny zdiagnozowano raka szyjki macicy i przeszła histerektomię. Chora, biedna i katowana przez swojego męża alkoholika uznała, że nie jest w stanie dłużej zajmować się dziećmi i wysłała je do domu dziecka prowadzonego przez baptystów. Moja matka przez wiele lat nie miała wiele do czynienia ze swoimi rodzicami, ale gdy Jenny umierała na Florydzie, pojechała, by spotkać się z nią po raz ostatni. Jenny miała trzydzieści trzy lata. Dzięki małemu spadkowi moja matka zapisała się do szkoły kosmetycznej. Zanim dopuścili ją do pracy z chemikaliami do włosów, musiała przejść badania lekarskie. Tak właśnie się dowiedziała, że jest w ciąży ze mną. Matka sądzi, że poczęła mnie w noc po pogrzebie swojej matki. Tak czy inaczej, urodziłam się

trzydzieści dziewięć tygodni później. Gdy była w ciąży, oglądała Żar młodości[3], i tak dała mi na imię Ashley, po jednej z bohaterek serialu. Gdy Dusty zgodził się na przeprowadzkę do Tampy, mojej matce poprawił się nastrój. Pakując się, nuciła You Are My Sunshine, jesteś moim słoneczkiem, i tłumaczyła mi, że przeprowadzamy się do Słonecznego Stanu, by żyć długo i szczęśliwie. Niewiele pamiętam z długiej podróży samochodem, poza śpiewaniem wraz z Joan Jett w radiu. Gdy dotarliśmy na Florydę, zatrzymaliśmy się w motelu, a potem w przyczepie, która śmierdziała jak odpływ. Mam wspomnienia, jak chodzę po osiedlu przyczep, trzymając butelkę Luke’a i błagając o mleko. Nasz samochód zawsze pachniał musztardą i piklami z tych wszystkich fast foodów, jakie jedliśmy. Cieszyłam się na tylnym siedzeniu swoim zwyczajowym zestawem dla dzieci, gdy moja matka krzyknęła „Kurna! Kurna!”. Mrugające czerwone światło zabarwiło szyby samochodu na różowo i podobało mi się, jak wyglądały moje dłonie, jakby stały w ogniu. Zawyła syrena. Dusty walnął ręką w kierownicę. – Ashley, powtarzaj, że chcesz kupę, okej? – poleciła mi matka. Policjant zapytał, gdzie są nasze tablice rejestracyjne. – Mamo, muszę kupę! – krzyknęłam głośno. – Dokąd jedziecie? – spytał oficer. – Do domu mojego ojczyma – powiedziała moja matka swoim najmilszym głosem. – Jesteśmy z Karoliny Południowej. Przeprowadzamy się tutaj – pospiesznie ciągnął Dusty – więc jutro załatwię nowe, florydzkie tablice. – Witamy na Florydzie – powiedział policjant, zerkając na mnie i na Luke’a, zanim aresztował Dusty’ego za brak tablic rejestracyjnych i ważnego prawa jazdy. Moja matka, czekając, żeby wypuścili Dusty’ego, na zmianę przeklinała i płakała. Minęło kilka godzin, zanim mogliśmy pojechać do domu. Budynek wyglądający jak pudełko na buty znajdował się na porośniętej drzewami Sewaha Street.

– Mieszkamy teraz w bliźniaku – wyjaśniła matka, a ja wyczułam, że awansowaliśmy w świecie. Trzy dni później spotkałam więcej policjantów – tych, którzy na zawsze rozbili naszą rodzinę. Siedziałam na ganku ubrana tylko w szorty, gdy podjechały policyjne samochody. – Nie ma go – powiedziała moja matka, gdy spytali ją o Dusty’ego. Jeden z policjantów zbliżał się do niej. Matka, która trzymała Luke’a, krzyknęła: – Ja nic nie zrobiłam! – Mama – pisnęłam, wyciągając obie ręce, żeby mnie też podniosła. Człowiek ubrany po cywilnemu odepchnął mnie i wyłuskał Luke’a z jej ramion. Próbowałam przepchnąć się do matki, którą pakowano na tylne siedzenie radiowozu. Drzwi zatrzasnęły się tak mocno, że aż zadrżały mi nogi. Przez zamknięte okno słyszałam, jak matka krzyczy: „Ashley!”. Ktoś przytrzymał mnie, gdy samochód odjeżdżał. Szarpałam się i kopałam, próbując biec za nim. – Wszystko jest w porządku! Uspokój się! – powiedział człowiek z błyszczącymi guzikami. Chlipnęłam za swoim Teddym Ruxpinem. – Winky! – Kto to taki? – Policjant pozwolił mi wbiec do środka. Wyciągnęłam Winky’ego spod koca na swoim łóżku. – Ach, to twój miś. On też może jechać. – Wziął dwie moje koszulki, kazał mi nałożyć jedną z nich i klapki. Mój t-shirt ze Strawberry Shortcake[4] znalazł się na Luke’u, chociaż był na niego znacznie za duży. Na posterunku policji mężczyzna w mundurze podał Luke’a kobiecie w mundurze. Luke złapał się uszu Winky’ego, gdy usiadłam obok niego i tej policjantki. W tle słyszałam, jak nasza matka woła za nami, ale jej nie widziałam. Przyjechały dwie kobiety w normalnych ubraniach. Jedna podniosła Luke’a, stanowcza dłoń drugiej pociągnęła mnie w jej kierunku. Ta kobieta, która trzymała Luke’a, wzięła także Winky’ego.

– Nie! – wrzasnęłam, sięgając po misia. – To tylko na trochę – powiedziała mi ta pierwsza kobieta. – Winky! Na kilka sekund pojawiła się moja matka. – Ashley! Niedługo po ciebie przyjadę! – Potem trzasnęły drzwi i zniknęła. Odwróciłam się, a Luke’a już nie było. Wypchnięto mnie na zewnątrz i wsadzono do samochodu. – Mamusiu! Luke! – płakałam. – Winky! – Później ich zobaczysz – powiedziała kobieta, gdy nasze auto odjeżdżało. Myślenie o tej chwili jest jak zdzieranie strupa z niemal zabliźnionej rany. Wciąż wierzyłam, że wszystko wróci do normalności. Niewiele wiedziałam – już nigdy nie miałam mieszkać ze swoją matką ani zobaczyć Winky’ego. [1] Teddy Ruxpin – mechaniczna zabawka w formie mówiącego misia. [2] Domy sponsorowane przez Fundację Ronalda McDonalda. Znajdują się w pobliżu szpitali, mogą zatrzymać się w nich rodzice, których dzieci wymagają długiego leczenia w danym ośrodku. [3] Żar młodości – oryg. The Young and the Restless – amerykańska opera mydlana, której akcja rozgrywa się w Genoa City w stanie Wisconsin. Po raz pierwszy Y&R wyemitowano w stacji CBS 26 marca 1973. [4] Strawberry Shortcake – postać z kreskówki.



2. SĄ DLA CIEBIE MILI… CHYBA ŻE JESTEŚ NIEGRZECZNA dy oderwali mnie od rodziny, nikt mi niczego nie powiedział. Byłam całkowicie przekonana, że skończę tam, gdzie była moja matka i Luke. Może byłam za mała na wyjaśnienia, ale lata mijały, a na moje pytania nikt nie odpowiadał. Przyszło mi żyć z całkowicie obcymi ludźmi. Przez następnych dziewięć lat przechodziłam z rąk do rąk jak zabawka. Pierwsze koszmarne kilka godzin z dala od matki jest wyraźniejsze niż kilka następnych lat. Progi na szosie spowolniły samochód. Dostrzegłam drzewo z niebieskimi kwiatami wielkimi jak filiżanki. – Jesteśmy na miejscu! – powiedział kierowca, jakbym miała być zachwycona celem podróży. Drzwi frontowe otworzyły się, pochyliła się nade mną jakaś kobieta i poklepała mnie po głowie. – Cześć. Jestem pani O’Connor i będę się tobą opiekować. – Mama? – Dziś nie może przyjechać – powiedziała pani O’Connor. Jej nóg czepiało się dwoje maluchów. Położyła mnie do łóżka w pokoju, gdzie w kołysce, kojcu i na piętrowych łóżkach spały inne małe dzieci. Było tłoczno, ale czułam się głęboko osamotniona. Płakałam za matką. Gdy nikt

G

mnie nie pocieszył, zaczęłam pochlipywać You Are My Sunshine, póki nie zmógł mnie sen. – Mama już przyjechała? – zapytałam rano. – Nie, ale pojedziesz do swojego braciszka – odparła pani O’Connor. Tego popołudnia kolejny pracownik społeczny zawiózł mnie do Seffiner, do domu Benedicta i Annabelle Hinesów. Luke tam był, co mnie uszczęśliwiło, ale trzymali go na dole razem z innym dzieckiem, podczas gdy ja musiałam spać na górze, w pokoju z pochyłym sufitem, który mnie przerażał. Skoro nie mogłam być w tym samym pomieszczeniu z bratem, jak w przyczepie w Karolinie Południowej, to chciałam być z matką i Dustym. Nie dbałam o to, że to był najładniejszy dom, jaki kiedykolwiek widziałam. Była tam huśtawka z opony, minitrampolina i płytki basen. A zamiast czekać na swoją kolej, by skorzystać z którejś z tych zabawek, przeniosłam swoją frustrację na młodszą dziewczynkę, która także miała na imię Ashley. – Jesteś moim cukiereczkiem – powiedziała do mnie pani Hines, żebym poczuła się wyróżniona, ale wiedziałam, że wolą młodsze dzieci. Szczególnie przejmowali się Lukiem, który był taki maleńki, że nie mogli uwierzyć, że ma prawie roczek. Pani Hines gotowała dla niego specjalne rzeczy i twierdziła, że rośnie tak szybko dzięki jej purée z buraków. Ciągle pytałam o matkę, ale nikt nigdy mi nie wytłumaczył, dlaczego po mnie nie przyjeżdża. Raz podałam pani Hines telefon. – Zadzwoń do mojej mamy i powiedz, żeby po mnie przyjechała! – zażądałam. – Nie mam jej numeru. – Westchnęła. – Ale zobaczę, co da się zrobić. Kilka dni później wystroili Luke’a i mnie w nasze najlepsze rzeczy i pani Hines zabrała nas do budynku Departamentu do spraw Dzieci i Rodzin. Moja matka mnie przytuliła, a potem obejrzała moje ręce i nogi. – Skąd masz te wszystkie czerwone ślady? – spytała oskarżycielskim tonem.

– Ugryzienia robaków. – To co oni robią, zostawiają cię w lesie? – Matka skierowała to pytanie do pracownika, który stał w drzwiach. – Nie podoba mi się tam! Zabierz mnie do domu. – Słoneczko, dzisiaj nie, ale niedługo. – Kiedy? Mamo, kiedy? Spojrzała na czekającego pracownika, a potem na mnie. – Gdy tylko znajdę lepsze mieszkanie i pracę. Gdy pojechaliśmy na kolejną wizytę, czekaliśmy bardzo długo, ale moja matka się nie pojawiła. – Gdzie ona jest? – pytałam co kilka minut, za każdym razem bardziej jękliwie. – Nie wygląda na to, żeby mama miała się pokazać – powiedziała pracownica. – Jak może to robić własnym dzieciom? – fuknął pan Hines. Przechodząc na pogodny ton, powiedział: – Czas się zbierać. – Ale mama… – Nie możemy dłużej czekać. Pani Hines będzie się zastanawiać, co się z nami stało. – Proszę! – błagałam. – Ona przyjdzie! Ona przyjdzie! Wypchnął Luke’a i mnie na korytarz. – Nie narażę tych dzieci po raz kolejny na coś takiego – oświadczył pan Hines urzędniczce. Chciałam im powiedzieć, że robią błąd, że pomylili godzinę, bo moja matka nigdy nie straciłaby okazji, żeby nas zobaczyć. Wyrwałam się panu Hinesowi i pobiegłam z powrotem do pokoju spotkań. – Chodźmy – z rozdrażnieniem powiedział pan Hines. Skuliłam się pod biurkiem pracownika, żeby opóźnić wyjście. Matka mogła się spóźnić – czasami miewała problemy z samochodem albo nie mogła znaleźć drogi. Pan Hines puścił Luke’a i podszedł do mnie. – Ashley! Skończ z tymi bzdurami. Nie będziemy dłużej czekać. Sięgnął pod biurko, ale kopnęłam go w ramię. To oni pomylili godzin; to oni nie mieli dosyć cierpliwości; to oni nie dawali jej

szansy. Wreszcie wywlekli mnie, szarpiącą się i zapłakaną, i zabrali z powrotem do tego, co nazywali „domem”. Nie mogli mnie powstrzymać od ciągłego myślenia o matce – jej uśmiechach, o tym, jak śpiewała pod prysznicem, jak malowała kolorowo oczy i usta. Powiedziałabym „mamo, wyglądasz ślicznie”, a ona pocałowałaby mnie w policzek, żeby odcisnąć szminkę. Uwielbiałam ślady, które zostawiała. Byłam zazdrosna, że ma tyle uścisków i całusów dla Dusty’ego, i często ich szpiegowałam, gdy miałam spać w pokoju w motelu albo w małym kącie którejś z naszych przyczep. Bawiłam się dwoma misiami ze skrzyni z zabawkami Hinesów. – Chcecie zobaczyć, jak moja mamusia i tatuś się bawią? – spytałam innych dziewczynek. Przycisnęłam misie przodami do siebie. Dzieci zapiszczały ze śmiechu. – A tak też potrafią. – Jeden miś wskoczył drugiemu na plecy. Chichoty dzieci mnie zachęcały, więc głowę jednego misia wsadziłam pomiędzy nogi drugiego. Dodałam postękiwania, które słyszałam w ciemnościach. – Co tu się wyprawia? – zbeształa nas pani Hines, gdy do nas zajrzała. Pozostałe dzieci się rozbiegły, ale ja urządziłam pani Hines taki sam pokaz. – Odłóż misie na miejsce i idź na dwór się pobawić – powiedziała głosem, który nie zostawiał miejsca na dyskusje. Wypadłam na zewnątrz, trzaskając za sobą drzwiami. – Moja kolej! – wrzasnęłam do Ashley, która mnie zignorowała i odjechała na trójkołowym rowerku. Rozzłoszczona poderwałam się, objęłam ją za szyję i zaczęłam dusić. Luke podszedł, żeby dołączyć do awantury. Złapał mnie za nogę i próbował pociągnąć na ziemię. Żeby się go pozbyć, kopnęłam go. Gdy zapiszczał, biegiem pojawiła się pani Hines. Złapała mnie za ramię, zaprowadziła do domu i posadziła na taborecie, żebym ochłonęła. Jakiś czas później usłyszałam, że narzeka na mnie przez telefon. – Wierzę, że to dziecko jest nadpobudliwe. Niszczy wszystkie swoje zabawki, a dla maluchów jest naprawdę wredna – nawet dla

swojego braciszka – i przez minutę nie usiedzi spokojnie. – Przeszła na szept, gdy opisywała, w jaki sposób bawiłam się misiami. Gdy wspomniała, że zaczęłam moczyć się w nocy, poszłam do pokoju, gdzie inni oglądali telewizję, i zaczęłam małpować to, co działo się na ekranie. Jeden ze starszych chłopców mnie przeganiał, ale nie posłuchałam. – Hej, Ashley, nie jesteś przezroczysta – powiedział. Gdyby była tam moja matka, oklaskiwałaby moją błazenadę; tu jednak nie byłam niczyim Słoneczkiem. Potem, po zaledwie czterech miesiącach, pani Hines oznajmiła, że Luke i ja będziemy mieszkać z moim dziadkiem. – Czy to nie będzie miłe? – powiedziała, pakując moje ubrania. Obeszłam dom, zbierając zabawki i butelki Luke’a, ale ostatecznie zostawały tam, gdzie były. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że pani Hines pakowała tylko moje rzeczy. Gdy przyjechała pracownica społeczna, Luke drzemał. Mnie wpakowano do samochodu. – A co z moim bratem? – Musi pospać – odparła pracownica. – Zobaczycie się później. Minęło kilka dni, zanim uświadomiłam sobie, że Luke nie przyjedzie do mojego nowego domu zastępczego, który bynajmniej nie znajdował się w pobliżu domu dziadka. Zastanawiałam się, co we mnie jest takiego strasznego, że znowu zostałam odrzucona. Później to pytanie stale się przewijało: co tak okropnego zrobiłam, że trzeba mnie było zabrać od mojej matki? Nie miałam pojęcia, dlaczego nie mogła po mnie przyjechać. Można by pomyśleć, że ktoś wytłumaczy to dziecku słowami, które byłoby w stanie zrozumieć. Jednak nikt tego nie zrobił. Sądziłam, że coś przede mną ukrywają – ale przypuszczalnie uważali, że mnie chronią. Teraz już wiem, że przynajmniej na początku moja matka nie zrobiła nic wyjątkowo złego. Nigdy nas nie skrzywdziła. Kochała nas, a ja ją uwielbiałam. Pierwotnie policja aresztowała ją za wystawienie fałszywego czeku, jednak Dusty przyznał się, że ukradł te czeki, i sześć dni później została zwolniona. Gdy matka

wróciła do domu, zastała naszego bliźniaka zamkniętego na klucz. Trzy tygodnie po tym, jak Dusty wyszedł z więzienia, znowu go aresztowano za próbę kradzieży papierosów ze sklepu spożywczego. Moja matka przeprowadziła się do nowego mieszkania, ale straciła większość naszych rzeczy. Choć złożyła podania o bony żywnościowe i wsparcie dla dzieci, urzędnicy z opieki społecznej powiedzieli jej, że nie kwalifikuje się do pomocy, ponieważ jej dzieci już z nią nie żyją. Gdy próbowała nas odzyskać, opiekun jej sprawy powiedział, że musi być w stanie zapewnić nam jedzenie. Dwa miesiące po tym, jak zostaliśmy umieszczeni w schronisku, sędzia Vincent E. Giglio oficjalnie zalecił przekazanie nas pieczy zastępczej. Byliśmy teraz własnością stanu. Nasz opiekun prawny był przedstawicielem wykonawczym rządu Florydy, podmiotu, który wolał płacić obcym ludziom za opiekę nad nami, niż zaoferować mojej matce jakąkolwiek pomoc ekonomiczną, by mogła zająć się własnymi dziećmi. Moją czwartą matką była Yolanda Schott. Poza tym, że biegałam po jakichś sadach pomarańczowych, nie mam żadnych wspomnień z czasu, który z nią spędziłam. Nadal chciałabym się dowiedzieć, dlaczego Schottowie mnie przyjęli – i dlaczego się mnie pozbyli po tak krótkim czasie. Może było to miejsce pobytu tymczasowego, póki stan nie znalazł czegoś lepszego; a może Schottom też się nie spodobałam. Ta niewiedza mnie męczy, podobnie jak fakt, że nie ma ani jednej osoby, która mogłaby uzupełnić tę część mojej historii. Następnie przeniosłam się do domu Julia i Rosy Ortizów i zostałam z nimi na następnych trzynaście miesięcy. Mieszkali pod Tampą, w miejscu, gdzie domy oddalone były od siebie zaledwie o kilka stóp. Na ich małym podwórku mieścił się przenośny basen i zagroda dla kurcząt. Ortizowie mieli trzy własne córki, nastolatki, i czworo dzieci adoptowanych, plus ciągły strumień dzieci w pieczy zastępczej. Niektóre były tam tylko kilka dni, inne przyjechały przede mną i zostały dłużej. Gdy byłam z nimi, przez dom przewinęło się co najmniej dwanaścioro dzieci.

Było nas tak dużo, że jedliśmy w systemie zmianowym. Trudno było poczuć się samotnie, ale ciągle tęskniłam za Lukiem. – Możecie sprowadzić mojego braciszka? – któregoś dnia podczas obiadu zapytałam panią Ortiz, która wyglądała jak latynoska pani Mikołajowa. – Okej – powiedziała, żeby mnie uciszyć. – Kiedy? – dopytywałam i kopnęłam nogę od stołu. – Ashley, idź do swojego pokoju, póki się nie uspokoisz – powiedziała. Odwróciłam się do niej plecami i pobiegłam przez hol do sypialni. Gdy znalazłam się bliżej pokoju maluchów, poczułam jakiś smród. Zajrzałam do środka i zobaczyłam, że jakiś malec wysmarował kupą ścianę. Trzasnęłam drzwiami pokoju, przez co dzieciak zaczął płakać. Słysząc przenikliwe wrzaski dziecka, pani Ortiz przyszła natychmiast. – Ashley, co zrobiłaś temu maluchowi? – Zamknęłam drzwi, bo śmierdzi. Pani Ortiz je otworzyła i podeszła, żeby uspokoić dziecko. Poślizgnęła się na czymś miękkim, odwróciła na pięcie i obrzuciła mnie oskarżycielskim spojrzeniem. – Ashley, jak mogłaś zrobić coś tak obrzydliwego? – Ja nic nie zrobiłam! – krzyknęłam, przez co tylko musiałam spędzić więcej czasu w swoim pokoju. Skoro zostałam obwiniona o ten bałagan, kilkoro innych dzieci przyszło do mnie zajrzeć, jakbym była jakimś dziwolągiem. Wystawiłam środkowy palec – tak robił Dusty, gdy był na kogoś zły. Kilkoro zaczęło mnie naśladować i chodzili wokół domu, pokazując każdemu, czego ich nauczyłam. Pani Ortiz wparowała do mojego pokoju. – Dlaczego uczysz maluchy strzelania do ptaków[5]? – Nie uczę! – wyparłam się. – Ashley, będziesz musiała przestać kłamać – powiedziała i wymaszerowała. Nigdy nie widziałam jej tak rozwścieczonej i nie rozumiałam, dlaczego obwinia się mnie o robienie krzywdy

ptakom, skoro w domu żadnego nie było. Wkrótce sobie uświadomiłam, że jeśli pani Ortiz na mnie krzyczy, to mogę po prostu gapić się gdzieś ponad jej głową, a ona nadal będzie sądziła, że patrzę prosto na nią, uważając na każde jej słowo. Celowo pozwalałam swoim myślom błądzić, by znaleźć się daleko od bieżącej konfrontacji. – Ospa wietrzna! – podsłuchałam, jak pani Ortiz rozmawia przez telefon. – Tak, trójka, z czego dwójka zastępczych. Żałowałam, że nie mogę powiedzieć swojej matce, że mam ospę i że wszędzie mnie swędzi. Pani Ortiz wsadziła mnie do wanny wraz ze swoją córką Triną i jeszcze jasnowłosą dziewczynką. Na każdej z nas rozkwitały krosty. – Nie drapcie się – powiedziała pani Ortiz. – To jest specjalne mydło i poczujecie się po nim lepiej. Odsunęła moje ręce od skupiska krost. – Jeśli nie przestaniesz, już na zawsze zostaną ci paskudne ślady. Nadąsałam się. – Nie chcę paskudnych śladów! – Oczywiście, że nie – powiedziała miło pani Ortiz. – Jesteś na to zbyt ładna. Jej starsze córki na zmianę wybierały ubrania, które pasowały do moich rudych włosów. Uwielbiałam błękitne szorty i pasujące skarpetki z koronkowym brzegiem, i żółtą sukienkę z falbaniastą spódniczką. Wychodziłam i wirowałam, żeby ją pokazać. – Oto moja śliczna dziewczynka – komplementowała pani Ortiz. Starsze dzieci codziennie wychodziły do szkoły, i ja także chciałam. – Musisz mieć pięć lat – powiedziała pani Ortiz z tym swoim lekkim kubańskim akcentem. – Mam pięć lat! – upierałam się, chociaż miałam dopiero skończyć cztery. Pani Ortiz przechyliła głowę. – Nie wydaje mi się.

– Zapytaj moją prawdziwą matkę! – Ashley jest dość mądra, żeby pójść do przedszkola – przyznał pan Ortiz. – Szkoła dobrze by jej zrobiła – zgodziła się pani Ortiz. – To najbystrzejszy dzieciak, jakiego kiedykolwiek miałam. DeSoto, miejscowa szkoła podstawowa, miała program przedszkolny, więc mnie zapisali. Byłam tak zachwycona, że wychodzę z domu razem ze starszymi dziećmi, że ścigałam się z innymi do szkoły na brzegu zatoki. Moja nauczycielka zadzwoniła do pani Ortiz i poprosiła ją o przyjście, bo martwiła się o moje przystosowanie. – Ashley to dobra uczennica, ale zużywa pięć razy tyle papieru, co pozostali. – W czym problem? – Pani Ortiz uniosła dłonie i wzruszyła ramionami. – Dajcie jej więcej papieru. Szkołę lubiłam, ale kościół uważałam na nudny. Lubili ubierać Trinę i mnie w dopasowane, plisowane sukienki i kapelusze – jej zazwyczaj były białe, a moje różowe. Gdy pani Ortiz zawoziła nas do szkółki niedzielnej, mówiła: – Ashley, jeśli nie będziesz słuchać nauczycielki, później nie będziesz mogła obejrzeć Alicji w Krainie Czarów ani żadnego swojego filmu. Pani Ortiz często była opiekunką zastępczą dla niemowlaków, więc spędzała wiele godzin na karmieniu ich z butelki. To był dobry moment, żeby się do niej przytulić, a póki malec ssał, nie miała nic przeciwko temu. Gdy się uspokajałam, pytałam: – Kiedy będę mogła zobaczyć mamę? Pani Ortiz zbywała to pytanie jak mogła najlepiej, ponieważ przypuszczalnie wiedziała, że kilka tygodni po tym, jak do niej trafiłam, moja matka została oskarżona o posiadanie kokainy i akcesoriów do zażywania narkotyków, a także próbę uprawiania prostytucji. Gdy pan Ortiz zabrał mnie na wizytę rodzinną, spytałam: – Czy mama tam będzie? – Nie wydaje mi się – odparł. – Zobaczysz swojego tatę

i braciszka. To miłe, prawda? – Jesteś pewien, że moja matka nie przyjedzie? Tydzień wcześniej miałam urodziny i byłam pewna, że przyjedzie z prezentami. – Cóż, nigdy nic nie wiadomo – powiedział, żeby mnie uspokoić. Luke przyjechał z panią Hines, która nazwała mnie cukiereczkiem i potargała włosy. – Jego ojciec jedzie z Południowej Karoliny… za kaucją… – Takie słowa do mnie dotarły, ale niewiele dla mnie znaczyły. Gdy nikt się nie pojawił, pracownica socjalna zabrała nas z powrotem do naszych szacownych domów zastępczych. W czasie gdy mieszkałam z Ortizami, moja matka pojawiła się przynajmniej raz. W chwili, gdy ją zobaczyłam, poczułam się tak, jakby serce miało mi wyskoczyć z piersi. Objęła mnie ramionami i powiedziała, że wszystko będzie dobrze – a ja wierzyłam w każde słowo. Luke’a przy tej wizycie nie było, więc zapytałam: – Czy Luke jest teraz w twoim domu? – Nie, jeszcze nie – odpowiedziała. – Och. – Pomyślałam o moim drugim bracie. – A co z Tommym? Moja matka drgnęła. – Z kim? – Tym z pudełka. – Nigdy nie wolno ci nikomu o nim mówić. – Dlaczego? – Ponieważ… – Rozejrzała się, czy na pewno jesteśmy same. – To nasza tajemnica. Gdyby ktokolwiek wiedział, to mogliby ci nie pozwolić znowu ze mną mieszkać. – Dlaczego? – Mogliby mnie wsadzić do więzienia. – Dlaczego? – Kotku, jesteś za mała, żeby zrozumieć, ale kiedyś wszystko ci o tym opowiem. – Uśmiechnęła się do mnie swoim najsłodszym uśmiechem. – A teraz powiedz, co mam ci przywieźć podczas następnej wizyty? O wiele za wcześnie zostałyśmy rozdzielone, obie we łzach.

Gdy wróciłam do domu zastępczego, zaczęłam wirować wokół własnej osi, żeby zakręciło mi się w głowie. – A niech mnie, ależ jesteś podekscytowana! – zauważyła pani Ortiz. – Miło spędziłaś czas z matką? Przestałam się kręcić. – Mama powiedziała, że muszę dochować naszej tajemnicy albo pójdzie do więzienia i już nigdy więcej jej nie zobaczę. – Och, naprawdę? – pani Ortiz uniosła swoje bujne brwi. Rozpłakało się dziecko i poszła się nim zająć. Gdy dawała maleństwu butelkę, przytuliłam się do niej i położyłam głowę na jej podołku. – Chcesz poznać moją tajemnicę? – zapytałam. – Tylko jeśli chcesz mi powiedzieć. – Moja mamusia wsadziła mojego malutkiego braciszka do pudełka, a jeśli komuś powiem, to będzie miała kłopoty i pójdzie do więzienia, i nigdy więcej jej nie zobaczę. Pani Ortiz upuściła butelkę. – Twój braciszek jest w innym domu zastępczym i nic mu nie jest. – Nie, inne dziecko – próbowałam wytłumaczyć. Podała butelkę mężowi, żeby umył smoczek. Przyniósł ją z powrotem i powiedział: – Zadzwoniłem do opieki i załatwiłem widzenie rodzeństwa. – I sprawdź, czy wiedzą coś o jeszcze jednym – dodała pani Ortiz. * * * Tego lata chlapałam się w basenie i czekałam na kolejne wizyty rodzinne – ale nikt nie przyjechał. Byłam szczęśliwsza, gdy wróciłam do sali przedszkolnej z ogrodzonym placem zabaw i zjeżdżalnią w rurze. – Pamiętasz swojego dziadka w Południowej Karolinie? – spytała pani Ortiz. – No – powiedziałam, choć bardziej pamiętałam ciocię Leanne i Dusty’ego.

– Byłoby miło, gdybyście z braciszkiem mogli go odwiedzić, prawda? – No – zgodziłam się i wróciłam do kolorowanki. Kilka dni później Luke i ja spotkaliśmy się w Departamencie do spraw Dzieci i Rodzin, gdzie mieliśmy spotkać się z matką i Dustym, ale Dusty przyjechał sam. Obrócił Lukiem w powietrzu, potem go postawił i bawił się z nami obojgiem. Pracownik zajmujący się naszą sprawą, Dennis Benson, zapytał: – Co pan sądzi o tym, żeby pojechały zobaczyć się z dziadkiem? – Wie pan, moja matka też jest z nimi związana – odparł Dusty. – Jednak już wcześniej wycofała dokumenty – wytknął pracownik – a jest jedyna osobą spokrewnioną z pańskim synem. – Skoro są z ojcem mojej żony, to moja rodzina nadal może je odwiedzać, prawda? – Owszem, ale są tu pewne niesnaski, jeśli pan wie, co mam na myśli. Możemy zorganizować regularne odwiedziny dla pana i dla nich w naszych lokalnych biurach – odpowiedział pracownik. Spojrzał na zegarek. – Czy ich matka się pojawi? – To pan nie wie? – z krzywym uśmiechem zapytał Dusty. Zrobił gest przekręcania klucza w zamku, co oznaczało, że matka znowu jest w więzieniu. Kilka dni później pani Ortiz mnie wykąpała i ubrała w czyste rzeczy do szkoły, a nie w piżamę. – Nie idę do łóżka? – spytałam. – Tak, ale bardzo wcześnie wstajesz, żeby pojechać zobaczyć się z dziadkiem. Pani Ortiz przed świtem obudziła mnie z głębokiego snu, przycisnęła mnie do swojej miękkiej jak poduszka piersi pachnącej lawendą i szepnęła: „Pamiętaj o nas”. Dennis Benson zaniósł mnie do samochodu, a obok mnie położył plastikową torbę ze wszystkimi moimi rzeczami. Luke spał w foteliku samochodowym. Następnym co pamiętam, była ubrana zwyczajnie kobieta wnosząca mnie na pokład samolotu i zapinająca mi pas na brzuchu. Ktoś podał mi małą, białą poduszkę. Gdy samolot się wzniósł, zasnęłam, próbując

przypomnieć sobie twarz pani Ortiz, bo moich pierwszych rodziców zastępczych już nie pamiętałam, i bałam się, że nie będę pamiętać mojego dziadka, cioci Leanne ani, co najgorsze, swojej matki. [5] Potoczne w USA określenie na pokazywanie środkowego palca.



3. TATUŚ ZAWALA dy zaspana wyszłam do terminalu Karoliny Południowej, powitało nas światło dzienne i obcy ludzie. Jakaś kobieta podniosła Luke’a, a mnie jakiś mężczyzna chwycił za rękę, ale ją wyrwałam. – Nie poznajesz swojego dziadka? – spytała ta kobieta. Pokręciłam głową. – Pewnie minęło za dużo czasu. Pochyliła się nade mną i wyjaśniła, że ona jest Adele, a ten pan to tata mojej mamy. Pan Benson podał jakieś dokumenty i nasze plastikowe torby. Dziadek niewiele mówił, ale Adele gruchała nad Lukiem, który przywarł do jej szyi. Gdy ruszyliśmy samochodem, zaczęłam zadawać pytania. – Dokąd jedziemy? – Do naszego domu – wyjaśniła Adele. – Luke z nami zostanie? – Oczywiście, skarbie. – Adele się roześmiała. – Kiedy pójdę do szkoły? – Gdy będziesz miała pięć lat. – Niedługo będę miała. – Wiem o tym, kotku, i za rok pojedziesz wielkim, żółtym autobusem.

G

– Koła autobusu kręcą się! – zaklaskał Luke. Zatkałam mu usta dłonią. – Dostanę tort urodzinowy? – Oczywiście, kotku. Wolisz czekoladowy czy waniliowy? – Waniliowy! – zaćwierkał Luke. – Nie, czekoladowy. – Pokazałam mu, żeby był cicho. – Gdzie jest pani Ortiz? – Kto taki? – spytał dziadek, gdy skręcaliśmy w drogę gruntową do ich domu. – Ta obca pani, która się nią zajmowała – niezadowolonym głosem odpowiedziała Adele. Gdy Adele przygotowywała lunch, dziadek zabrał nas, żebyśmy zobaczyli krowę o imieniu Moe, kurczaki, kozę i świnie. Podczas gdy nasza czwórka jadła tosty z serem, pikle i chipsy, nie rozmawialiśmy prawie wcale. Brakowało mi rozgardiaszu panującego w domu Ortizów. – Tu jest za cicho – oznajmiłam. – Cisza i spokój są bezcenne – powiedział dziadek. Szybko się nauczyłam, że gdy chciał ciszy i spokoju, to musieliśmy je zachowywać, ale gdy chciał narobić rozgardiaszu, to najlepiej było schodzić mu z drogi. Czasami stałam nieruchomo jak posąg i udawałam, że nie słyszę ani nie widzę, jak dziadek kłóci się z Adele i obrzuca ją okropnymi wyzwiskami. Luke i ja spaliśmy w tym samym pokoju. Czasami, gdy się bał, wspinał się do mojego łóżka. Jeśli zmoczył się w moim, wślizgiwał się z powrotem do własnego, suchego. – Nigdy nie moczę się w łóżku! – protestowałam. – Kłamczuchy mają mydło w buzi – burknęła Adele, a nawet zmusiła mnie, żebym kilka razy polizała kostkę. Nadal jednak odmawiałam brania na siebie winy za bałagan, który robił Luke. Adele była dyplomowaną pielęgniarką, a także miała dodatkowy stopień ze sztuki reklamowej. Mobilny dom ozdobiła swoimi obrazami. Nauczyła mnie, jak kolorować, nie wychodząc poza linie, i w jaki sposób prawidłowo cieniować obiekty. Gdy my zajmowałyśmy się naszymi projektami, Luke łaził za dziadkiem

jak kaczątko za matką. Nasze życie zmieniło się w rutynę, która – chociaż raz – zwykle koncentrowała się na nas. Były ciepłe ciasteczka z kawałkami czekolady i mój ulubiony film, Fantasia. Dziadek na podwórku postawił dwupiętrowy domek, gdzie ja bawiłam się w dom, a Luke odgrywał role, jakie mu przydzielałam. Wieczorami oglądaliśmy to, czego życzył sobie dziadek, podczas gdy Adele szydełkowała albo wyszywała. Pomimo że przyjechaliśmy w ostatnim tygodniu października, Adele zrobiła dla nas kostiumy na Halloween. Ja byłam aniołem z usztywnionymi skrzydłami trzymającymi się na złotej uprzęży. Moją szafę zapełniła własnoręcznie uszytymi sukienkami z bufiastymi rękawami, a ze skrawków szyła ubranka dla lalek. Miałam miednicę, w której prałam ich sukienki, i rozwieszałam je na sznurku na pranie, który Adele rozciągnęła na mojej wysokości obok domku, przypinając je maleńkimi klamerkami. Adele otulała nas modlitwami i całusami. Luke wkrótce nazywał ją mamą, a dziadka tatą, ale ja dotrzymałam obietnicy złożonej matce i nazywałam ich dziadkiem i Adele. Po kilku tygodniach przestałam się pilnować. Przestałam się zamartwiać, że ktoś przyjedzie i gdzieś mnie zabierze. Władze stanowe zgodziły się na ten transfer z zastrzeżeniami, bo dziadek nigdy nie zapewnił stabilnego domu własnym dzieciom. Miał burzliwe dzieciństwo i rzucił szkołę w siódmej klasie. Do czasu, gdy wróciłam do Południowej Karoliny, ich najstarszy syn, Perry, wówczas dwudziestoczteroletni, siedział w więzieniu za morderstwo. Bliźniaczki Leanne i Lorraine miały dwadzieścia dwa lata, a ich najmłodszy syn, Sammie, skończył właśnie osiemnaście lat i nadal przebywał w rodzinie zastępczej. Mój dziadek raz po raz trafiał do więzienia za przestępstwa, które popełniał po pijanemu, a moja babcia rozwiodła się z nim, ponieważ się nad nią znęcał. Być może władze uznały, że Adele, która była dwanaście lat starsza od dziadka i żyła z nim wówczas od dwóch lat, dopilnuje, by nic się nam nie stało. Miała troje dorosłych dzieci, czworo wnucząt i czyste konto.

Dwa tygodnie po naszym przyjeździe Ava Willis, miejscowa pracownica społeczna przypisana do naszej sprawy, przyjechała sprawdzić, co u nas. Adele pokazała jej moje rysunki i udawane zadania szkolne. – To dziecko nie może się doczekać, żeby pójść do szkoły. – Wie pani, że niepokoił mnie ten przydział – odparła pani Willis – ale zawsze mówię, że najlepsze dla dziecka to być z rodziną, i cieszę się, że wszystko dobrze idzie. * * * – Kto ma ochotę na przejażdżkę? – spytał dziadek, gdy Adele ucinała sobie drzemkę. Rzadko jeździliśmy jego poobijanym samochodem, bo nie miał drzwi ani pasów. Żartował, że ma „naturalną klimatyzację”. Ten gruchot był tak przerdzewiały, że przez dziury w podłodze widziałam drogę. Zatrzymaliśmy się przy sklepie, a dziadek kazał nam czekać w samochodzie, podczas gdy będzie robił zakupy. Gdy wyszedł ze sklepu, krzyczał na jakiegoś człowieka. Wsiadł do wozu, mamrocząc przekleństwa, wcisnął gaz do dechy i samochód wyrwał do przodu. Wczepiłam się w siedzenie, gdy gnaliśmy naszą gruntową drogą. Opony zapiszczały, gdy zakręcił o sto osiemdziesiąt stopni. Dokładnie na nas, w drugim samochodzie, jechał ten facet ze sklepu. – Zobaczymy, kto tu rządzi! – wrzasnął dziadek. Jeszcze mocniej wcisnął gaz. Odległość pomiędzy nami a tamtym samochodem się zmniejszała. Przerażona odwróciłam wzrok. Chodnik przesuwał się jak rzeka. Gdy zerknęłam w bok, za nieistniejącymi drzwiami przemykały zielone smugi. – Szybciej! – z obłąkanym zachwytem śmiał się Luke. – Stop, stop! – krzyknęłam. Ten drugi facet w ostatniej sekundzie szarpnął kierownicą, ale zdążył trafić w nasz zderzak. Twarzą uderzyłam w tył przedniego siedzenia. Zanim wróciliśmy do domu, spuchła mi warga. Nasze ubrania były pokryte kurzem.

– Na litość boską, co się stało? – spytała Adele. Dziadek rzucił jej spojrzenie „lepiej ze mną nie zaczynaj”, poszedł do kuchni, wziął puszkę piwa z lodówki, usadowił się w swoim ulubionym fotelu przed telewizorem i zapalił papierosa. Błękitny dym wił się powietrzu jak znak zapytania. Adele zagoniła nas do łazienki i głośno trzasnęła drzwiami. Dwa tygodnie później wróciła Ava Willis i tym razem była wściekła. Dziadek zabrał Luke’a do miasteczka i został aresztowany za jazdę po pijanemu. Gdy stanęła przed nim, był w wojowniczym nastroju. – Wypiłem tylko cydr. Ci policjanci się na mnie uwzięli. – Wie pan, że martwiłam się o pańską stabilność – zbeształa go – miałam jednak nadzieję, że silne strony Adele zrekompensują pańskie wady. – Od trzech lat nie wypiłem ani jednego drinka! – Policja badała pana alkomatem. – Czasami coś tam łyknę, tylko do towarzystwa. – To moja wina – powiedziała Adele niemal ze szlochem. – Powinnam bardziej uważać. Już nigdy więcej ich z nim nie puszczę. – Muszę to zgłosić na Florydę – oświadczyła im pani Willis. – Odeśle ich pani? – jęknęła Adele. – Tym przypadkiem nadal zajmują się władze Florydy – odparła pracownica społeczna. – Osobiście nie uważam, żeby opierając się na tym jednym incydencie, należało uznać, że dzieci nie są bezpieczne, ale mój zwierzchnik prawdopodobnie nie zechce dalej brać za nie odpowiedzialności. Całe to zamieszanie sprawiło, że Adele odwołała moje przyjęcie urodzinowe. Dała mi jednak dwie lalki: Lilly – lalkę z gałganków, i lalkę wielkości prawdziwego dziecka, którą nazwałam Katie. Na jej pupie czarnym, niezmywalnym markerem napisałam swoje inicjały: A. M. R. * * *

– Boże Narodzenie to mój ulubiony okres w roku! – powiedziała Adele. Jeszcze przed Świętem Dziękczynienia ozdobiła całą przyczepę. Poszliśmy do centrum handlowego i siedzieliśmy na kolanach Świętego Mikołaja, a ja znowu założyłam swój kostium anioła na przedstawienie w kościele. Na temat naszego przeniesienia toczyło się wiele rozmów, a Adele błagała władze, żeby nas nie przenoszono przed świętami. – Zrobimy wszystko, co pani każe – obiecała pani Willis, która opóźniła nasz powrót po tym, jak Adele i dziadek zgodzili się poddać testom psychologicznym. Rano w dzień Bożego Narodzenia dostałam różowy rower z dodatkowymi kółkami, a Luke czerwony rowerek na trzech kołach. Dziadek dał mi samochód Barbie na baterie, którym mogłam jeździć po naszej długiej drodze, a Adele uszyła dla mnie czerwoną sukienkę z białym fartuszkiem, na którym były naszyte aplikacje w formie truskawek, a do tego pasujące stroje dla moich lalek. Po tym, jak w domu otworzyliśmy nasze prezenty, pojechaliśmy z wizytą do krewnych Adele i bawiliśmy się z trójką jej wnuków, które były mniej więcej w moim wieku. Kilka tygodni później Adele obudziła mnie wcześnie rano. – Jedziemy w góry, żebyś mogła zobaczyć śnieg. Spałam w samochodzie, póki Adele mnie nie obudziła, trącając łokciem. Wokół wirowały ogromne płatki, a ziemia wyglądała jak pokryta błyszczącymi perłami. Gdy samochód się zatrzymał, wybiegłam na zewnątrz, otworzyłam usta i wyciągnęłam język, żeby łapać śnieg. Myślałam, że będzie smakować waniliowo. Zamiast tego miał smak zardzewiałego gwoździa. Chciałam ulepić bałwana, ale cienka warstwa śniegu zmieniała się w błoto. Po naszej wycieczce w góry zapytałam, kiedy u nas będzie padał śnieg, żebym mogła ulepić bałwana. – Tutaj pada bardzo rzadko – powiedziała Adele i zrobiła mi kubek kakao z pianką marshmallow unoszącą się na środku. – Ale czy to możliwe? – To wie tylko Pan Wicherek.

Od tej pory w prognozach pogody nasłuchiwałam każdej wzmianki o śniegu. Gdy wreszcie usłyszałam to słowo, czekałam na przepowiadany śnieg, ale ten się nie pojawił. – Ten pan od pogody kłamie! – powiedziałam. – Śnieg pada w Colorado – ze śmiechem odparła Adele. – Zabierz mnie tam! – zażądałam. – Może kiedyś – odpowiedziała wymijająco. * * * Kilka tygodni po świętach dziadek znowu został aresztowany – tym razem za to, że nie płacił alimentów na swojego najmłodszego syna. Adele wpłaciła za niego kaucję, a on, chcąc odsunąć od siebie zainteresowanie, powiedział policji, że stan serca Adele nie pozwala na to, by się nami opiekowała. – Tak, mam problem z sercem, ale w remisji – wyjaśniła Adele pani Willis, gdy ta przyszła zbadać tę sprawę. – Tym niemniej zajmowanie się dziećmi nie jest szczególnie ciężką pracą. – Czepiacie się mnie ze względu na moją przeszłość – wykłócał się dziadek. – Ludzie zawsze byli przeciwko mnie. Dlaczego system ma mi odebrać krew z mojej krwi? – Walczyłam o was – przypomniała mu pani Willis. – Nie mielibyśmy problemów, gdyby nie te ostatnie aresztowania. – To ostatnie było niesprawiedliwe – warknął dziadek. – Dlaczego miałbym płacić alimenty, skoro wszystkie moje dzieci oddałem do adopcji? – Skoro je pan oddał, nie jest pan dłużej według prawa ojcem Lorraine – odpowiedziała pracownica społeczna. – To oznacza, że nie ma żadnych prawnych podstaw do tego, by zachował pan wnuki. – A co ze mną? – z lękiem zapytała Adele. – Dzieci zostały umieszczone pod opieką krewnego, a pani nie jest z nimi spokrewniona. Dziadek kilka razy wychodził z pokoju. Za każdym razem Adele przestawała się pilnować i płakała.

– On nie dba o te dzieci tak jak ja. To ja będę cierpieć, jeśli odejdą. Pani Willis pokręciła głową. – Ponieważ pan Rhodes nie poczuwa się do odpowiedzialności za swoje działania, nie mamy wyboru i musimy odesłać je na Florydę. – A niech ją szlag trafi! – wrzasnęła Adele, gdy pracownica społeczna odjechała, znacząc swoją drogę chmurą kurzu. Nigdy nie widziałam Adele tak wściekłej. Wykonała serię telefonów, z których ostatni był do pani Willis. – Rozmawiałam z naszym adwokatem – oświadczyła. – Nie oddamy dzieci bez nakazu sądowego. Adele dostała dobrą radę, ponieważ Wydział Opieki Społecznej Południowej Karoliny musiał zdobyć nakaz sądowy z Florydy, żeby to przeprowadzić. Czego nie wiedziała – a co ja odkryłam wiele lat później – to to, że ktoś na Florydzie zaniedbał postarania się o nakaz sądowy kierujący nas do zamieszkania przede wszystkim pod opieką krewnych. Teraz musieli wymyślić, w jaki sposób poprosić o nakaz, który by nas odwołał, skoro żaden sędzia nie zatwierdził wysłania nas do Południowej Karoliny. Adele nie wycofała się ze spotkania z psychologiem i zabrała mnie ze sobą. Siedziałam w poczekalni, rysując, gdy terapeutka zawołała mnie do środka. Po tym, jak pochwaliła moje obrazki, spytała: – Co myślisz o tym, co dzieje się w twoim domu? Odchyliłam się w moim krześle, nogi położyłam na stoliku kawowym i westchnęłam. – Ci ludzie z opieki społecznej chcą odesłać mnie na Florydę, ale ja nie bardzo chcę jechać. – Co myślisz o swojej matce i Dustym? Odpowiadając, nie patrzyłam na nią. – Są w porządku, ale moja mama zrobiła złe rzeczy, więc opieka społeczna musiała mnie zabrać dla mojego własnego dobra. Psycholog poddała mnie jakimś testom. – Radzisz sobie znacznie lepiej niż większość dzieci –

powiedziała. Potem pokazała mi jakieś obrazki i poprosiła, żebym wymyśliła historyjkę o każdym z nich. W moich odpowiedziach były duchy, czarownice zjadające ludzi i potwory połykające rodziców żywcem. – Jest bardzo bystra – powiedziała do Adele, która rozpromieniła się na tę opinię. – Jej poziom ekspresji werbalnej i zdolność do zrozumienia jej ogólnej sytuacji jest znacznie powyżej jej poziomu wiekowego. Potem wyszeptała coś, czego nie dosłyszałam, o przejawianiu oznak zaniepokojenia wszystkimi wstrząsami w moim życiu. Nie było więcej mowy o przeniesieniu nas, ale prawnicy na Florydzie usiłowali wymyślić, jak poprawić dokumenty tak, żeby wyglądało, że posłano nas do Karoliny Południowej legalnie. Złożyli wniosek, by wysłać nas do dziadka, jakbyśmy wciąż byli na Florydzie. Sędzia podpisał ten dokument pięć miesięcy po tym, jak faktycznie znaleźliśmy się w Południowej Karolinie. W styczniu i w marcu odwiedził nas Dusty. Przy każdej wizycie przywoził zabawki, cukierki i ubrania. Uwielbiałam tę stertę ślicznych sukienek, z których każda była zapakowana w plastikową torbę, jak ubrania, które odbiera się z pralni. Siedziałam mu na kolanach i śpiewałam z nim piosenki, ale Luke – który naprawdę go nie pamiętał – nie dołączał się. W kwietniu pojechaliśmy na trzecią zaplanowaną wizytę, ale po przeszło godzinnym oczekiwaniu Adele, która nie miała cierpliwości do klanu Groverów, zabrała nas do domu. Wiem, że Dusty w końcu się pojawił, bo pani Willis kilka dni później przywiozła nam nasze prezenty. Mój pobyt w Karolinie Południowej jest jak sen. Wiem, że miał miejsce, bo z tego czasu mam więcej zdjęć niż z jakiegokolwiek innego domu zastępczego. Robili zdjęcia, gdy Luke i ja snuliśmy się w nowych piżamkach, chlapaliśmy w kąpieli z pianą i tuliliśmy psa do polowań, którego głowa była dwa razy większa od głowy mojego braciszka. Są ujęcia, jak urządzamy sobie piknik w parku, pozujemy w nowych ubraniach i dokazujemy w plastikowym baseniku dla dzieci. Pomimo że ten czas musiał się skończyć, na

zdjęciach zawsze się uśmiechamy i budzą one we mnie same ciepłe uczucia. Tego lata Luke został w domu, a ja pojechałam na plażę z Leanne, jej chłopakiem i jego córką Savannah, która była w moim wieku. Budowaliśmy zamki z piasku, biegaliśmy po falach, jeździliśmy na karuzeli, na miniaturowym pociągu i samochodzikami. Savannah i ja spałyśmy razem w podwójnym łóżku, ubrane w koszulki i tulące podobne lalki. Adele zrobiła wielkie zamieszanie przy trzecich urodzinach Luke’a, z domowym tortem, balonikami i śmiesznymi kapelusikami dla nas i jej wnucząt. – Dlaczego ja nie miałam przyjęcia? – marudziłam. – Dopiero co przyjechaliście. – Adele nie wspomniała o tym, że tuż przed moimi piątymi urodzinami dziadek został aresztowany. – Ale na szóste urodziny będziesz mogła zaprosić dzieci ze swojej klasy. * * * Trochę później tego lata wpadła Ava Willis. – Raport z centrum zdrowia psychicznego wykazuje, że Ashley jest z panią związana i relatywnie dobrze się zaadaptowała. – Zamilkła na chwilę. – Jak wyglądają sprawy pomiędzy panią a Samem? Adele przyznała, że dziadek czasem ją wyzywa. – Ale proszę się nie martwić, nigdy nie zrobił krzywdy ani mnie, ani tym dzieciom. – To musi być dla pani trudne – ze współczuciem powiedziała pracownica socjalna. – Tak, czasami myślę, żeby go zostawić, ale skoro nie jestem rodziną, to stracę te dzieci, prawda? – Gdyby miała pani licencję rodzica zastępczego, mogłyby zostać z panią. Luke podbiegł do Adele. – Mama!

Wspiął się na jej kolana. Ona pocałowała go w czoło. Pokręcił się chwilę i ześlizgnął na ziemię, wlazł pod stół i zaczął chrząkać jak świnia. – Kiedy zaczął mówić do pani „mamo”? – spytała pani Willis. – Prawie od razu – odparła Adele. – Nie pamięta nikogo innego. – A co z Ashley? Adele zachichotała. – Raz powiedziałam jej coś w rodzaju „Słuchaj mamy”, a ona wystawiła język i powiedziała „Ty nie jesteś moją mamą!”. – Westchnęła. – Kocham je tak mocno, jakby to były moje własne. – Nadal spotyka się z terapeutką? Adele kiwnęła głową. – Wobec tego niech jej pani da trochę czasu. – Byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdyby to było na stałe. Jak możemy dostać opiekę? – Mogłoby pomóc, gdybyście byli małżeństwem. – Pracuję nad tym! – Adele się zaśmiała. Potem ściszyła głos i powiedziała coś, że chciałaby mieć pewność, że Groverowie nie są rozpatrywani jako opiekunowie. Tydzień później nie miało znaczenia, kto nas kochał czy kto nas chciał. Nie miało znaczenia, czy Adele i dziadek są małżeństwem. Nie miało znaczenia, komu mówiliśmy „mamo” i „tato”. Wystarczyło tylko kilka sekund, żeby wszystko się rozpadło. Do mojego dziadka przyszedł ktoś, kto chciał kupić samochód. Dziadek zostawił mnie i Luke’a samych sobie, podczas gdy Adele zmywała naczynia. Prawie od razu mężczyźni zaczęli krzyczeć. Dziadek postawił butelkę z piwem na masce i kazał nam wracać do domu. Usłyszałam przekleństwa, a potem dziwne puknięcie, jakby z tłumika samochodu. Potem kolejne. I jeszcze jedno. Luke odwrócił się i krzyknął: – Tata upadł! Dziadek leżał twarzą do ziemi. Wył bardziej jak zwierzę niż jak człowiek. Przerażona biegiem ruszyłam do domu. Adele biegła w naszym kierunku i wcisnęłam się w jej wyciągnięte ramiona. Opadła na schody ganku, płacząc, z dłońmi przyciśniętymi do ust.

Ten drugi mężczyzna postrzelił dziadka cztery razy – dwa razy w głowę. * * * – Oczywiście, że jest w domu – powiedziała Adele, gdy cztery dni po strzelaninie zadzwoniła Ava Willis. – Jestem dyplomowaną pielęgniarką i tutaj lepiej się nim zajmę. Głos Avy Willis był tak głośny, że słyszałam jej ostre pytania. – Nie ma potrzeby, żeby pani przyjeżdżała. Wszystko wraca do normalności. Sam zawsze mówił, że jest z najtwardszego materiału w tym hrabstwie i sądzę, że udowodnił, że to prawda – z wymuszonym śmiechem powiedziała Adele. Po chwili zrobiła się bardziej wojownicza. – Zgodził się już, że będzie uczestniczył w spotkaniach Anonimowych Alkoholików, czego więcej chcecie? – Zaczęła chodzić po pokoju, w dłoni ściskając skręcony sznur od telefonu. – Już pani powiedziałam, że go zostawię, jeśli pozwoli mi to zatrzymać moje dzieci. Oczywiście, będę rodzicem zastępczym, ale nie mogę tego zrobić, póki Samowi się nie polepszy. Poza tym w takim stanie nie może narobić żadnych kłopotów! – Z hukiem odłożyła słuchawkę. Telefon zadzwonił ponownie jakąś godzinę później. – Jaka Lena? – spytała Adele. Najwyraźniej na Florydzie zadania Dennisa Bensona przejęła nowa pracownica, Lena Jamison. Mina Adele zmieniła się ze wzburzonej na zmartwioną. – Kiedy pani przyjeżdża? Rozłączyła się, poszła do swojego pokoju, zamknęła drzwi i rozpłakała głośno. Przycisnęłam głowę do psa myśliwskiego i wdychałam słony zapach jego sierści.



4. CZEKAJĄC NA MAMĘ – Ja nie chcę jechać! – chlipałam. – To tylko na krótko – obiecała Adele. Powiedziała, że za kilka dni wrócimy i przekonała mnie, żebym zostawiła moje lalki i sukienki. Spakowała tylko jedną, małą, zieloną walizkę dla nas obojga. – Zostawimy tutaj twoje rzeczy do szkoły, bo gdy tylko wrócisz, zaczniesz chodzić do przedszkola. – Przytuliła mnie mocno. – Poza tym – dodała jakby po namyśle – twoja mama jest na Florydzie. Nie byłoby miło się z nią zobaczyć? Na lotnisku spotkałyśmy się z Leną Jamison, przysadzistą kobietą o stanowczym głosie. Potrząsnęła moją dłonią i zbadała ślady na ramionach Luke’a. – Co to za czerwone krostki? – spytała oskarżycielsko. Luke zaczął płakać, jakby myślał, że zrobił coś złego. – To tylko ślady po komarach. – Uklękłam obok niego. – Nie martw się, Luke, jedziemy tylko odwiedzić mamę, a potem wrócimy, gdy dziadek poczuje się lepiej, dobrze? Spojrzałam w górę, szukając potwierdzenia, ale pracownica unikała mojego wzroku. Czternaście godzin później kiwaliśmy się sennie w samochodzie, który jechał w dół krętej drogi z powrotem do Seffner, gdzie pani

Jamison zostawiła nas na progu Pauli i Miltona Pace’ów. Z zewnątrz dom nie wydawał się dostatecznie duży, aby pomieścić jakiś tuzin mieszkańców, i szybko się przekonałam, że faktycznie nie był. Pięcioro dzieci, łącznie z Lukiem i parą braci bliźniaków, miało po trzy lata. W pokoju chłopców miniaturowe łóżka piętrowe miały trzy kondygnacje, podczas gdy bliźniaczka i ja dzieliłyśmy pokój z biologiczną córką Pace’ów. Jeśli policzyć mieszkanie z moją matką, to był mój siódmy dom w niecałe dwa lata, i jak dotąd najgorsze miejsce, w którym byłam. Kilka lat później, gdy trafiłam do domu Mossów, przypomniały mi się zatłoczone pokoje i zwierzęce zapachy, z którymi pierwszy raz się tam zetknęłam. W ciągu kilku tygodni do tej bandy dołączyło jeszcze czworo dzieci, dając razem jedenaścioro dzieci w pieczy zastępczej, w wieku od dwóch do sześciu lat. Początkowo nie chciałam się rozpakować. – Jutro wracam – upierałam się. Po kilku dniach wyciągnęłam moje przybory toaletowe, ale resztę rzeczy trzymałam w walizce. Nie chciałam tu zostać i nie chciałam, żeby ktoś grzebał w moich nielicznych rzeczach. Pani Pace chyba zawsze na kogoś krzyczała, i często tym kimś był Luke. Czułam obrzydzenie na widok stert brudnych pieluch, zasmarkanych nosów i wrzasków dzieci walczących o odrobinę uwagi. Gdy wyglądałam przez okno wychodzące na pastwisko dla koni, zastanawiałam się, gdzie są Adele i dziadek i dlaczego jeszcze nie widziałam się z moją matką. Jeszcze dalej niż tam, gdzie falująca trawa spotykała się z niebem, była Karolina Południowa, ale jak miałam tam wrócić? – Dlaczego tak długo tutaj jesteśmy? – zapytałam panią Pace, gdy już wiele razy miałam na sobie ubrania, które spakowała mi Adele. Wymamrotała coś, co nie miało sensu. – Kiedy zobaczę mamę? – tupnęłam. – Adele powiedziała, że ją odwiedzę, więc gdzie ona jest? Moje żądania prowadziły tylko do kąta, gdzie nerwowo obgryzałam paznokcie.

Luke nie pozwalał, bym zniknęła mu z oczu. – Siorka! – krzyczał, gdy byłam w innym pokoju. Próbował nawet wchodzić za mną do łazienki. – Chcę spać w pokoju Ashley – błagał wieczorami. – Chłopcy zostają z chłopcami, dziewczynki z dziewczynkami – odpowiadała pani Pace, jakby to miało go uspokoić. Nawet w tym wieku wiedziałam, że potrzebował więcej, niż dawali mu profesjonaliści. To ja go pocieszałam, gdy się bał albo czuł samotny. U Hinesów przychodził do mnie ze wszystkim i nawet u dziadka w większość poranków kończył w moim łóżku. Gdy pani Pace powiedziała Lenie Jamison, że przyłapała go na wślizgiwaniu się do mojego pokoju, pracownica społeczna zrobiła sobie notatkę, że psycholog powinien zbadać nas na okoliczność wykorzystywania seksualnego. Gdyby ktokolwiek faktycznie przejrzał akta naszej sprawy, wiedziałby, że w wieku trzech lat Luke stracił już matkę biologiczną – którą ledwie znał – potem panią Hines, a teraz Adele. To, że widział, jak dziadek został postrzelony, a potem nasze pospieszne przenosiny mogły go straumatyzować. Teraz znajdował się w przepełnionym domu z obcymi. Nie otrzymał kochającej, osobistej uwagi od rodzica. Ja byłam jego kamizelką ratunkową – niczym więcej – i nic z tego w żaden sposób nie łączyło się z seksem. Tym niemniej seks był tematem zapalnym i myślę, że pracownicy socjalni lubili o nim plotkować, nawet jeśli oskarżenia były niedorzeczne. Państwo Pace’owie prowadzili w Plant City ośrodek opieki dziennej Perfect Angels, gdzie młodsze dzieci spędzały czas, podczas gdy starsze szły do szkoły. Marzyłam, żeby założyć anielskie skrzydła, które zrobiła dla mnie Adele, ale oczywiście nie miałam ich ze sobą. Po południu szkolny autobus podrzucał starsze dzieci do ośrodka, a po jego zamknięciu wszyscy jechaliśmy do domu. Byliśmy wymagającą grupką pisklaków, które wypadły ze swoich gniazd i desperacko pragnęły każdego skrawka zainteresowania. Wszyscy znajdowaliśmy sposoby, żeby zwracać na siebie uwagę. Luke w porze kąpieli chował się pod łóżkiem, rzucał jedzenie na podłogę i gryzł inne dzieci. Gdy pan

czy pani Pace pojawiali się, rozpościerając rodzicielskie skrzydła, dostawał dokładnie to, czego chciał. Na początku września otrzymałam od Adele długi list, w którym pisała, że wyprała ubranka moich lalek i że moje „dzieci” miewają się dobrze. Okropnie za wami tęsknię, ale wiem, że nic wam nie jest i macie opiekę. Napisała, że jej wnuczki chętnie chodzą do szkoły, że jej wnuk zaczął przedszkole i że pani Hurley trzyma dla mnie miejsce w swojej klasie. Adele przekazała mi potem, że wujek Sammie i jego dziewczyna, Courtney, wpadli zajrzeć po wizycie u wujka Perry’ego. Gdy tam byłam, pojechał odwiedzić w więzieniu wujka Perry’ego, jakby to było zwyczajne, rodzinne wyjście. Skończyła słowami Kocham was bardzo… zawsze i zawsze. Mama. Ten list sprawił, że zatęskniłam za Adele, ale zaczęłam się również zastanawiać, co stało się z moją matką. Przekonałam samą siebie, że po nas jedzie, dlatego właśnie musimy zostać na Florydzie. Była gdzieś tam… w pobliżu… Po prostu to wiedziałam! Okazuje się, że mama była w więzieniu stanowym dla kobiet, a Dusty w innym zakładzie na Florydzie. Tymczasem Adele wypełniła obietnicę zdobycia licencji rodzica zastępczego. Dziadek się wyprowadził, a ona doprowadzała dom do porządku. Adele napisała, że kwoka z piórami na łapach wysiaduje siedem jajek. Bardzo chciałam tam być, gdy wyklują się pisklęta. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego powrót do Adele tyle trwa. Adele miała moje lalki, sukienki – wszystko, co miało znaczenie – byłam więc przekonana, że wyjeżdżamy lada dzień. W jakimś zakątku umysłu uświadamiałam sobie, że moja matka była nieodpowiedzialna, a Adele była kochającą babcią, która zawsze robiła to, co obiecała. Moja matka, mój dziadek i Adele nienawidzili ludzi z urzędów stanowych, więc ja też ich nienawidziłam. Gdyby przestali mieszać w naszym życiu, wszystko byłoby w porządku. Lena Jamison przyjechała z wizytą do Perfect Angels. – Mam twoją książeczkę szczepień, więc możesz iść do przedszkola – powiedziała śpiewnym głosem. – Chcesz? – Nie, mam chodzić do klasy pani Hurley.

Mój pierwszy dzień w przedszkolu przy Lopez Elementary School powinien być szczególnym wydarzeniem, ale ponieważ był już październik, nikt się nie przejmował. Klasa była zajęta kolorowaniem literek D jak „dynia”. Adele obiecała, że na Halloween zrobi mi kostium księżniczki, a ja nadal miałam nadzieję, że wrócę na czas – tak jak rok wcześniej. Niestety święto nadeszło i przeminęło jedynie z cukierkami w centrum opieki dziennej. W dzień moich urodzin autobus szkolny przywiózł mnie do Perfect Angels. Pani Jamison czekała z wielkim pudłem od cioci Leanne. Pobiegłam obejrzeć swoje prezenty. W pudle była nowa lalka i ubranka dla niej, i gra planszowa. – Gdzie są Lilly i Katie? – spytałam. – Kto taki? – Moje ulubione lalki! – Skarbie, to są nowe prezenty. – Pracownica socjalna nastroszyła moje rude loki i odwróciła się do pani Pace. – Jak sobie radzi w szkole? – Jest bardzo dobrą uczennicą, bardzo z przodu, chociaż straciła pierwszych dziewięć tygodni. – Podbródkiem wskazała na Luke’a. – A on wreszcie przestał się szwendać w nocy po domu. – Kiedy pojadę do domu? – miauknęłam. – Skarbie, idź się pobawić i naciesz swoimi urodzinami – odparła pani Pace. – Pokaż innym dzieciom, co dostałaś. Zapakowałam prezenty do pudełka i przysięgłam sobie, że nikogo do nich nie dopuszczę, bo inne dzieci niszczyły wszystko, czego dotknęły. * * * Adele odebrała południowokarolińską licencję rodzica zastępczego w moje szóste urodziny, ale powiedziano jej, że zanim międzystanowa robota papierkowa pozwoli nam na podróż, minie kilka miesięcy. Błagała urzędników, żebyśmy wrócili na Boże Narodzenie. Gdy się jednak okazało, że to niemożliwe, obiecała

przysłać nam ciepłe ubrania i moje lalki. Potem, ku ogólnemu zaskoczeniu, dokumenty były gotowe na początku grudnia i przerzucono nas do Południowej Karoliny. – Zobacz, wypadł mi ząb! – zapiałam, gdy Adele wyszła po nas na lotnisko. Dziadka już tam nie było, a życie stało się łatwiejsze, gdy skończyły się podniesione głosy i trzaskanie drzwiami. W kochających objęciach Adele było mi dobrze. Na Gwiazdkę dostałam różowe radio Barbie i śpiwór. Podobało mi się, że wszystko robimy tak samo, jak w poprzednim roku, łącznie z otwieraniem jednego prezentu w wigilię, a pozostałych przed śniadaniem następnego dnia. Potem mieliśmy chrupiący bekon i krakersy przed otwieraniem pozostałych prezentów, i zjedliśmy lunch z wnukami Adele. – W przyszłym roku też chcę, żeby tak było! – powiedziałam do Adele, gdy przyszła wieczorem nas otulić. – Oczywiście, że tak będzie – zapewniła mnie. – Inaczej jak Mikołaj mógłby cię znaleźć? – Ale jeśli znowu przyjdą i mnie zabiorą? – dopytywałam. – Poprzednio mnie nabrali, ale nigdy więcej cię nie puszczę. – Obiecujesz? Pocałowała mnie w czoło. – Jesteś tutaj na stałe. Do wiosny straciłam oba przednie zęby. Adele dla mnie i dla swoich wnuczek uszyła stroje na Wielkanoc, w pastelowych kolorach, i świętowaliśmy, szukając jajek i urządzając sobie piknik w parku. Każdego dnia z trawy wyskakiwały świeże kwiaty. Cieszyłam się na wszystkie nowe lekcje, jakie miałam w szkole. Nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć zapraszający uśmiech swojej nauczycielki, otworzyć książkę na następnej stronie czy zaostrzonym ołówkiem zacząć nowe ćwiczenie. Starałam się pamiętać o tym wszystkim, gdy codziennie rano na piechotę pokonywałam przerażającą trasę w dół długiej, wyboistej drogi gruntowej. Gdy padało, musiałam balansować na wyżej

położonych wertepach, żeby nie zabrudzić butów. Gdy przejściowo było sucho, wokół wirował pył, a ja musiałam oddychać przez nos, żeby nie zgrzytał mi w zębach. Adele zawsze była zajęta Lukiem, więc zazwyczaj musiałam iść sama. Któregoś poranka czekałam i czekałam, ale autobus się nie pojawił. Usiadłam na porośniętym trawą nasypie i na ziemi napisałam patykiem swoje imię. Zauważyłam, jak do nory wskakuje królik, i pożałowałam, że nie mogę podążyć za nim, jak Alicja w Krainie Czarów. Po kilku godzinach zahamował przy mnie pan, który w miasteczku prowadził sklep wielobranżowy. – Co ty tutaj robisz? – zapytał. – Czekam na szkolny autobus. – Kotku, dzisiaj nie ma szkoły. Pani Adele o tym nie wiedziała? – Wzruszyłam ramionami. – Cóż, dobrze, że ktoś mi powiedział o małej dziewczynce w tym miejscu. Jesteś głodna? – Kiwnęłam głową. Zaprowadził mnie do swojego sklepu i dał mi colę i kanapkę. Gdy jadłam, jego żona zadzwoniła do Adele. Gdy przyjechała, była wytrącona z równowagi. – Mówiłam Ashley, że dziś jest dzień wolny, ale nalegała. – Adele nie mogła złapać tchu. – Nigdy jeszcze nie widziałam dziecka, które tak bardzo lubiłoby szkołę. – Kiedy wreszcie zaczniesz słuchać? – krzyknęła, gdy byłyśmy w samochodzie. – I nie zjadłaś lunchu. – Jadłam w sklepie. – Zapłaciłaś? – Nie miałam pieniędzy. Z torebki wyjęła kilka dolarów. – Wróć tam, zapłać temu panu, podziękuj mu i przeproś. – Sama? – spytałam. Widząc jej surową twarz, nie skarżyłam się dłużej. Byłam wściekła, że muszę iść w górę tej znienawidzonej drogi, a potem z powrotem. Gdy po drodze kopałam kamienie, nie miałam pojęcia, że będę mieszkać z Adele już tylko przez tydzień. Nigdy nie udało mi się ustalić żadnego oficjalnego powodu, dla

którego po raz drugi odesłano nas na Florydę. Może ktoś doniósł, że siedziałam sama przy drodze, i to doprowadziło do naszych przenosin. Może nasi sąsiedzi o czymś donieśli. Gdy wciąż tam byliśmy, zaczął się tam kręcić dziadek – po tym, jak wyjechaliśmy, znowu zamieszkał z Adele – i władze może się o tym dowiedziały. Adele w tym czasie dostawała z Florydy pieniądze na opiekę, co było niezwykłe, więc powodem mogły być pieniądze. Wiem tylko tyle, że z końcem kwietnia Luke i ja znowu byliśmy na lotnisku. Tym razem niosłam Katie owiniętą w jej różowy kocyk. Już nikt nigdy nie miał mnie namówić, bym jechała gdzieś bez swoich cennych lalek. Adele, robiąc zdjęcia, wciąż ocierała łzy. Lena Jamison zaprowadziła nas do samolotu. Byłam tak zdenerwowana, że drżałam, więc owinęła mnie swoim swetrem. –Nie wiedziałam, że boisz się latać – powiedziała, zupełnie mijając się z prawdą. Rękami przytrzymywała na kolanach grubą kopertę. – Co tam jest? – spytałam. – Wasze dokumenty. – Mówią, dokąd jedziemy? – Nie. – Wracamy do domu Pace’ów? – Nie wiem. – Dlaczego nie możemy zostać z Adele? Pani Jamison prychnęła z irytacją. – Kotku, musimy wam zapewnić bezpieczeństwo. Znowu nic nie rozumiała. Adele martwiła się o nas bardziej niż nasza matka. Dawała nam więcej uwagi, jedzenia i uczucia niż ktokolwiek i kiedykolwiek. Wydawało mi się logiczne, że ja i Luke bezpieczni będziemy z kimś, kto nas naprawdę kocha. * * * Gdy znaleźliśmy się na Florydzie, Luke i ja zostaliśmy rozdzieleni – on skończył na kolejnej przepełnionej dziecięcej farmie, podczas gdy mnie się „poszczęściło” i znalazłam się jako jedyne dziecko

w domu Borisa i Doreen Pottsów, starszej pary, która mieszkała w podwójnej przyczepie otoczonej łańcuchem, który przypominał sprężynę. Truskawki na poletku obok pachniały tak soczyście, że przyciskałam nos do ogrodzenia, żeby powąchać ten wonny owoc. Pottsowie na podwórku mieli obrotową suszarkę na pranie, na której lubiłam się kręcić, gdy była pusta. Często siadywałam w cieniu ich drzewka mandarynkowego i bawiłam się lalkami. Miałam własny pokój, a na końcu łóżka złożyłam swój śpiwór. Czasami zostawiali mi na nim prezenty, jak parę gumowych sandałów ze srebrnym brokatem, które uznałam za najwspanialsze buty, jakie kiedykolwiek miałam. Pan Potts rzadko się do mnie odzywał, ale ja zawsze zadawałam mu pytania. – Dlaczego to robisz? – spytałam, gdy nalał sobie ketchupu na jajka. – Bo tak lubię. Zmarszczyłam nos. – To obrzydliwe! – Nieładnie komentować cudze jedzenie – zbeształa mnie pani Potts. Jednak zazwyczaj pani Potts była ze mnie zadowolona, bo sama się sobą zajmowałam. – Możesz włączyć zraszacz? – spytałam któregoś upalnego, letniego dnia. – Będzie padać – odparła pani Potts, ale potem ustąpiła, bo wiedziała, że przez chwilę będę miała rozrywkę. Założyłam swój strój kąpielowy i skakałam dookoła, podczas gdy wachlarz wody kołysał się w prawo i w lewo. Zaczęły się piętrzyć ciemne chmury, ale bawiłam się tak długo, aż musiałam skończyć. Poczułam deszcz na ramionach i spojrzałam w górę, żeby sprawdzić, czy wołają mnie do domu. Zobaczyłam, że na podjazd wciąż padały gorące promienie słońca, za to obok domu mocno padało. Kilka razy przemknęłam pomiędzy suchą a mokrą częścią podwórza, wołając panią Potts: – Chodź zobaczyć cud!

Pani Potts powiedziała, że kiedy jednocześnie pada i świeci słońce, to znaczy, że diabeł bije swoją żonę. Przestraszyłam się i szybko weszłam do środka. Po kolacji siedziałam na huśtawce na ganku i czekałam na pierwszą gwiazdę, żebym mogła wypowiedzieć swoje wieczne życzenie: żebym była z moją matką. Moja tęsknota była jak ukąszenie owada. Jeśli ją zostawiałam w spokoju, przestawałam ją zauważać, ale jeśli się na niej skupiałam, doprowadzała mnie do szaleństwa. Ssałam kciuki jak małe dziecko, więc gdy coś mnie zaniepokoiło, ciągle lądowały w mojej buzi. Im bardziej byłam zdenerwowana, tym bardziej obgryzałam paznokcie, czasami moje palce aż krwawiły. Wtedy mogłam skoncentrować się na nich, zamiast na uczuciach w środku. Nie mogłam przestać zamartwiać się o Luke’a. Mieszkał zaledwie dwadzieścia minut dalej, ale rzadko się widywaliśmy. Jego rodzice zastępczy mieli trzypokojową przyczepę na parceli, na której mieściła się również szkółka roślin. Przy jednej z wizyt było tam ośmioro dzieci zastępczych, a mój brat był w pokoju z pięcioma innymi chłopcami. – U nas jest więcej miejsca. Dlaczego nie może mieszkać z nami? – spytałam panią Potts. – To nie jest moja decyzja. – Ucięła wszelką dyskusję na ten temat. * * * Moją ulubioną czynnością było oglądanie telewizji, którą nie musiałam się dzielić z innymi dziećmi wyrywającymi sobie pilota. Wstawałam wcześnie, żeby włączyć sobie Troskliwe Misie albo Przygody w Krainie Czarów. Żałowałam, że nie mogę przejść przez lustro i poszukać swojej matki. I było jeszcze video. Gdy ostatni raz oglądałam film, była to bajka Disneya, więc wcisnęłam na pilocie „play”. To nie była kreskówka, ale widziałam, że coś o historii. Sądząc, że to film edukacyjny, zwinęłam się

w fotelu pana Pottsa. Jakaś nazistowska komendantka torturowała co ładniejsze więźniarki elektrycznymi, sztucznymi penisami, bo była o nie zazdrosna. Wiedziałam, że powinnam to wyłączyć, ale miałam nadzieję, że ci dobrzy zwyciężą i nie będę musiała iść do łóżka z tymi przerażającymi obrazami w głowie. Zadygotałam, gdy historia stała się jeszcze bardziej makabryczna. Nazistka zmuszała mężczyzn, żeby się z nią kochali, i kastrowała tych, którzy nie potrafili zaspokoić jej niegasnącej żądzy. Tylko amerykański więzień był w stanie ją zadowolić, więc go oszczędziła. W innych koszmarnych scenach seksualnie torturowała kobiety, a pijani Niemcy oblewali kobiety piwem, a potem je gwałcili. Chciałam, żeby Pottsowie mnie przyłapali, żebym nie musiała oglądać do końca, ale poszli do łóżka i zostawili mnie samej sobie. Najgorsza w całym filmie była scena, w której komendantka wydała przyjęcie. Jakiejś kobiecie z pętlą na szyi rozkazano stać na bryle lodu, pod koniec posiłku lód się roztopił, a kobieta zawisła. Sceny z tego filmu prześladowały mnie przez całe lata i obrazy te wciąż unoszą się ku powierzchni, gdy tylko przypomnę sobie czas spędzony w domu Pottsów. W końcu poznałam tytuł tego filmu, Elza, wilczyca z SS, i dowiedziałam się także jeszcze czegoś: pan Potts był oskarżony o molestowanie dzieci. Zobaczyłam ten film tylko na kilka tygodni przed tym, jak poszłam do pierwszej klasy. Szkoła Walden Lake Elementary była najpiękniejszą szkołą, jaką kiedykolwiek widziałam; na dziedzińcu miała fontannę. Moim jedynym przyjacielem w sąsiedztwie był starszy chłopiec o imieniu Fernando. Obiecał, że nie pozwoli, żeby ktokolwiek dokuczał mi w szkolnym autobusie, za co byłam wdzięczna, dopóki nie pokazał mi noża, który miał schowany w plecaku. Bałam się, że oboje napytamy sobie biedy. Lubiłam niektóre dziewczynki ze swojej klasy, ale – bez żadnego przygotowania – w listopadzie zostałam zabrana z zastępczego domu Pottsów do Irmy i Clifforda Hagenów. Znałam już panią Hagen, ponieważ była córką państwa Potts, błagałam jednak, żeby

pozwolili mi zostać, bo nie chciałam zostawiać moich nowych szkolnych przyjaciół. – Będziesz szczęśliwsza, mieszkając z innymi dziewczynkami – upierała się pani Potts. – Nie mogę iść do domu Luke’a? – Nie mają dosyć łóżek już dla tych, którzy tam są. Wiedziałam, że nie ma sensu pytać o moją matkę albo Adele. Owinęłam ramiona w pasie pani Potts i spojrzałam błagalnie w górę. – Proszę, mogę zostać? – Oni ci nie pozwolą – warknęła gniewnie. Coś się wydarzyło, ale dopiero dużo później dowiedziałam się, dlaczego mnie odesłali. * * * Zgodnie z moimi notatkami pani Hagen była moją ósmą tak zwaną matką w ciągu trzech i pół roku. By dać sobie z tym radę, udawałam, że jestem przeznaczona do innego życia, jak Kopciuszek, Śpiąca Królewna, Mała Księżniczka oraz, oczywiście, Alicja. Musiałam tylko przymierzyć pantofelek, zostać pocałowana przez księcia, odzyskać swoją spuściznę albo znaleźć jakieś inne wyjście przez lustro, żeby uwolnić się z opieki zastępczej i wejść w życie, które było mi przeznaczone. Za każdym razem, gdy się przeprowadzałam, pocieszałam się rymowanką: Hej ho, hej ho! Przez króliczą norę gdzieś indziej by się szło! Zawsze wierzyłam, że moje „żyli długo i szczęśliwie” z moją prawdziwą matką jest na wyciągnięcie ręki. Ku mojej irytacji Hagenowie poprosili, żebym od razu zwracała się do nich „mamo” i „tato”, ale ja nie chciałam. Adele nauczyła mnie właściwego sposobu zwracania się do starszych jako „pan” i „pani”, „sir” i „ma’am”, więc łatwo mi było powiedzieć „ma’am”, co brzmiało wystarczająco podobnie do „mamo” i było dostatecznie grzeczne, żeby pani Hagen była zadowolona. Ponadto Hagenowie nabierali się na moje gapienie się w przestrzeń. Jak długo

udawałam, że słucham, i mówiłam, że przepraszam za przewinienia, obywało się bez szczególnych kar. Do tej pory zdążyłam się nauczyć, żeby nie prowokować rodziców zastępczych, bo niektóre rzeczy będą się za tobą ciągnęły jak smród po gaciach. Hagenowie mieszkali w najładniejszym domu, w jakim do tej pory przebywałam. Były tam cztery sypialnie, dwie łazienki i przewiewny pokój rodzinny. Na tyłach znajdował się prawdziwy basen i kombinacja boiska do baseballu i kortu tenisowego. Pomimo że w domu przebywało dziewięć osób, nie czuło się tłoku. Rozwinęłam swój śpiwór, Katie i Lilly usadziłam na półce, gumowe sandały schowałam do szafy i wypróbowałam swoje nowe łóżko, które miało bardziej stęchły zapach niż suszone na słońcu prześcieradła na podwórku pani Potts. Faktycznie podobało mi się, że mam się z kim bawić, i lubiłam dziewczyńskie rzeczy, jak malowanie paznokci, układanie włosów i strojenie się jak księżniczka. Mój wymyślony książę nazywał się Jonathan Rodriquez. Wyglądał jak dorosły Fernando i nosił niebieski mundur ze złotymi lamówkami. Kiedyś porwie mnie do swojego królestwa, gdzie już zawsze będę bezpieczna. Moja nowa szkoła, Seffner Elementary, była przepełniona. Moja nauczycielka nazywała się pani Port, a jej klasa mieściła się w przyczepie. Mojego pierwszego dnia pani Hagen podwiozła mnie i powiedziała: – Od teraz musisz radzić sobie sama, więc zapamiętaj, gdzie jest twoja klasa. – Zapamiętam! – powiedziałam swoim najradośniejszym głosem. Gdy się odwróciłam, już jej nie było. Inne dzieci przytulały się do rodziców na do widzenia, ale ja byłam sama. Palce powędrowały do buzi i obgryzałam paznokieć, gdy zmusiłam się do wejścia na pierwszy metalowy stopień, a potem na kolejny. – Musisz być Ashley Rhodes – z szerokim uśmiechem przywitała mnie pani Port. Żeby powitać mnie w klasie, poprosiła uczniów, by przygotowali nowe tabliczki z imionami i postawili je na stolikach. – Możesz napisać swoje imię jak tylko chcesz – powiedziała mi.

Zapisałam je pękatymi literami. Gdy skończyliśmy, wstaliśmy wszyscy, by pokazać nasze dzieła i przedstawić się. Gdy pozostałe dzieci zobaczyły moją kartkę, zaczęły klaskać. Uwielbiałam szkołę, ale zazdrościłam dzieciom, których rodzice rano odprowadzali do klasy i czekali na nie przy każdym popołudniowym dzwonku. Jak starsze dziewczynki z domu zastępczego, do szkoły jeździłam na rowerze. Pedałowanie w górę Kingsway Road podczas porannych godzin szczytu było przerażające, bo mijało mnie bardzo dużo samochodów, ale jazda z powrotem była wspaniała. W dzień, gdy miało być robione zdjęcie klasowe, założyłam sukienkę ze spódniczką na kole. Gdy wsiadałam na rower, przysiadłam na drucie, żeby spódnica nie ubrudziła się od pokrytego smarem łańcucha, ale przód się podniósł i nic nie widziałam. A co gorsza, miałam majtki na wierzchu. Usiadłam na przedzie sukienki, ale wtedy widać mi było tyłek. Byłam okropnie sfrustrowana tym, że musiałam iść, prowadząc rower. Na brzegu sukienki miałam plamy smaru i dotarłam po dzwonku. Gdy weszłam do klasy, pani Port zauważyła, że płakałam, więc nie skarciła mnie za spóźnienie. – Wszystko w porządku? – Mój rower… Uznała, że się przewróciłam. – Zrobiłaś sobie krzywdę? – Nie, ale moja sukienka jest do niczego! – zaczęłam chlipać. – Skarbie, dołu nie będzie widać na zdjęciu, a plamy się spiorą – powiedziała i wysłała mnie, żebym się umyła przed zdjęciami. * * * Do Hagenów wprowadziłam się zaledwie sześć tygodni przed moimi siódmymi urodzinami, ale nie przypominam sobie jakiejś wielkiej fety. Jednak Gwiazdka w domach zastępczych była wielką sprawą. Stowarzyszenia rodziców zastępczych zapewniały mnóstwo prezentów. Adele obiecała mi zabawkową kuchnię, ale

od kwietnia nie miałam z nią żadnego kontaktu. Hagenowie powiedzieli, że otwarcie jednego prezentu w wigilię to u nich tradycja. Jedna z dziewczynek spytała, czy możemy otworzyć jeszcze jeden. Pani Hagen zmiękła. Ktoś powiedział „jeszcze tylko jeden” i jakoś tak się stało, że rozpakowane zostały wszystkie prezenty. Tej nocy leżałam w łóżku z poczuciem, że Gwiazdka została zrujnowana. Nie wierzyłam już w Świętego Mikołaja, więc wiedziałam, że już po feriach. Następnego ranka obudziliśmy się i każde z nas znalazło pod drzewkiem jeszcze po jednym prezencie! Choć były to tylko puzzle, ważne było, żeby w ogóle coś dostać – nawet jeśli podarek nie pochodził od kogoś, kto by mnie kochał. Odkąd wyjechałam z Południowej Karoliny, nie czułam, żebym była ważna dla kogokolwiek. Pod koniec stycznia w domu Hagenów odwiedził mnie Clayton Hooper, mój najnowszy opiekun z urzędu. Popatrzył, jak koloruję kartki na walentynki, a potem poszedł na drugą stronę pokoju porozmawiać szeptem z panią Hagen. Gdy dotarło do mnie imię „Luke”, nastawiłam uszu. Uniosłam walentynkę. – Może pan to zawieźć Luke’owi? – Pewnie – powiedział pan Hooper. Na najładniejszej napisałam Mama. – A wie pan, gdzie jest moja matka? Zawahał się. – Wydaje mi się, że w Południowej Karolinie. – Z Adele! – Zakręciło mi się w głowie i kilka razy głęboko odetchnęłam. To było wspaniałe. Skoro moja matka i Adele były razem, to wymyślą, jak sprowadzić nas z powrotem. Zarumieniłam się z podniecenia. – Może jej to pan przesłać? – Spróbuję – odparł. Nie widziałam mojej matki od czasu naszej pierwszej podróży do Południowej Karoliny – przeszło dwa lata temu – teraz jednak dowie się, gdzie jestem, i będzie mogła po mnie wrócić. * * *

– Wiedziałam, że przyjedzie! Wiedziałam! – Tańczyłam po domu Hagenów, tuląc lalkę, gdy usłyszałam, że zobaczę swoją matkę. Im bliżej byliśmy biura w centrum, tym krótsze robiły się moje już poobgryzane paznokcie. Zanim do pokoju weszła moja matka, skórki na kciuku zaczęły krwawić. – Ależ ty jesteś duża! – wykrzyknęła moja matka. Łzy rozmazywały jej makijaż. Fuknęła nad śladem na moim podbródku. – Uderzyłaś się? – Pośliniła palec i otarła mi twarz, i ulżyło jej, gdy plamka zeszła. Przycisnęłam się do niej. – Okropnie za tobą tęskniłam! – Och, Słoneczko, ja za tobą też. – Potargała mi loki i powąchała włosy. – Oni tak długo trzymali mnie z dala od ciebie! Zrobiłabym wszystko, żeby cię zobaczyć. Nie miałam wątpliwości, że to „oni” przeciwko „my”. – Mamo, mam same piątki i potrafię czytać! Zmrużyła oczy. – Nie mówisz „mamo” do nikogo innego, prawda? Pokręciłam głową. – Nie, mamo – odparłam. – I to jest moje Słoneczko. Zawsze byłaś moją grzeczną córeczką. Pogłaskała mnie po ręce. – Luke to synek Dusty’ego, a ty jesteś moją córeczką. – Posadziła mnie sobie na kolanach. – Chcesz zamieszkać ze mną w Południowej Karolinie? Przełknęłam. – Dzisiaj? – Chciałabym. – Przygryzła wargę. – Nie pozwolą mi ciebie zabrać, póki… – Ktoś zajrzał przez drzwi. – Najpierw muszę znaleźć dla nas ładniejsze mieszkanie, ale pracuję nad tym. W każdym razie nie musimy się więcej przejmować Dustym. Nie rozumiałam. – Ale powiedziałaś, że Luke jest jego. Pan Hooper wziął sobie krzesło i słuchał, podczas gdy moja

mama próbowała mi wytłumaczyć, że Luke nie będzie już moim braciszkiem. – A teraz jest moim bratem? – Tak, jeszcze przez jakiś czas. Na wierzch próbowało się przebić niejasne wspomnienie dziecka w pudełku, ale nie potrafiłam wyrazić swojej dezorientacji. Widząc, że nadal nic nie rozumiem, matka wzięła głęboki wdech i zaczęła jeszcze raz: – Po prostu będzie ze swoim tatą. – Dusty jest jego tatą? – Tak. – A kto jest moim? – Och, odszedł. Tommy odszedł, a niedługo potem pojawił się Luke. Może gdyby Luke’a nie było, mogłabym być z moją matką. – Mogę mieć innego brata. Gdy nadszedł czas, by moja matka wyszła, objęłyśmy się tak mocno, że pracownik socjalny musiał mnie oderwać od jej szyi. – Bądź grzeczna – powiedziała, szlochając ciężko. – Jesteś moją grzeczną córeczką. Jesteś moim Słoneczkiem. Niedługo się zobaczymy. Zaczęłam za nią biec, ale ktoś pociągnął mnie w przeciwnym kierunku. Gdy mijaliśmy róg, odwróciłam się po raz ostatni. Moja matka też się odwróciła i zawołała zduszonym głosem: – Do zobaczenia, moje Słoneczko! Wciąż nie kwestionowałam niczego, co mówiła. Choć powątpiewałam już w wielu rodziców zastępczych i pracowników socjalnych, nie pamiętam, żebym się złościła albo czuła urazę wobec swojej matki. Skoro powiedziała, że niedługo wróci, to tak zrobi. Ignorowałam jej niedotrzymane obietnice i, gdy chodziło o nią, udawałam, że nie jestem świadoma upływającego czasu. * * * Robiło się coraz cieplej i nie mogłam się doczekać pływania.

Zaczęłam z nadmuchiwanymi rękawkami, z których pani Hagen po trochu spuszczała powietrze. Gdy potrafiłam przepłynąć bez nich szerokość basenu, pozwolono mi skakać z trampoliny. Uwielbiałam unosić się na plecach i pośród puchatych chmur próbować znaleźć twarz matki. Hagenowie, którzy byli rodzicami zastępczymi przez ponad dwadzieścia lat, zdecydowali się zamknąć swój dom zastępczy. Przygotowali nas na to, mówiąc, że z końcem roku szkolnego zostaniemy poprzenoszeni. Byłam w euforycznym nastroju. – Jadę do mamy! – Jeszcze nie – wytłumaczyła pani Hagen. – Ale będziesz mieszkać ze swoim braciszkiem. Byłam zdezorientowana. Myślałam, że zamieszkam ze swoją matką, a Luke będzie mieszkał z Dustym. Martwiłam się, że mój brat w jakiś sposób nie dopuści, bym była z matką. Próbowałam sobie wyobrazić idealną matkę zastępczą dla nas obojga. Miałaby głos Adele, przypominający roztopione masło. Urządzałaby podwieczorki z gorącą herbatą w czajniczku w niebieskie kwiatki, tostami cynamonowymi pokrojonymi w trójkąty i ciasteczkami z kremem na miniaturowych talerzykach. Mogłabym się na to zgodzić, póki nasza matka nie zabrałaby nas do domu. Przyjechałaby czerwonym kabrioletem i przez całą drogę do Południowej Karoliny jechalibyśmy z opuszczonym dachem. Gdy się tam znajdziemy, zacznę drugą klasę. Matka codziennie będzie mnie zawozić do szkoły, a po południu będzie na mnie czekać i mocno mnie przytulać. Potem pojedziemy na koktajl truskawkowy i będziemy śpiewać do wtóru Joan Jett w radiu. Matka miała po mnie przyjechać. Nie miało więc znaczenia, gdzie będę mieszkać przez następnych kilka tygodni. Poza tym, nie mogłoby być przecież tak źle.



5. ZŁA CZAROWNICA oi opiekunowie urzędowi zmieniali się częściej niż moje miejsca zamieszkania. Najnowszy był Miles Ferris, który przyjechał do Hagenów, żeby zabrać mnie do kolejnego domu zastępczego. Miał łagodny uśmiech i oczy szczeniaka. Pani Hagen pomogła spakować moje rzeczy, lalki i śpiwór do wielkich, plastikowych worków na śmieci. Koło od mojej ulubionej sukienki ciągle wyskakiwało, jak dziecko, które nie chce leżeć spokojnie. Pani Hagen ją wyjęła. – Zostaw ją – powiedziała. – I tak jest zbyt zniszczona. – Ale jest moja! Odpuściła. – Może mają jakieś młodsze dziewczynki, na które będzie pasować. – Och, mają tam mnóstwo przyjaciółek dla Ashley – powiedział pan Ferris cwaniaczkowatym tonem, który nie pasował do jego przyjacielskiej twarzy. – A jej braciszek nie może się doczekać, żeby ją zobaczyć. Wkrótce miałam się przekonać, że za tą łagodną powierzchownością ukrywał się bezmyślny i nieczuły człowiek. Pani Hagen podała mu moje torby. – Rozejrzyj się, czy nie zostawiłaś czegoś w swoim pokoju albo

M

przy basenie. Pod łóżkiem znalazłam bucik jednej ze swoich lalek. Byłabym w rozpaczy, gdybym go zostawiła. Kilkoro ze starszych dzieci szykowało się, żeby popływać, i żałowałam, że nie mogę się do nich przyłączyć. Nie było nawet dziesiątej, a temperatura sięgała już powyżej dziewięćdziesięciu stopni[6]. Miałam nadzieję, że nowa rodzina też ma basen. Pan Ferris zaniósł moje rzeczy do bagażnika. – Masz mnóstwo rzeczy jak na małą dziewczynkę. – Mam też rower! – Nie mam miejsca na rower – powiedział. – To jak będę jeździć do szkoły? – spytałam. – Autobusem szkolnym – odparł pan Ferris. – No dobra, to jedziemy. Z podmiejskiej dzielnicy wyjechaliśmy na otaczające Plant City tereny rolnicze, gdzie nie było żadnych świateł, jedynie nieliczne znaki stopu. W miarę jak droga się zwężała, łączyły się nad nią gałęzie potężnych dębów. Z drzew zwieszały się pasma hiszpańskiego mchu udrapowanego tak, że wyglądał jak zielone, pajęczynowe duchy. Droga poznaczona była migoczącymi cętkami światła. Wyobrażałam sobie, że wkraczam do baśniowego królestwa zamieszkiwanego przez duchy drzew. Samochód zwolnił przy pordzewiałym metalowym płocie. Rozklekotana brama otwierała się do środka. Pan Ferris ruszył w dół pokrytej koleinami drogi gruntowej, która była jeszcze bardziej wyboista przez przerastające ją korzenie przypominające żyły na dłoniach starych ludzi. Podjechaliśmy do przyczepy, która była zniszczona jeszcze bardziej niż moja przenośna klasa w Seffner Elementary. Nie było widać żadnych dzieci. Może zatrzymaliśmy się tutaj z jakiegoś innego powodu. Oparłam się i zamknęłam oczy, czekając, aż znajdę się w bardziej odpowiednim miejscu przeznaczenia – najlepiej w zamku z wieżyczkami. Silnik samochodu zamilkł. – Śpisz? – Drgnęłam na te słowa. – Wstań i olśnij swoją nową mamę zastępczą – powiedział pan Ferris.

Skrzypnęły siatkowe drzwi. – O, witaj, Miles – odezwał się głos słodki jak syrop. – A kim jest ta młoda dama? Otworzył drzwi samochodu. – Trochę się zdrzemnęła, prawda, Ashley? Wyślizgnęłam się na zewnątrz. – Chyba tak – powiedziałam i dodałam szybko – proszę pana. Skinął kobiecie głową. – To jest Ashley Rhodes. To jedno z najlepiej zachowujących się dzieci, jakie mamy, i jedno z najbystrzejszych. Ma same piątki. Kobieta nie wyglądała na przekonaną. – Jakie to miłe – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Większość moich dzieci musi chodzić do szkoły letniej, ale wygląda na to, że ty, panno Przemądrzała, będziesz miała całe lato na zabawę. Zmierzyła mnie wzrokiem z góry na dół. Wyczułam, że próbuje określić, czy moje dobre oceny przekładają się na święty spokój, czy na problemy. Do tej pory wiedziałam już, że rodzice zastępczy dostają pieniądze za opiekę nade mną, a dziecko sprawiające kłopoty mogą odesłać po jednym telefonie do pracownika opieki społecznej. Pan Ferris zaczął wyjmować moje torby. – Ashley, to jest Marjorie Moss. Wszystko ci tutaj pokaże, bo ja muszę wracać do miasta na spotkanie. – Och, nie martw się o nas, Miles, doskonale sobie poradzimy. Prawda, Ashley? – Tak, proszę pani! – Uśmiechnęłam się na tyle szeroko, żeby pokazać dołeczki w policzkach. – Czyż to nie promyk słoneczka? – Pani Moss się rozpromieniła. W chwili gdy powiedziała „słoneczko”, żołądek mi się ścisnął, a śniadanie podeszło do gardła. – I kto mógłby się oprzeć tym loczkom? – Wyciągnęła rękę, żeby je pogłaskać. Zrobiłam unik, więc tylko je musnęła. Drzwi do przyczepy otworzyły się gwałtownie! – Siorka! Siorka! – Udało mi się podejść do stopni, zanim Luke rzucił mi się w ramiona, niemal powalając mnie na ziemię.

– Luke! – krzyknęła pani Moss. – Kazałam ci zostać w swoim pokoju. – To siorka! – Wspiął się i objął mnie nogami w pasie. – Młody człowieku, w tej chwili wracaj do swojego pokoju! – Zabiorę go tam, proszę pani – zaproponowałam. Jej kręgosłup się rozluźnił. – Luke może mieć przerwę, podczas gdy ulokujemy ciebie. Pokierowałam braciszka w górę schodów. – Pokaż mi swój pokój. – Dziewczynom nie wolno wchodzić do pokoju chłopców – odpowiedział. – Nie wejdę do środka – powiedziałam, bo pani Moss szła za nami. – Chcę być z tobą! – zakwilił. – Teraz będę tu mieszkać, więc później się pobawimy. Muszę się rozpakować. – Naprawdę zostajesz? – Tak, naprawdę. Słowo. Gdy doszliśmy do drzwi sypialni chłopców, jego dolna warga zaczęła drżeć. Popatrzył na panią Moss, sprawdzając, czy dostanie ułaskawienie. – Luke! – Zaczęła odliczać: – Raz, dwa… – Wpadł do pokoju tak szybko, że zaczęłam się zastanawiać, co by się wydarzyło na „trzy”. Pani Moss pokazała mi sypialnię dziewczynek, w której były dwa łóżka piętrowe, kołyska i łóżko polowe. Czuć było pieluchami. Zakrztusiłam się. – Co się dzieje? – Głos miała ostrzejszy niż w obecności pracownika socjalnego. – Gorąco mi – powiedziałam, co było prawdą, bo w przyczepie nie było klimatyzacji. – Później się czegoś napijesz. – Znowu wyszłyśmy na zewnątrz. Do przyczepy ostrożnie zbliżała się dziewczynka mniej więcej w moim wieku. – Mandy, chodź tutaj i poznaj Ashley. – Masz dużo rzeczy – powiedziała Mandy, zerkając na moje

worki. – Będziesz musiała posortować brudne i czyste ubrania – powiedziała zastępcza matka. – Wszystko jest czyste – odparłam – a sukienki są na wieszakach. – Gdzie są sukienki? Dotknęłam worka, z którego próbowała się uwolnić sukienka na kole. Pani Moss sięgnęła do zasuwy na szopie i wsunęła klucz. Uniosła skobel i uchyliła skrzypiące drzwi. W środku na dwóch prętach wisiały ubrania, a pod spodem stały kartony. Sięgnęłam po worek ze swoimi najlepszymi ubraniami. – Mam pomóc je wieszać? – Tutaj nie potrzeba fikuśnych rzeczy. Odłożę je do innej szopy. – Pani Moss zerknęła do worka, w którym był mój śpiwór i lalki. – To zabiorę do swojego pokoju – powiedziałam. – W tym domu nie trzymamy osobistych rzeczy – oświadczyła pani Moss. Otworzyła kolejną szopę i worek zawierający moje lalki rzuciła na szczyt sterty nieoznaczonych pudeł, a w ślad za nim posłała worek z sukienkami. – A co z moimi ubraniami do zabawy? Wskazała na pierwszą szopę. – Zostaną tam. Codziennie dwoje dzieci wybiera ubrania dla wszystkich pozostałych. – A skąd będą wiedzieć, które są moje? Pani Moss zamknęła na klucz obie szopy. – Zobaczysz, jak wszystko się tu odbywa – powiedziała. Nie miałam nic do zaniesienia do domu. Gdy otworzyłyśmy drzwi frontowe, usłyszałam pochlipywanie Luke’a. – Jeśli dalej będziesz się tak zachowywał, nie dostaniesz lunchu. – Pani Moss obserwowała moją reakcję. – Twój brat, zanim tutaj trafił, był rozpieszczony. A jego język! Mam nadzieję, że ty taka nie jesteś. – Nie, proszę pani. – Patrzyłam w kąt sufitu, gdzie pająk snuł swoją sieć.

Uśmiechnęła się. – Słyszałam, że możesz mieć na niego dobry wpływ. Właśnie dlatego cię wzięłam. Ale jeśli zaczniesz sprawiać kłopoty, natychmiast zadzwonię po Milesa. Ja chciałam tylko wrócić do Hagenów i iść pływać z innymi dziewczynami. Lepiej, by moja matka czy ktokolwiek szybko po mnie przyjechał, bo to miejsce nie wydawało mi się szczególnie miłe. * * * Czułam się tak, jakby Miles Ferris porzucił mnie na odległej wyspie. Charles i Marjorie Moss mieszkali na nieco ponad dziesięciu akrach[7] ziemi podzielonych na trzy ogrodzone części. Jedynymi sąsiadami byli członkowie rodziny mieszkający w innych przyczepach. Ich dom był podwójnej szerokości, z trzema sypialniami i dwiema łazienkami. W pewnej chwili było tam aż czternaścioro dzieci, do tego rodzice, pomimo że zgodnie z prawem miejsca mieli na siedem osób. Wszyscy byliśmy wyrzutkami z pokręconym pochodzeniem. Luke i ja mieliśmy inne nazwiska i ojców, podobnie jak Heather i Gordon, i Mandy i Toby. Małe siostrzyczki, Lucy i Clare, wyglądały jak bliźniaczki, ale był pomiędzy nimi ponad rok różnicy. Dobrze było wiedzieć, że życie innych dzieci było równie przypadkowe i chaotyczne jak nasze. W menażerii Mossów był również muł, kozy, krowy i rozmaite mniejsze zwierzęta. W ciągu dnia nie wolno nam było wychodzić poza ogrodzenie, jak żywemu inwentarzowi, z podziałem na płcie. Pokój dziewczynek był zatłoczony jak okręt podwodny. Łóżka zajmowały całą podłogę. Nie było miejsca na żadne rzeczy, poza przestrzenią pod łóżkami i jedną szafką, w której trzymałyśmy nasze majtki, których nie wolno nam było zakładać do snu. Mandy i ja spałyśmy na tym samym piętrowym łóżku, a Heather na górze drugiego. Clare miała kołyskę, a jej siostra, Lucy, spała w głównej sypialni. Gdy pierwszej nocy próbowałam zasnąć, boleśnie tęskniłam za

czymś znajomym do przytulania. Od lat nie spałam bez swoich lalek. Nawet Pace’owie dali mi króliczka przytulankę. Moja poduszka była cienka i miała zapach amoniaku, który drażnił mi nos. W oknie była krata i sprawiała, że czułam się, jakbym była w więzieniu. Atramentowej ciemności nie przecinało żadne światło księżyca, gwiazd czy samochodów przejeżdżających odległą drogą. Przypomniałam sobie jedną bardzo ciemną noc sprzed roku, gdy pani Potts ostrzegła mnie, żebym nie siadała na ganku. Powiedziała: „Jeśli nie ma gwiazd, to znaczy, że stanie się coś złego”. – Wiedziałaś, że jak nie ma gwiazd, to dzieją się złe rzeczy? – wyszeptałam. – To głupie – odparła Heather. – Zamknijcie się! – ostrzegła Mandy. – Och, pierdol się – powiedziała Heather, jedyna nastolatka w tym domu. Usłyszałyśmy kroki. Leżałam twarzą do ściany, więc gdy drzwi się otworzyły, zobaczyłam tylko ostry promień światła. Do pokoju weszła pani Moss. – Kto rozmawiał? – Ta nowa dziewczynka boi się ciemności – drżącym głosem odpowiedziała Mandy. – Jeśli usłyszę jeszcze choć jedno słowo, dopiero będziecie się miały czego bać. Rano obudził mnie płacz Clare. – Twoja kolej zmieniać te zasrane pieluchy – zawołała Heather do Mandy. Mandy wydała dźwięk, jakby się dławiła. – Niedobrze mi od tego. – Niech nowa to zrobi – zarechotała Heather. Heather pokazała mi, jak umyć pupę Clare chusteczkami dla dzieci i jak założyć pieluchę. Mandy zaniosła małą do kuchni, posadziła na wysokim krzesełku, a na tackę nasypała trochę suchych płatków. Mandy kolejno przypiekała tosty i podała mi jeden z pierwszych kawałków, który pożarłam na sucho. Potem

sięgnęłam po kolejny kawałek. – Nie wolno jeść w domu – Mandy wypchnęła mnie na zewnątrz. – Kiedy śniadanie? – zapytałam. – Właśnie je zjadłaś – odparła Heather. – Mogę dostać trochę mleka? – Mleko jest tylko dla maluchów. – Pić mi się chce – jęknęłam. Pokazała mi wąż ogrodowy. – Używamy tego. Godzinę później poszłam z powrotem do domu. Przez drzwi zamknięte na klucz słyszałam telewizor. Zapukałam. Pani Moss łypnęła na mnie z góry. – To czas na dworze. Pani Moss oczekiwała, że przez większą część dnia będziemy na zewnątrz. Dużą część działki Mossów zacieniały wysokie dęby, ale gdy zarówno temperatura, jak i wilgotność były wysokie, było z nami kiepsko. W domu wprawdzie nie było znacznie chłodniej, ale przynajmniej były tam wentylatory, a na najgorętszą część popołudnia pani Moss najmniejsze dzieci sadzała przed telewizorem. Wiele starszych dzieci chodziło do letniej szkoły, gdzie przebywały mniej więcej do południa, przez co poranki były szczególnie nudne. Z jakichś niewyjaśnionych powodów dziewczynki i chłopcy nie mogli bawić się razem. Na części terenu przeznaczonej dla chłopców była drewniana huśtawka, ale w części dla dziewczynek znajdował się tylko stół i krzesła. Mogłyśmy bawić się starymi lalkami i popsutymi zabawkami, chociaż zazwyczaj wymyślałyśmy własne gry i łapałyśmy ważki. Jeśli złapało się ważkę za skrzydła, zamykała paszczę na palcach. Przy pomocy zręcznego manewru mogłam wtedy przenieść ważkę na płatek swojego ucha i nosić ją jak kolczyk. W porze lunchu zawsze umierałam z głodu. Kanapki z masłem orzechowym – czasem z dżemem, a czasem bez – były normą; kanapki z serem były rarytasem. Oranżadę pani Moss rezerwowała na wizyty pracowników opieki. Zawsze wiedziałam,

kiedy ktoś ma gościa, bo zapach wanilii albo czekolady oznaczał, że pani Moss piekła. O ile nie był to dzień twojego pracownika, nie było szans, żeby spróbować tego smakołyku. Dodatkowe dobra rozdzielała pomiędzy pozostałych członków rodziny, którzy mieszkali dookoła. Często bywaliśmy głodni. Lata później, gdy obejrzałam film Oliver, zastanawiałam się, czy ktokolwiek wie, że amerykańskie dzieci w niektórych domach zastępczych tak samo błagają o jedzenie jak brytyjscy chłopcy w sierocińcu. U Mossów niektórzy starsi chłopcy byli tak głodni, że nocą kradli przekąski. Gdy pani Moss odkryła ich przestępstwo, zamknęła chłopców na klucz w ich sypialni, w której były przesuwane, przeszkolone drzwi otwierające się na wewnętrzną jadalnię. – Pomachajcie przed nimi swoimi kanapkami. – Pani Moss zachęcała, żebyśmy się z nimi drażniły. W ciągu kilku kolejnych posiłków musieli patrzeć, jak jemy. Wreszcie zamknęła ich w pokoju z alarmem, który odzywał się, gdy tylko ktoś próbował uciec, i dała im wiadro jako toaletę. Nienawidziłam tajemniczych potrawek. Gdy pani Moss łyżką nakładała nieprzyjemnie pachnącą miksturę, błagałam tak słodko, jak tylko potrafiłam: – Bardzo proszę, czy mogłabym dostać w zamian miskę płatków? – Cóż, dobrze – z szelmowskim uśmiechem powiedziała pani Moss. Nasypała do plastikowej miski mizerną porcję płatków, a potem z lodówki wyciągnęła butlę mleka. Lało się głośno, a do miski wpadały jakieś strzępy. Wyniosłam ją na zewnątrz, do małego, plastikowego stolika, przy którym my, dzieci, zazwyczaj jadaliśmy nasze posiłki. Gdy ją postawiłam, chlapnęło na stół. – Ja też bym chciał – tęsknie powiedział Luke. Pierwszy kęs sprawił, że zrobiło mi się niedobrze. Pobiegłam do węża i wypłukałam usta. Gdy wróciłam do stolika, Luke pakował sobie płatki do ust tak szybko, jak tylko był w stanie. – Luke! To jest paskudne! – Pycha, pycha! Zalały mnie mdłości. Pobiegłam do domu. Drzwi, jak zwykle,

były zamknięte. Zaczęłam w nie walić. Trzymając serwetkę, podszedł do nich pan Moss. – Muszę do łazienki! – wyrzuciłam z siebie. Gdy biegłam w jej stronę, żołądek mi się zwinął. Na podłodze wylądowała struga wymiotów. – Zniszczyłaś dywan! – wrzasnęła pani Moss. Złapała mnie za włosy i wcisnęła moją twarz w wymiociny. Nie wiem, co było gorsze – smak zepsutego mleka, widok Luke’a pożerającego odrażający posiłek, wymioty, upokorzenie, smród mojego zabrudzonego ubrania czy to, że musiałam posprzątać, czego nie byłam w stanie zrobić, ku jej zadowoleniu. Później, gdy kwaśny smród się utrzymywał, pani Moss przypominała wszystkim, że to moja wina i kazała mi stać w kącie. Mossowie karali nas za wszystko, co im przyszło do głowy. Pani Moss trzymała w szafce, wraz z innymi przyprawami, butelkę ostrego sosu. Jeśli nie spodobało jej się coś, co ktoś powiedział, oświadczała: „Moja matka kazała mi jeść mydło – cieszcie się, że to prawdziwe jedzenie”. Potem zmuszała winnego do przełykania całych łyżek ostrego sosu. Jeśli się jęczało albo pluło, wmuszała więcej. Zdecydowałam, że zrobię wszystko, co będzie konieczne, żeby nie drażnić tej kobiety. Niestety mój brat pozbawiony był wyczucia i samokontroli, żeby robić to samo. Luke był tak głodny, że zjadłby praktycznie wszystko. Jeśli pani Moss przyłapała go na obgryzaniu mydła, podjadaniu pasty do zębów albo piciu szamponu, za karę musiał jeść ostry sos. Nienawidził go, ale nigdy się nie nauczył, jak go unikać. * * * – Będziemy mieć piknik na plaży, razem z innymi rodzinami zastępczymi! – oznajmiła któregoś dnia pani Moss, brzmiąc nietypowo radośnie. Z jednej z szop wydała wiaderka, łopatki i inne zabawki do piasku. – Wszyscy się pospieszcie i wskakujcie w stroje kąpielowe.

Gdy tylko byliśmy gotowi, ustawiliśmy się w kolejce do zdjęcia, najpierw pozując pod palmami indywidualnie, a potem jako grupa – „jedna wielka, szczęśliwa rodzina”. Mimo że większą część życia mieszkałam w okolicach Tampy, z której niedaleko na plaże Zatoki Meksykańskiej, od czasu wycieczki z ciocią Leanne w Południowej Karolinie nie byłam na plaży. Na miejscu pani Moss dała Toby’emu i Mitchellowi, kolejnym przybranym dzieciom, dmuchanego rekina. Niemal natychmiast Mitchell wyrwał go spod Toby’ego i rozgorzała bójka. Pani Moss kazała chłopcom usiąść na swoich ręcznikach. Teraz ja dostałam rekina, ale gdy wszyscy zaczęli się kłócić, kto będzie następny, pani Moss go schowała. Mandy i ja poszłyśmy w stronę mokrego piasku bliżej wody. Zaczęłam napełniać wiaderko i uklepywać piach, a potem przewracać, żeby zbudować zamkowe wieże. Pokazałam jej, w jaki sposób sypać cienkim strumyczkiem suchy piasek, żeby zrobić dekoracyjne zawijasy na wieżyczkach. W chwili gdy kopałam fosę, obok przeszedł Luke, kopniakami podrywając chmury piasku. Znałam go dostatecznie dobrze, żeby przewidzieć, co zrobi. – Ani mi się waż! – wrzasnęłam. Jednym długim skokiem mój brat zniszczył nasz zamek. Z czarnego, mrocznego miejsca we mnie uniósł się strumień wściekłości. Z Lukiem cały czas były problemy! Gdyby nie on, byłabym ze swoją matką! Złapałam go mocno za ramiona i potrząsnęłam. – Nigdy więcej nie waż się dotknąć niczego, co jest moje! Jedno z innych rodziców zastępczych nas rozdzieliło. – Jesteście u Marjorie Moss, zgadza się? – Kobieta zaprowadziła nas z powrotem do naszego przekleństwa. Zamiast nas zbesztać, pani Moss odegrała zatroskaną. – Tylko na siebie popatrzcie! Jesteście czerwoni jak buraki. Napijcie się czegoś zimnego. Z przenośnej lodówki podała nam oranżadę. – Nie wiem, skąd bierzesz cierpliwość – powiedział inny rodzic. – Zostali rozdzieleni i… – Gdy gestykulowała, wszystkie jej

pierścionki zalśniły w słońcu. Potem szepnęła: – Dziadek… postrzał… Druga kobieta spojrzała na nas, jakbyśmy byli interesującymi okazami. – Nie wiem, jak ty to robisz. – Trzeba im tylko miłości i uwagi – odparła pani Moss – a ja mam mnóstwo jednego i drugiego. * * * Twarz mojej matki podążała za mną jak cień. Mentalnie zbierałam wszystkie niesprawiedliwości w domu Mossów – epizod z wymiotami, głód, kara ostrego sosu – żebym mogła poinformować ją o nich podczas następnej wizyty. Pod koniec czerwca pani Moss podała mi i Luke’owi nasze najlepsze ubrania z szopy i powiedziała, że jedziemy do miasta. Podejrzewałam, że zobaczymy się z naszą matką, ale nie powiedziano nam o tym na wypadek, gdyby się nie pojawiła. – Jeśli będziecie grzeczni, później dostaniecie lody – obiecała pani Moss, gdy weszliśmy do biura pana Ferrisa. Podczas spotkania Luke cały czas kopał biurko, ale powiedziałam bezgłośnie: Lody. – Może ich pani przywieźć na wizytę piątego lipca? – spytał pan Ferris. – Czy przysłać po nich transport? – To dla mnie żaden kłopot – z szacunkiem odpowiedziała pani Moss. – A nie sądzi pan, że byłoby dobrze, gdybym z nimi została? – To byłoby pomocne – zgodził się pracownik społeczny. – Jak się adaptują? – Mieliśmy gorsze momenty, ale się uspokajają. – Ściszyła głos. – Mam nadzieję, że spotkanie z M-A-M-Ą ich nie zdenerwuje. – Pani troska to wielki plus dla tych dzieci i dla wydziału – odparł. Mama! Czy pani Moss naprawdę sądziła, że nie znam takiego prostego słowa? Byłam rozczarowana, że tego dnia nie spotkam się z mamą, ale przynajmniej miała przyjechać. Zapomniałam

nawet o lodach, które pani Moss obiecała tylko po to, żeby przed pracownikiem socjalnym wyjść na dobrą matkę zastępczą. W pamięci żywy mam jeden okropny dzień z Mossami. Tego popołudnia państwo Moss zabrali kilkoro dzieci na spotkanie, pozostałych zostawiając z Melissą, która była dziewczyną czy żoną Ricky’ego, jednego z synów pani Moss. Mieszkali w jednej z okolicznych przyczep. Melissa zrobiła nam kanapki. Po lunchu wraz z Mandy bawiłyśmy się na patio w jedną z naszych ulubionych zabaw – przyjęcie dla księżniczek. – Może odrobinę tortu lodowego? – podałam Mandy pokrywkę od plastikowego pojemnika na żywność z małymi kamykami i liśćmi udającymi moje wyobrażone smakołyki. Wzięła liść, a potem pozwoliła mu odlecieć, nie udając, że go spróbowała. Wydawałam dźwięki jedzenia. – Doskonały, nie sądzisz? Zabawę przerwał nam ryk silnika. – Wow! – krzyknął Mitchell, gdy na pole za płotem terenu chłopców wpadł Ricky na motocyklu terenowym. – Wow! Tylko popatrzcie! – krzyknął Toby. Podbiegł bliżej ogrodzenia, gdzie przez kałuże po ostatniej burzy gnał Ricky. Toby wrzasnął, gdy ochlapała go błotnista woda. Zapominając o granicach płciowych, podbiegłam, żeby mnie też ochlapało, a Mandy deptała mi po piętach. Gdy motocykl jeździł w kółko, wyciągnęłam ręce i zostałam przemoczona. Popisując się przed publicznością, kierowca zbliżył się do płotu i przy następnym przejeździe poderwał motocykl na tylne koło. Krzyknęliśmy z podziwem. Gdy tak się cieszyłam, ktoś złapał mnie za ramię i szarpnął do tyłu. – Co robisz na stronie podwórza dla chłopców? – huknęła Melissa. – Pa… patrzę na motor – wyjąkałam. – Powiem Marjorie – zagroziła. – Chyba że wrócisz na patio. Mandy uciekła, ale ja zwlekałam na tyle długo, żeby obejrzeć kolejną sztuczkę.

Gdy wróciła pani Moss, Melissa powiedziała jej, że poszłyśmy na stronę chłopców i wyrzuciła z siebie: – Ashley mnie nie słuchała. – Dziewczynki, wiecie, co to znaczy – powiedziała pani Moss. – Dwadzieścia pięć okrążeń. Mandy i ja poszłyśmy na dwór i zaczęłyśmy biegać wokół długiego podjazdu w kształcie podkowy, przez trawę poprzerastaną korzeniami drzew, a potem przez kłujące chwasty, które smagały moje gołe nogi. Melissa nas zdradziła! Byłam tak rozwścieczona, że oczy mi płonęły. Po trzech okrążeniach się potknęłam, przy czwartym przewróciłam o korzeń. Gdy próbowałam wstać, nie byłam w stanie. – Podnieś się, Ashley! – wrzasnęła pani Moss. – Nie mogę! Coś sobie zrobiłam. Złapała mnie za włosy i szarpnęła do siebie. Pisnęłam jak szczeniak, któremu ktoś przydepnął łapę. – O-o – wysapała Mandy. – Ashley się doigrała. W przyczepie pani Moss stukała palcami o blat, gdy zastanawiała się nad karą dla mnie. Miałam nadzieję, że pośle mnie do kąta, gdzie mogłabym fantazjować o wielkim weselu Kopciuszka z Jonathanem Rodriquezem jako panem młodym. – Stanie w kącie niczego cię nie nauczyło – powiedziała pani Moss jakby czytała mi w myślach. – Przekonajmy się, czy kucanie przyniesie lepsze rezultaty. Wepchnęła mnie pod ladę kuchenną. Widziałam, jak pani Moss karała Heather, i stąd wiedziałam, że muszę przykucnąć, nie dotykając głową blatu ani tyłkiem i piętami podłogi. Ręce mam mieć prosto po bokach, ale nie wolno mi było oprzeć ich na ziemi, żeby utrzymać równowagę. – Dziesięć… nie, dwadzieścia minut – oznajmiła. Lewa stopa bardzo mnie bolała po upadku, ciężar przeniosłam więc na prawą. Koncentrując się na plamie światła na podłodze, przygryzłam wnętrze policzka. Miałam silną wolę i mocne mięśnie nóg, ale nie minęło pięć minut, gdy potrzebowałam palców, żeby się podeprzeć.

– Widziałam to! – zaszczebiotała pani Moss. Z pojemnika na blacie wyciągnęła rozwidloną łyżkę i zaczęła okładać mnie po tyłku. Próbowałam jej uciec, wciskając się głębiej pod półkę i starając się utrzymać pozycję. Jeszcze mocniej przygryzłam policzek i poczułam metaliczny smak w ustach. Kopnęła mnie kilka razy, żeby wykurzyć mnie spod lady, a potem uderzyła jeszcze mocniej. Po podbródku spłynęła mi krew. – Proszę, nie! – błagałam. Rzuciła okiem na pana Mossa, który oglądał telewizję. – Wynoś się do swojego pokoju. Do jutra nie chcę cię widzieć. Leżałam na swoim łóżku i jęczałam. Usta mi krwawiły. Kostka rwała. Nogi miałam podrapane od upadku na korzeniach, a pupa płonęła. Tej nocy, gdy przygotowywałam się do kąpieli, zauważyłam tę łyżkę i stworzyłam dziwne skojarzenie – skórę miałam czerwoną tam, gdzie łyżka uderzyła o ciało, a białą tam, gdzie były w niej otworki. Jeszcze tylko kilka dni, przypomniałam sobie. Moja matka miała przyjechać, żeby zabrać mnie ze sobą do domu. Wszystko będzie dobrze. * * * To konkretne spotkanie z moją matką mam zamknięte w pamięci jak scenę w szklanej kuli ze śniegiem. Drzwi się otworzyły, a na tle światła wpadającego przez okno zobaczyłam jej sylwetkę. Wpadłam jej w ramiona, przylgnęłam do niej i zapomniałam o pani Moss, która majaczyła w kącie. Na ramionach miałam świeże oparzenia słoneczne. Obejrzała czerwone ślady, które miałam na kończynach. Ponieważ tyle czasu spędzaliśmy na dworze, cali byliśmy pogryzieni przez owady. Moja wrażliwa skóra reagowała na każde ukąszenie. Moja matka sarkała nad każdym śladem, rzucając w stronę mojej matki zastępczej oskarżycielskie spojrzenia. Luke podszedł do niej i pokazał swoje posiniaczone ramię.

– Ashley zrobiła mi to na plaży. Moja matka nie wyglądała na przejętą. – Zrobiła to niechcący, prawda, Ashley? – Prawda – wymamrotałam. Najnowszy chłopak mojej matki zajął się Lukiem, podczas gdy ona dała mi bransoletkę, pudełko kredek i książeczkę do kolorowania. Zaczęłam kolorować, podczas gdy pan Ferris omawiał jakieś dokumenty, które w maju mojej matce przesłał jego poprzednik, Clayton Hooper. – Pracuję nad wszystkim, o co mnie poprosił – z oburzeniem powiedziała moja matka. – Przechodzi pani odwyk? – dopytywała pani Moss. – Od dawna jestem czysta – odparła. – A zresztą i tak mnie nie stać. – A co z kursami dla rodziców? – zapytał pan Ferris. – No jasne – przytaknęła rozkojarzona. – Mam skierowania na konsultacje w sprawie mieszkania i pracy. – Kiwnęła głową, ale pan Ferris zaczął się niecierpliwić. – Jeśli myśli pani o tym poważnie, musi się pani tym zająć. Matka znowu skupiła się na mnie. – Co mam ci przywieźć na następną wizytę? – spytała. – Strasznie bym chciała kuchenkę Easy-Bake – powiedziałam z pasją – i zestaw do herbaty! – A ty co byś chciał, Luke? – odezwał się pan Ferris, żeby zaznaczyć swoją obecność. – Helikopter, który naprawdę lata! – Luke zrobił krok do przodu i do tyłu. – Cóż, zobaczymy – odpowiedziała moja matka. Nie potrafiłam określić, co bardziej ją drażni: Luke biegający po pokoju, dociekliwość pana Ferrisa czy wtrącanie się pani Moss. Matka cmoknęła mnie w szyję, a ja obsypałam ją uściskami, które rezerwowałam wyłącznie dla niej. Raz jeszcze obiecała mi, że wkrótce przyjedzie. Przylgnęłam do jej ręki i nie chciałam jej wypuścić. Rozgięła moje palce i cofnęła się lekko. – Kocham cię, Słoneczko – powiedziała, gdy pani Moss mnie

odciągała. * * * Wieczorem po mojej wizycie Chelsea – córka Ricky’ego i Melissy – zaklęła, a pani Moss zmusiła wnuczkę do wypicia ostrego sosu. – Wszystko powiem! – wrzasnęła i pobiegła do własnej przyczepy. Nie myślałam o tym, dopiero dwa dni później, gdy po długim weekendzie znowu ruszyła szkoła letnia. Niedługo po tym, jak szkolny autobus przywiózł do domu starsze dzieci, przyjechało dwóch ludzi. Jeden miał zwykłe ubranie, drugi był w mundurze. Czekałam na zewnątrz, gdy jako pierwszą do przyczepy zawołali Chelsea. Wyszła z wyzywającą miną. – Powiedziałam im, że babcia stłukła cię łyżką i że zmusiła mnie do jedzenia ostrego sosu, chociaż nie chciałam. – Wyszczerzyła się. – Powiedziałam też, że gdy ktoś nas odwiedza, wolno nam mówić tylko dobre rzeczy. Wyglądała na tak zadowoloną z siebie, że nie martwiłam się za bardzo, gdy przyszła moja kolej na odpowiadanie na pytania. Mężczyzna o nazwisku Kull powiedział mi, żebym usiadła przy stole w kuchni. – Wszystko, co powiesz, będzie poufne – powiedział do mnie łagodnie. – Jesteśmy tutaj po to, żeby chronić ciebie i inne dzieci. Nie miałam śmiałości popatrzeć na panią Moss i Melissę, które siedziały w salonie, ale wiedziałam, że są dość blisko, by podsłuchać każde słowo. – Znasz różnicę między prawdą a kłamstwem? – spytał policjant. Kiwnęłam głową. – Możesz nam opowiedzieć, co się stało? – Czy coś cię boli? – zapytał, gdy odpowiedziałam już na jego pytania. Pokazałam na poranione wnętrze mojego prawego policzka. – Możesz już iść – powiedział policjant. Pani Moss przywołała mnie gestem, żebym przy niej usiadła. Przyniosła mi zimną oranżadę i udawała, że martwi się moją raną. – Powinnaś była mi to pokazać.

Następnie pan Kull rozmawiał z Heather. Przyznała, że była karana stawianiem w kącie, kucaniem i bieganiem. Powiedziała, że pani Moss jej nie biła, choć wlewała jej do ust ostry sos. Jej brat, Gordon, powiedział, że mieszka u Mossów od osiemnastu miesięcy i w tym domu podoba mu się bardziej niż w innych. – Często dostajesz kary? – zapytał pan Kull. Gordon pokręcił głową. – Nigdy? Przyznał, że czasami musiał biegać i kucać. Gdy przycisnęli go bardziej, wyznał, że bywał zmuszany do jedzenia ostrego sosu i pieprzu. – Dlaczego dostajesz takie kary? – Bo mówię dużo brzydkich słów. Siedziałam tak blisko pani Moss, że słyszałam, jak zgrzyta zębami. Gdy przyszła kolej Toby’ego, uśmiechnął się szeroko. – Podoba mi się tutaj! – powiedział tak głośno, że usłyszeli go wszyscy w promieniu dziesięciu stóp od przyczepy. – Dostajesz karę, gdy jesteś niegrzeczny? – zapytał pan Kull. Uśmiech pozostał przyklejony na twarzy. – Czasami stoję w kącie. – Coś jeszcze? – naciskał pan Kull. – Biegam w kółko z innymi dziećmi… albo kucam. – Jak długo? – Pięć albo dziesięć minut? – zabrzmiało to bardziej jak pytanie niż jak odpowiedź. – Dostałeś kiedyś w skórę? – Toby pokręcił głową. – Jesz ostry sos? – Może trochę, jeśli przeklinam. – Kto ci go daje? – Pani Moss – wymamrotał. – Kiedy ostatnio dostałeś ostry sos? – Przedwczoraj. – Co to za sos? Toby pokazał butelkę na stole. Mitchell utrzymywał, że dom Mossów jest lepszy od niektórych

z jego poprzednich placówek zastępczych, potwierdził jednak, że musiał kucać i biegać. Zaprzeczył, jakoby kiedykolwiek dostał klapsa, i twierdził, że nigdy nie musiał jeść ostrego sosu, tylko czarny pieprz. Mandy wyszeptała, że musiała tylko dwa razy biegać i że nigdy nie zmuszali jej do kucania. – A co z ostrym sosem? – Pokręciła głową. – Czy ktoś jeszcze dostawał ostry sos? – Nie… nie jestem pewna – wyjąkała. Luke cały czas podrzucał głową i wykrzykiwał „Nie!” na każde pytanie, jakie mu zadawali. – Byłeś zmuszany do picia ostrego sosu albo połykania pieprzu? – Nie. Sam je jadłem! – obejrzał się przez ramię, szukając mojej aprobaty. Pan Kull zapytał panią Moss, czy Clare potrafi mówić. – Jasne, jest bystra jak na swój wiek. Śledczy zapytał małą, czy jej się tu podoba, a ona odpowiedziała „taa”. Jej urocze seplenienie rozdarło mnie jak tępa piła. Niespodziewanie wybuchłam płaczem. – Co się stało? – spytał pan Kull. Pani Moss szturchnęła mnie łokciem. Spojrzałam w górę. Jej lodowate oczy przyprawiały mnie o dreszcze. – Ashley ma panom coś do powiedzenia. – Początkowo nie zrozumiałam jej planu, więc mnie ponagliła. – Chcesz powiedzieć panom, że przesadziłaś, prawda? – Chyba tak – powiedziałam wolno, gdy próbowałam pojąć, co się stanie, jeśli minę się z prawdą. Jeśli ci ludzie nie zabiorą mnie od razu, dostanę jeszcze gorszą karę niż kiedykolwiek. – Wszystko w porządku – zachęcił mnie policjant. – Po prostu powiedz nam, co się wydarzyło. – T-to nie było t-tak, jak powiedziałam. – Nikt cię nie uderzył? – zapytał policjant. Pokręciłam głową. Łzy tryskały na wszystkie strony – nie dlatego, że było mi smutno, ale dlatego, że byłam wściekła, że nikt nie potrafi przejrzeć

manipulacji tej kobiety. – No to co się stało? – surowo zapytał policjant. – P-przewróciłam się – powiedziałam pomiędzy szlochami. – To był… to był wypadek. – Ta lubi fantazjować – powiedziała pani Moss przez zaciśnięte zęby. – Przeszła przez dużą traumę… Widziała, jak jej dziadek został postrzelony… Byłam wściekła, że przekręca moją historię, żeby ratować skórę, ale złapała mnie w pułapkę. Pan Kull jeszcze raz obejrzał wnętrze mojego policzka. – To wymaga pomocy medycznej – powiedział do pani Moss. – Mam ją zawieźć do lekarza czy pani to zrobi? – Chętnie pojadę – odpowiedziała. Pojechałyśmy do lekarza, gdy tylko śledczy skończyli. Chociaż w domu pani Moss wszystkich przechytrzyła, byłam pewna, że lekarz wyczuje prawdę. Gdy poszłam do gabinetu, pani Moss kroczyła za mną. Zachowywała się jak zaniepokojona matka. – Spadła ze schodów i przygryzła sobie wnętrze policzka. Chyba wdała się infekcja! Pomyślałam: Ten lekarz jest mądry. Niemożliwe, żeby uwierzył w taką starą wymówkę. Zajrzał mi do uszu, przesunął latarką przed oczami, a potem zajrzał mi do ust. – Młoda damo, nie za dobrze szczotkujesz zęby, a to może prowadzić do podrażnień i infekcji. Byłam zdumiona, że nie był bardziej podejrzliwy. Lekarz zanotował: Upadek ze schodów i przygryzienie wewnętrznej części prawego policzka. Następnie przekazał pani Moss instrukcje dotyczące płukania ciepłą, osoloną wodą. I to wszystko! Tego wieczoru pani Moss przygotowała swoją niesławną kwaśną zupę brokułową, którą gotowała z podgniłych warzyw, jakie dostawała od człowieka dostarczającego skrzynki z odpadkami z supermarketu. Spytałam, czy mogę opuścić kolację ze względu na ból w ustach. – Ale musisz przepłukać – przypomniała mi pani Moss. Przygotowała szklankę gorącej wody z solą. – Chelsea, zabierz ją

do łazienki i dopilnuj, żeby zrobiła to jak trzeba. W chwili gdy wzięłam haust ten mikstury, usta zapiekły mnie jeszcze gorzej niż po ostrym sosie. – Au! – Wyplułam wszystko, opryskując lustro. – Babciu, Ashley robi bałagan – krzyknęła Chelsea. Wylałam pół szklanki do zlewu. – I wylewa wszystko do zlewu. Do pomieszczania wpadła pani Moss, odpychając Chelsea na bok. W jedną rękę wzięła szklankę, a drugą odchyliła mi głowę do tyłu. – Zalecenia lekarza – powiedziała i wlała mi wodę do gardła. Zakrztusiłam się i zaczęłam parskać, a wtedy zmusiła mnie, bym wciągnęła resztę. Znowu się zakrztusiłam i tym razem oplułam jej nogę. Twarz jej nabrzmiała, a pazurzaste palce wbiły mi się w ramiona. Ostre krawędzie pierścionków przecięły mi skórę. Pani Moss zawlekła mnie do kuchni, złapała butelkę ostrego sosu i nalała mi porcję do ust. Policzki przytrzymała mi razem, wrażliwe miejsce przyciskając kciukiem. – Założę się, że słona woda wydaje się lepsza z każdą chwilą – powiedziała. Gdy mnie puściła, pobiegłam do łazienki i płukałam, płukałam i płukałam usta, ale ból stawał się coraz gorszy i gorszy, i gorszy. [6] Mowa o skali Fahrenheita – 90°F to ok. 32°C. [7] Akr – ok. 4000 metrów kwadratowych.



6. NIKT NIE SŁUCHA tedy przebywałam w tym koszmarnym domu zaledwie od sześciu tygodni. Byłam pewna, że byłabym bezpieczniejsza z matką – czy z kimkolwiek innym. Tymczasem bardzo się starałam nie ściągnąć na siebie sadystycznej uwagi Marjorie Moss, choć nigdy nie było wiadomo, co spowoduje wybuch jej wściekłości. Do furii mogło ją doprowadzić trzaśnięcie drzwiami albo zdanie, które nie kończyło się zwrotem „proszę pani”. Bywały chwile, gdy w kątach stało tak dużo dzieci, że musiałam szukać miejsca na odbycie własnej kary. Najgorsze rozrabiaki musiały trzymać na głowach cuchnące wiadra na śmieci. Kilkoro dzieci miało problem z moczeniem się w nocy, ale ja od lat byłam sucha, póki któregoś dnia nie obudziłam się obok Heather, która wydawała dźwięki, jakby się dławiła. – Co tak śmierdzi? – obwąchała nasze łóżko w poszukiwaniu źródła nowej woni. – Ashley, zeszczałaś się w łóżko! – Niemożliwe – zaczęłam protestować, ale zamilkłam, gdy przetoczyłam się na zimną, mokrą plamę. Pani Moss złapała mnie na zdejmowaniu pościeli. – Co tu się wyrabia? – Ashley nasiusiała do łóżka – wyjaśniła Mandy. – Wiesz, że pościel zmieniamy tylko raz na miesiąc. Za karę

W

będziesz musiała spać w takim łóżku. Kilka dni później uświadomiłam sobie, że znowu to zrobiłam. – Nigdy wcześniej się nie moczyłam – upierałam się, gdy pani Moss się dowiedziała. Pani Moss zmusiła mnie do nałożenia pieluchy Clare. – Teraz idź na zewnątrz i powiedz wszystkim: „Jestem obrzydliwą świnią i się obszczałam”. – Nie wolno mi mówić tego słowa. – Powiesz dokładnie to, co ci każę. Może wtedy przestaniesz się zachowywać jak szczające dziecko. – Zmartwiała stałam na progu przyczepy. Pani Moss krzyknęła do mnie przez drzwi: – Najpierw idź do chłopców, potem wróć na stronę dziewczynek i rób, co kazałam. Byłam boso, a patio było gorące, więc pobiegłam tam, gdzie chłopcy gałęziami okładali piłkę plażową. – Jestem obrzydliwą świnią i się ob… obszczałam. Toby zamarł w połowie zamachu kijem i otworzył usta. Mitchell zaczął się śmiać, ale jedno spojrzenie Toby’ego go uciszyło. Poszłam na stronę dziewczynek. Heather zachichotała. – Och, wyglądasz tak słodko! – Wracaj do środka – powiedziała Mandy. Głos drżał jej tak, jakby miała się rozpłakać. Czasami dzieci ze sobą walczyły, w innych chwilach trzymaliśmy się razem, bo każde z nas wiedziało, jak to jest być ofiarą dnia. Niestety Luke nigdy nie nauczył się kłaść uszu po sobie. Jego ulubionym zagraniem było nałożenie sobie na głowę wiadra na śmieci, a potem ślepe obijanie się o ściany. Jeśli musiał stać w kącie, skakał w górę i w dół, udając, że pierdzi, albo kręcił się w kółko, póki nie skończył się czas kary. Był uwięziony w cyklu wybryków i kar. Bawiąc się całymi dniami na zewnątrz, brudziliśmy się tak bardzo, że kąpaliśmy się co wieczór. Po nalaniu do wanny najwyżej sześciu cali wody Mandy i ja kąpałyśmy maluchy; potem myły się wszystkie dzieci, aż do najstarszych, wszyscy w tej samej wodzie. Nie miałam nic przeciwko myciu malca, Brandona, bo

chłopiec nigdy nie marudził. Któregoś wieczoru zdjęłam mu pieluchę, gdy on trzymał się brzegu wanny. Gdy podniosłam go do wody, po nodze pociekło mi coś ciepłego. Gdy zrozumiałam, co to było, zachichotałam. – Co tam się dzieje? – z salonu krzyknęła pani Moss. – Brandon mnie obsiusiał! Pani Moss zaczęła się śmiać. To była nasza pierwsza zabawna interakcja. Przez tę króciutką chwilę myślałam, że zacznie mnie lubić. Ciepła woda często powodowała, że Clare robiła kupę, jednak nieważne, jak obrzydliwa była kąpiel, Mandy i ja i tak musiałyśmy z niej skorzystać. Jeśli balaski były zwarte, zwykle wyławiałam je kubkiem i spłukiwałam w toalecie, ale nigdy nie było wiadomo, kiedy dzieci siusiały. Jeśli woda była bardzo brudna, próbowałam uniknąć kąpieli, opryskując się tylko pospiesznie, jednak jeśli pani Moss uznała, że nie umyłam się dostatecznie porządnie, wlokła mnie z powrotem do wanny i szorowała tak mocno ostrą szczotką, że czasami zdzierała ze mnie skórę. Luke nienawidził kąpieli. Gdy odmawiał wejścia do wanny, pani Moss myła go całego szmatką, wylewała mu szampon na głowę, a potem przytapiała, żeby go spłukać. Im bardziej się krztusił, tym dłużej trzymała go pod wodą. Nie widziałam, co się działo, ale słyszałam, jak krzyczał z przerażenia. Pod koniec lipca z wizytą do mnie i do Luke’a przyjechał Miles Ferris. Włożyliśmy nasze najlepsze ubrania, a pani Moss wyrzuciła innych na dwór. Pan Ferris przekazał nam prezenty od naszej matki, w tym cukierki, ubrania i przybory do szkoły, plus plecaki. – Zapisałam Luke’a do przedszkola – oświadczyła pani Moss, brzmiąc jak najbardziej odpowiedzialny rodzic na świecie. – Skorzysta z dodatkowej uwagi. – Gdy pan Ferris wskazał na mnie, dodała: – To moja wielka pomocnica. Wysoko uniósł brwi. Wyglądał na zdziwionego. – Jakieś problemy? – Wszystkie dzieci mają lepsze i gorsze momenty…

Ulżyło mi, że nie wspomniała, że zaczęłam się moczyć w nocy. Rozmawiali ponad naszymi głowami jakbyśmy nie byli w stanie ich zrozumieć, usłyszałam jednak dość, by zrozumieć, że moja matka nie spełniła jeszcze wymagań, żeby nas odebrać. Adele zadzwoniła do pana Ferrisa i powiedziała, że moja matka jest „na ulicy”. Pani Moss westchnęła w taki sposób, że zaczęłam się martwić, że moja matka nie ma gdzie mieszkać. – Nadal chce dziewczynkę – powiedział. Pani Moss udawała, że martwi się o naszą przyszłość. – A co z chłopcem? – Ci jego krewni oczekują, że to ja wypełnię za nich dokumenty! – Są bardzo roszczeniowi, prawda? – Pani Moss pokręciła głową, jakby współczuła mu z powodu całej pracy, którą wykonywał, a której nikt nie doceniał. Ja jednak uczepiłam się myśli, że nasi krewni nadal nas chcą. Tęsknie pomyślałam o Adele. Kochała mnie prawie tak mocno, jak moja matka. Byłabym przeszczęśliwa, mogąc mieszkać z nią, żeby tylko uciec z tego piekła. Pan Ferris jęknął. – Muszę się zająć tym wnioskiem, choć zawsze wierzyłem, że to się skończy odebraniem praw. Wówczas te słowa nie miały dla mnie znaczenia, ale odebranie praw rodzicielskich – w systemie oznaczane zazwyczaj jako OPR – oznaczało ogromną zmianę w życiu dziecka. Oczywiście nie wiedziałam, co to za sobą pociąga, tylko przyciszone głosy i zerkanie na boki sugerowały, że to wielka sprawa – i miałam przyprawiające o mdłości przeczucie, że „odebranie praw” nie jest czymś, co mi się spodoba. * * * Gorące, przerażające lato wreszcie miało się ku końcowi. Szkoła była moim azylem i nie mogłam się doczekać, żeby zacząć drugą klasę. Każdy nauczyciel, nawet surowy, po pani Moss będzie miłą odmianą. Zgłosiłam się do wybierania ubrań na pierwszy dzień

szkoły, żebym mogła założyć któryś ze strojów przysłanych mi przez matkę. – Prawdziwe śniadanie! – przypomniał wszystkim Toby. Dzieci zastępcze, wraz z innymi, które się kwalifikowały, w szkole dostawały dwa posiłki dziennie. Uwielbiałam śniadania z naleśnikami, jajecznicą, małymi butelkami soku i kiełbaskami. Gdy na lunch podawali tosty z serem albo z kurczakiem, wyłudzałam dodatkowe od tych dzieci, które rzadko opróżniały talerze. Wiedząc, że jedliśmy w szkole, pani Moss w domu skąpiła jeszcze bardziej, na kolację często podając tylko cienkie kanapki. Pomieszczenia dla drugich klas urządzone były tak, że na środku była wolna przestrzeń, gdzie nasza klasa zbudowała tipi. Gdy skończyło się pracę, można było iść do środka czytać albo rysować. Dużą część dnia spędzałam na czytaniu. Gdy uczyliśmy się o porach roku, pani Brush zadała nam wypracowanie na temat naszych zimowych wakacji z rodziną i powiedziała, że najlepsze zostanie wydrukowane w szkolnej gazetce. Podczas lunchu spytałam kilku przyjaciół, o czym będą pisać. Jeden chciał napisać o tym, jak jedzie z tatą po choinkę; drugi uznał, że o pieczeniu z mamą pierniczków; kilkoro zamierzało się skupić na wakacjach u krewnych mieszkających na północy. Po powrocie do klasy patrzyłam na pustą kartkę, a z oczu kapały mi łzy. Pani Brush gestem przywołała mnie do swojego biurka. – Czy podczas lunchu coś się stało? – podpytywała nauczycielka. Pokręciłam głową. – Potrzebujesz iść do pielęgniarki? – Zwiesiłam głowę, ale nie odpowiedziałam. – Kotku, no to co się stało? – zapytała łagodnie. – Nie chcę pisać tego wypracowania o zimie. – To nie brzmi jak mój ochoczy Boberek. – Pani Brush nazywała mnie tak, gdy jako pierwsza kończyłam ćwiczenie albo dziko wymachiwałam ręką, żeby odpowiedzieć na pytanie. – Dlaczego? – N-nie mogę wy-wymyślić niczego, co ro-robię z rodziną – wyjąkałam, żeby zamaskować szloch rosnący mi w gardle. – Ojejku – powiedziała, gdy uświadomiła sobie moje upokorzenie. – Nie musisz w tym wypracowaniu umieszczać żadnych ludzi. Co

ci się podoba w zimie? – Śnieg. Raz go widziałam, ale nie było go dosyć, żeby ulepić bałwana. – No to napisz o wymyślonym bałwanie. – Nauczycielka się rozpromieniła. Słowa nadeszły szybko i wciąż je pamiętam: Mój bałwan jest biały, mój bałwan jest mały. Ciasno wiąże buty, gdy idzie na skróty. Dalej wiersz mówił o tym, jak roztapiało go słońce i jak ukrywał się w lodowej jaskini do następnej zimy, gdy będzie mógł bezpiecznie wyjść i znowu się ze mną bawić. Wokół wiersza narysowałam obrazki i wygrałam konkurs. Pani Brush posłała mnie do tipi, żebym starannie przepisała wiersz dla drukarza. Pamiętam cały, bo wiedziałam, że nikt go dla mnie nie przechowa. I oczywiście nikt tego nie zrobił. * * * Moja matka miała się z nami spotykać co miesiąc, jednak minęły cztery długie miesiące bez jednego słowa. Wreszcie, pod koniec listopada, wróciła. Pani Moss ubrała nas w rzeczy przysłane przez matkę. Jej dbałość o szczegóły mnie zdumiała. Podczas wizyty znowu siedziała w pokoju, przysłuchując się każdemu słowu. – Jak się miewa moje Słoneczko? – spytała matka, gdy wpadłam jej w ramiona. – Ciągle mam same piątki! – pochwaliłam się. – Ja jestem w przedszkolu! – zaćwierkał Luke. Zauważyłam wielkie pudło w sklepowej torbie. – To dla mnie? – Moja matka podała mi zabawkową kuchenkę. Gdy ja byłam zajęta otwieraniem pakunku, Luke’owi podała helikopter. – Jest zdalnie sterowany – powiedziała mu – ale musisz go używać na dworze. Zabawkowa kuchenka Easy-Bake[8] miała wszystko, czego było trzeba, żeby jej używać, łącznie z rondlami i ciastem w proszku. Moja matka z łazienki przyniosła wodę i razem upiekłyśmy nasze

pierwsze ciasto. Luke ciągle przeszkadzał, więc pan Ferris pomógł mu rozpakować helikopter. Ciasto, piekąc się, pachniało cytrynowo. Moja matka podała panu Ferrisowi certyfikat ukończenia kursu dla rodziców. – Na mojej liście jest już tylko kilka rzeczy i będziesz mogła wrócić ze mną do domu – powiedziała mi. Pan Ferris chrząknął ostrzegawczo. – Usiądźmy tutaj. – Wskazał na drugi stół. Poszłam za matką, czepiając się jej spodni. – Prawie wszystko się zgadza. – Przejrzał jakieś dokumenty. – Co z opieką po odwyku? – Matka podała mu kolejny papier. – Doskonale, pani Grover. – Spojrzał na zegarek. – Obawiam się, że mam kolejne spotkanie. – Ale ja jechałam tutaj przeszło osiem godzin! Wstał na znak, że jej czas się kończy. – Może pani zaplanować comiesięczne wizyty. – A co mi zostaje, zanim odzyskam swoje dzieci? – jęknęła. – Proszę się trzymać swojego planu. Robi pani wspaniałe postępy. Szybko pokroiła maleńkie ciasto na pięć kawałeczków i wszyscy zjedliśmy po jednym. – Mamo! – powiedziałam, gdy pani Moss wstała, by przejąć dowodzenie. – Słoneczko, przyjadę za miesiąc. – Gdy mnie obejmowała, Luke głową wcisnął się w środek. – Chcę do mamy! – pochlipywał w windzie. Kilku ludzi spoglądało na niego ze współczuciem. – Wróci za miesiąc – powiedziała pani Moss fałszywie kojącym głosem. – A tymczasem masz swój śliczny helikopter, prawda? Gdy tylko wróciliśmy po spotkaniu z matką, Luke zaczął błagać, by mógł wypróbować swój helikopter. Ponieważ ja bawiłam się swoją kuchenką, pani Moss się zgodziła. – Pokażę ci – powiedział Mitchell. Mitchellowi udało się poderwać zabawkę do lotu już przy drugiej próbie i Luke był olśniony. Wkrótce jednak usłyszałam jego krzyk. – Zepsułeś go! Zepsułeś mój helikopter!

Pani Moss, z kręconymi włosami wyglądającymi jak druciany zmywak do garnków, wyjrzała przez drzwi przyczepy. – Co ty mu zrobiłeś? – oskarżycielsko spytała Mitchella. Mitchell uśmiechnął się złośliwie. – On powiedział „cholera”. – Powiedziałem „helikopter”! – rozzłościł się Luke. – Zepsułeś go. – Wcale nie! – odpowiedział Mitchell. – Cholera, cholera, cholera! – wrzasnął Luke. Pani Moss pochyliła się gwałtownie i złapała mojego brata za koszulkę. – Nie powinnam była ci pozwolić, żebyś się tym bawił. – To nie była jego wina! – krzyknęłam. Pani Moss walnęła mnie łokciem w bok i zawlekła Luke’a do środka. Pan Moss stał obok szopy i udawał, że nic się nie dzieje. Przez rozsuwane szklane drzwi widziałam, jak pani Moss wpycha Luke’a w wysokie krzesełko. Wymachiwał rękami, ale przyszpiliła je pod tacą. Łzy zostawiały kręte ślady na jego wybrudzonej twarzy. – Luke dostanie za swoje – powiedział Mitchell, zanim czmychnął na podwórko chłopców. Dygotałam, patrząc, jak pani Moss ściska policzki Luke’a kciukiem i palcem wskazującym, przez co wyglądał jak ryba. Drugą ręką wciskała mu między zaciśnięte wargi butelkę ostrego sosu. Gdy zaczerpnął powietrza, sos rozlał mu się po twarzy i spłynął na koszulkę. Im więcej wypluwał, tym więcej pani Moss wlewała. Nadeszła jego kolej. To było prawie tak, jakby pani Moss rzucała kostką, żeby zdecydować, nad kim będzie się pastwić w następnej kolejności. My, dzieciaki, czuliśmy ulgę, gdy swoje okrucieństwo zwracała ku komuś innemu, bo oznaczało to, że jesteśmy bezpieczni – przynajmniej przez chwilę. Właśnie dlatego na siebie donosiliśmy. Lepiej było nie zostać wybranym w tej szczególnej grze losowej. Ale chociaż bałam się kary, znacznie gorzej było patrzeć, jak Luke cierpi, nie będąc w stanie mu pomóc. * * *

Wcześnie rano usłyszałam, że w głównej sypialni płacze Lucy. Poszłam po nią i zaprowadziłam do salonu. Poklepałam ją po plecach i cichutko zaczęłam nucić You Are My Sunshine. Wydawała się uspokajać. Pani Moss stanęła za mną i odebrała mi dziecko. – Wiesz, że ta piosenka jest dłuższa? – Szeptem zaśpiewała kolejny wers, po czym powiedziała: – Gdy Toby się obudzi, weźcie wasze najlepsze szkolne ubrania. – Ale dzisiaj nie ma szkoły. – Mamy dziś gości, więc chcę, żebyś nauczyła dziewczynki całości You Are My Sunshine. – Pewnie czyjś opiekun społeczny – powiedziałam do Mandy. – No, piecze babeczki czekoladowe – zgodziła się Mandy. Nie byliśmy zaskoczeni, gdy przed lunchem przyjechali mężczyzna i kobieta. To nie był nikt z naszych opiekunów, więc musieli być audytorami albo licencjonowanymi inspektorami. Kopnęłam kamień przez brukowane patio, podczas gdy pani Moss w środku podawała kawę i babeczki. – Nie będę śpiewać tej głupiej piosenki! Mandy się cofnęła. – Co jest? – Gdyby nie ty, byłabym z rodzicami. Mandy zacisnęła piąstki. – A co ja takiego zrobiłam? – Nie powiedziałaś prawdy o tym, co się tutaj wyrabia. Zaczęła płakać. – Nikt inny nas nie chce, a jeśli wyjedziemy, to rozdzielą mnie i Toby’ego. Co mogłam powiedzieć? Luke i ja byliśmy rozdzieleni dłużej, niż byliśmy razem, ale przynajmniej widywaliśmy naszą matkę. Mandy nikt nie odwiedzał. Pani Moss zawołała nas do środka. – Uczymy się nowej piosenki. – Zachowywała się tak, jakbyśmy codziennie razem śpiewały. Pomachała rękami jak dyrygent. – You are my sunshine… – zaczęłyśmy razem.

Słowa utknęły mi w gardle jak kostka od kurczaka. To była moja piosenka, nasza piosenka. Kolana zaczęły mi drżeć. Oddałabym wszystko, byle tylko przytulić się do mamy i żeby mi powiedziała, że jest przy mnie i że wszystko będzie dobrze. Zamrugałam, żeby odpędzić łzy, i próbowałam się zmusić, żeby stać prosto, ale przez to zaczęłam drżeć jeszcze bardziej. W tej chwili wierzyłam, że pani Moss wybrała tę piosenkę, bo wiedziała, że coś dla mnie znaczy, i że to było kolejne z jej okrucieństw. Zaczęłam żuć skórkę przy paznokciu, żeby stłumić wściekłość, ale przestałam, gdy dotarło do mnie, że to nie wygląda tak, jakbym śpiewała. Pani Moss na pewno mnie ukarze, jeśli uzna, że rujnuję jej małe przedstawienie, więc zmusiłam się do wypowiadania słów, resztkę energii poświęcając na tłumienie gniewnych szlochów. * * * Na początku grudnia zaczęły przychodzić góry prezentów od stowarzyszeń rodziców zastępczych. Kilka paczek miało charakterystyczne kształty kasetek z kosmetykami Caboodles. Ktoś oderwał róg, żeby zajrzeć do środka. Gdy pani Moss zobaczyła rozdarcie, wezwała dziewczynki do kuchni. – Która to zrobiła? – Obrzucała nas po kolei śmiercionośnym spojrzeniem. – Jeżeli nikt się nie przyzna, spalę wszystkie prezenty! Milczenie. Pani Moss zaczęła wrzucać prezenty do zielonego worka na śmieci. – Ja. – To słowo brzmiało mi głucho w głowie. Miałam nadzieję, że tym razem będzie potrafiła stwierdzić, że tak naprawdę kłamałam. – Tak myślałam! – Złapała naruszoną paczkę. – Nie dostaniesz nic z tego, ale zaraz znajdę kogoś, kto na to zasługuje. – Popatrzyła na stertę. – I na to… i na to. Winna stała tam, patrząc, jak pani Moss zabiera moje prezenty, i nie pisnęła ani słowa. To prawdopodobnie była Mandy, ale tak bardzo bała się własnego cienia, że pozwoliłaby, żeby wszystko

trafiło do ognia. W świąteczny poranek Mandy dostała swój zestaw Caboodles i znacznie więcej prezentów niż ja. Były tam nowe ubrania i obie dostałyśmy lalki Barbie, które pani Moss pozwoliła nam trzymać w domu, ale miałyśmy pozwalać bawić się nimi także młodszym dziewczynkom. Do Nowego Roku Clare oderwała głowę lalki Mandy, więc Mandy zabrała moją. * * * – Dobrze ci się mieszka z Mossami? – spytała moja nauczycielka po feriach świątecznych. – Chyba tak. Kiwnęła głową. – Mogłabyś pójść do gabinetu pedagoga? Potrzebują pomocy z twoim bratem. Gdy tam dotarłam, Luke płakał. Był brudniejszy niż zwykle, brud zasechł mu na twarzy i we włosach. Do tego śmierdział kupą. – Miał mały wypadek – powiedziała pedagog. – Nie donieś na mnie! – chlipał Luke. – Nie doniosę – obiecałam. – Powiedział, że się boi, że znowu będzie musiał pić ostry sos – powiedziała pani pedagog. – Czy to możliwe? Spojrzałam jej prosto w oczy. – I to jak. Cały czas go dostaje. Tego wieczoru, gdy szykowaliśmy się do spania, pani Moss robiła pudding. Kuchnia pachniała bananami i śmietanką. Spodziewałam się, że rano ma przyjechać jakiś opiekun społeczny i byłam zaskoczona, gdy chwilę później w drzwiach pojawił się Simon Parker, inspektor ochrony praw dziecka, wraz z zastępcą szeryfa. Do tego czasu Heather się wyprowadziła, ale nadał było nas tam czternaścioro przybranych dzieci. – Co się dziś stało Luke’owi? – spytał pani Moss pan Parker. – Och, ten chłopak czasami zapomina pójść do toalety. – Zbyła

to tak, jakby nie było to nic wielkiego. – Zadzwonili do mnie ze szkoły, żebym zabrała go do domu. – Gdzie on jest? Spojrzała na zegar. Była prawie dziesiąta. – W łóżku. A gdzie miałby być? – Zaśmiała się miło. – No, w każdym razie lepiej, żeby o tej porze tam był. Poszła do jego pokoju i wyprowadziła go ubranego w piżamę. Włosy nadal miał mokre. Tego wieczoru wszyscy się wykąpaliśmy, a pani Moss bardzo uważnie nas pilnowała. Teraz wiedziałam dlaczego. Pan Parker odprowadził Luke’a do sypialni. – Gorąco tam – powiedział, gdy wrócił do kuchni. – I wentylacja jest marna. – Popatrzył na pełną popielniczkę na stole kuchennym. – A palenie nie pomaga. Odezwał się pan Moss, który rzadko cokolwiek mówił. – Będę tam montował wentylatory. – Oprócz stęchłego powietrza i niejakiego przepełnienia nie widzę tu żadnych problemów – powiedział pan Parker. – Mamy tu kilka nowych par rodzeństwa na pobycie tymczasowym. Wstyd ich rozdzielać, więc robimy, co się da, póki nie znajdzie się ktoś, kto weźmie ich razem. Pan Parker i zastępca szeryfa nie wyglądali na przekonanych. – Cóż, robimy to, co możliwe z tymi środkami, jakie mamy – ciągnęła pani Moss. Wskazała półkę pełną kaset z filmami dla dzieci. – Są nowsze domy, ale nie ma szczęśliwszych. Dwa dni później w szkole z każdym z nas rozmawiała pani inspektor. Początkowo powiedziałam jej, że wszystko jest w porządku. – Kotku, jesteśmy tutaj same – powiedziała w biurze pedagoga. – Nie stanie się nic złego, jeśli powiesz prawdę, rozumiesz? – Kiwnęłam głową, ale nadal jej nie wierzyłam. – Kąpiesz się co wieczór? – Aha. – Wpatrywałam się w pęknięcie w ścianie, żeby powstrzymać uczucie spadania. – Pomagasz komuś w kąpieli?

Wyjaśniłam, jak Mandy i ja kąpiemy młodsze dziewczynki i siebie w tej samej wodzie i pomagamy przy mniejszych chłopcach. – Czy pani Moss groziła, że spali wasze prezenty gwiazdkowe? – zapytała. Byłam zaskoczona, że o tym wiedziała. – Zawsze biorę na siebie winę za inne dzieci – odpowiedziałam. – Chciałabyś powiedzieć mi coś jeszcze? Skorzystałam z okazji, żeby pożalić się na swoje lalki zamknięte w szopie, i powiedziała, że zobaczy, co da się zrobić. – Co powiedziałeś tej pani, która dzisiaj przyszła? – spytałam Luke’a w autobusie po drodze do domu. – Powiedziałem, jak pani Moss rzuciła we mnie lalką, bo nie mogłem utrzymać rąk w górze do końca kary. – Wyglądał na zmartwionego. – To niedobrze? – Powiedziałem jej, że to dlatego, że nazwałeś ją suką – odezwał się Mitchell, który siedział za nami. Luke odwrócił się i zamierzył na niego pięścią. – Powiedziałem jej jeszcze, że tłukłem cię tak długo, aż wypadły ci oczy i głowa pękła na pół. – Co jeszcze jej powiedziałeś? – spytałam Mitchella. – O tym, jak pani Moss wpychała Candace jedzenie do buzi, aż się prawie porzygała. – Wyjrzał przez okno. – Zresztą nic, co powiedziałem, nie ma znaczenia, bo pani Moss powiedziała mi, że ma specjalny dokument, mówiący, że może trzymać nas w kącie jak długo będzie chciała. – Wzruszył ramionami. – I pewnie to mnie czeka, gdy wrócimy do domu. – Wszyscy coś jej powiedzieliśmy – pocieszyłam go. – Założę się, że nasi opiekunowie będą tam, żeby nas zabrać, gdy tylko wrócimy. – Nie, powiedzą, że to moja wina. Nikt mnie nie chce przez mój charakter. Właśnie dlatego wszyscy tam jesteśmy. Mossowie biorą tych, których nikt nie chce. – Moja mama mnie chce! – sprzeciwiłam się. – I mnie też! – pisnął Luke, chociaż ja już wiedziałam, że mama

chciała tylko mnie, a on miał wrócić do Dusty’ego. – W każdym razie – dodał Mitchell – wstawiłem się za tobą. – Powiedziałeś jej o kosmetykach? – zapytałam. – Taa. Powiedziałem, że wzięłaś na siebie winę, chociaż to nie ty zrobiłaś. Tym razem naprawdę oczekiwałam, że pan Ferris będzie czekał po szkole na mnie i na Luke’a razem z naszymi rzeczami w plastikowych workach. Moje lalki i sukienki wreszcie zostaną uwolnione z szopy, a my pojedziemy do bezpieczniejszego domu. Jednakże, tak samo jak wcześniej, nic takiego się nie wydarzyło. Miles Ferris ponownie pojawił się u nas dopiero pod koniec stycznia. Podsłuchałam, jak pani Moss mówi mu: „Ashley lubi chodzić do szkoły i opowiadać bajki o moim domu i rodzinie”. Pan Ferris uniósł brwi z przyganą. Najwyraźniej uznała to za sygnał, że jest po jej stronie, bo burknęła: „Naprawdę nie wiem, ile jeszcze wyciągnę od tej małej”. Byłam zaskoczona, gdy pojawił się w kolejnym tygodniu, bo zazwyczaj przyjeżdżał co kilka miesięcy. Wizyta była krótka. Wychodząc, pochylił się do mojego ucha. – Bądź teraz grzeczna i nie rozrabiaj. Dwa tygodnie później obchodziliśmy w szkole walentynki. Kilka matek przyniosło babeczki i rozdało cukierki w kształcie serduszek z nadrukowanymi powiedzeniami. Zachowałam swoją największą walentynkę – tę, którą mieliśmy zabrać do domu, dla matki – i dałam ją mojej nauczycielce, pani Brush. Przypięła ją do tablicy ogłoszeń. Nie miałam pojęcia, że to mój ostatni tydzień w jej klasie. Gdy w piątek wróciłam ze szkoły, zastałam czekającego na mnie Milesa Ferrisa. Tym razem moje rzeczy były wepchnięte w plastikową torbę. – Daj, ja to wezmę. – Pan Ferris podniósł mój plecak. Ruszyłam do sypialni, ale pani Moss mnie zatrzymała. – Wszystko zapakowałam. Masz swoją szczoteczkę do zębów, bieliznę, buty i wszystkie swoje ubrania. – A co z rzeczami, które przysłała mi moja matka? – spytałam

czujnie. – Oczywiście – stwierdziła. – Co z moją sukienką na kole? – Już z niej wyrosłaś. Zwróciłam się do pana Ferrisa. – Zabrał pan mój śpiwór? – Dała mi wszystko. – Popchnął mnie w stronę samochodu. Patrzyłam, jak wkłada do bagażnika mój plecak i jedną marną torbę na śmieci. Nie miał niczego z szopy. – Co z moimi lalkami i kuchenką? – zaczęłam panikować. Pan Ferris przewrócił oczami w stronę pani Moss. – Ma bujną wyobraźnię – stwierdziła. – Widział pan tę kuchenkę, gdy odwiedziła mnie moja matka! – powiedziałam z uporem. Bardziej był zainteresowany wpychaniem mnie do samochodu niż uciszaniem moich protestów. – Gdzie jest Luke? – Będziesz go odwiedzać – zmęczonym głosem powiedział pan Ferris. Zapiął mój pas. – Proszę, potrzebuję swoich lalek i swoich rzeczy z szopy – błagałam. – Później po nie przyjadę – powiedział, żeby mnie ułagodzić, a potem zatrzasnął drzwi. Gdy wyjeżdżaliśmy z podjazdu, w głowie usłyszałam trzask, jakby między moimi uszami stłukła się szklanka. Moja szkoła… Pani Brush… Moi przyjaciele… Mandy i Toby… Lilly i Katie… i – Luke! Ja uciekałam, ale on został. Musiałam go ostrzec, chronić, pocieszać. Ale… czułam się równie bezwartościowa jak śmieci w mojej torbie. Kolejny raz to mnie zgarniano i wyrzucano. [8] Easy-Bake Oven – zabawka produkowana od 1963 do 2016 r. Kuchenka wyposażona była w lampę żarową jako źródło temperatury bądź – w niektórych modelach – grzałki elektryczne.



7. SIEROTA NA PODSTAWIE ORZECZENIA – Zabiera mnie pan do mojej matki? – spytałam Milesa Ferrisa, gdy prowadził. Patrzył na drogę i nie odpowiadał. – Dlaczego Luke z nami nie jedzie? – Nadal żadnej odpowiedzi. – Dlaczego pan nigdy nic nie mówi? – warknęłam. – A dlaczego ty nigdy nie mówisz prawdy, młoda damo? – odciął się. – Mossowie prowadzą jeden z naszych najlepszych domów zastępczych, a ty próbowałaś to wszystko zniszczyć. W głowie eksplodował mi kalejdoskop barw. Przez moment twarz mojej matki promieniowała słoneczną żółcią, potem przeszła w pomarańczowy, a potem w jasną, płonącą czerwień – kolor ognia, kolor nienawiści, kolor moich włosów. Byłam dzieckiem ognia, wściekłym dzieckiem, trzewia owinęły się wokół rozlanego rdzenia promieniującego moją wściekłością. Pani Moss może tym razem się udało, ale to nie będzie trwać wiecznie. Żeby stłumić uczucia beznadziei i gniewu, gryzłam skórkę przy kciuku, aż pojawiła się krew. Któregoś dnia moja matka i ja pojawimy się tam i zażądamy uwolnienia Luke’a i zwrotu naszej własności – i wtedy ta czarownica dopiero pożałuje! Gdy jechaliśmy, zapadłam się w swoje siedzenie. Powoli czerwień zbladła, a otoczyły mnie zamglone błękity. Do czasu, gdy pan Ferris zostawił mnie w Schronisku dla Dzieci Lake Magdalene,

mój nastrój przeszedł w szarość. Campus mieszkalny, który przyjmował dzieci niemające się gdzie podziać, składał się z małych domków zgrupowanych wokół ponurych, wypalonych słońcem trawników. Wprowadziłam się do domku numer 3. Opiekunka rozpakowała moją torbę. – To wszystko, co masz? – Och, nie, ale nie pozwolili mi zabrać wszystkiego – powiedziałam, bo wciąż miałam nadzieję, że uda się wydostać z szop moje cenne rzeczy. – Mamy garderobę, z której możesz wziąć, co zechcesz. – Muszę się dzielić ubraniami? – spytałam. Spojrzała na mnie dziwnie. – Tutaj to nie jest dozwolone. Uśmiechnęłam się po raz pierwszy tamtego dnia. Potem zauważyła moje dłonie. – Rany boskie, dziecko, co się stało z twoim kciukiem? – Obgryzanie skórek sprawiło, że wyglądał jak surowy hamburger. – Umyj to mydłem, bo wda się zakażenie – powiedziała głosem bardziej matczynym niż gniewnym. Kolacja w schronisku była nawet lepsza od lunchu w szkole, bo mogłam wziąć tak dużo, jak chciałam. A co najlepsze, na łóżkach były czyste pościele o świeżym, kwiatowym zapachu, a powietrze było cudownie chłodne. Wszystkie dziewczynki w moim domku były starsze. Moja współlokatorka, Ella, była czternastolatką i miała dziecko, które mieszkało z rodzicami zastępczymi. Niektóre z najtrudniejszych dzieci mieszkały w dormitorium, gdzie znajdowała się również wyściełana miękko izolatka. Na szczęście mnie obsługa nie karciła prawie wcale. Gdy z wizytą przyjechała pracownica społeczna, moja opiekunka powiedziała jej: – To nie dziewczynka, to mała dama. Pamiętam, jak na MTV oglądałam Baby Got Back Sir Mix-a-Lota. Starsze dziewczyny powtarzały układ taneczny. – Dawaj, Ashley – nalegała Ella. – Mała, musisz kręcić dupcią. Jedziesz!

Dziewczyny śmiały się, gdy słyszały, jak śpiewam tę piosenkę. – Nie wiesz, o czym to jest – podpuszczała mnie Latoya, jedna z najtwardszych dziewczyn. – A właśnie, że wiem. – No dobra, to co to jest anakonda? – Spóźnicie się do szkoły! – zawołał członek obsługi. – Co to jest anakonda? – spytałam opiekunki, gdy poszły. – Taki wielki wąż, a dlaczego? Uczęszczałam do Dorothy Thomas Center, szkoły na terenie campusu. Ponieważ większość uczniów była tam tymczasowo, a wielu miało problemy z zachowaniem, plan był obliczony raczej na trzymanie nas z dala od kłopotów niż na przerabianie programu danej klasy. Moim najlepszym przyjacielem w klasie był Tyler. Nosił kanciaste okulary i miał rozczochrane, brązowe włosy. Któregoś popołudnia zapytał, czy chcę dołączyć do meczu softballa, który miał się zacząć. – Ale to przecież dziewczyna! – krzyknął ktoś. – Może mogłaby być na polu zewnętrznym! – odkrzyknął Tyler. – Jestem naprawdę dobrym miotaczem – pochwaliłam się. – Tak? No to udowodnij! – Tyczkowaty chłopak odwrócił się, splunął na piasek i rzucił mi piłkę. Po kilku mocnych rzutach i chwytach uznali, że wiem, co robię, ale nie miałam rękawicy. Gdy nadeszła moja kolej, by rzucać, Tyler, który był w przeciwnej drużynie, podszedł z kijem. Rzuciłam piłkę trochę delikatniej, żeby miał dobre uderzenie. Łup! Piłka wróciła prosto do mnie. Złapałam ją gołą ręką, a potem upuściłam jak gorącego ziemniaka. Skakałam, ściskając dłoń. Mój mały palec wygiął się pod dziwnym kątem. – Przepraszam – powiedział Tyler. – Nie chciałem. Pielęgniarka kazała mi przykładać lód i powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Bolało przez kilka tygodni. Nadal odstaje pod nietypowym kątem, a na kości jest zgrubienie. Przypuszczalnie był złamany i powinien był zostać nastawiony. Tyler i ja pisaliśmy do siebie liściki i trzymałam jego odpowiedzi pod poduszką. Którejś nocy śniło mi się, że przyszłam do szkoły,

a jego krzesło było puste. Nauczycielka powiedziała mi, że wyjechał, a ja nie mogłam uwierzyć, że się nie pożegnał. Obudziłam się zalana łzami. Tego ranka zobaczył mnie, jak szłam do stołówki, i zrównał się ze mną. – Hej, wiesz co? – wyrzucił z siebie. – Dzisiaj mnie zwalniają. – Jak to zwalniają? – spytałam. – Jadę do domu. Mój zły sen się ziścił! Po tym próbowałam się zmusić do śnienia, że oddają mnie matce. * * * Gdy już uwolniłam się ze szponów pani i pana Mossów, skarżyłam się na nich każdemu, kto chciał słuchać, a w Lake Magdalene było wiele współczujących uszu. Chociaż nie pamiętam, żeby sprowokowało to jakieś dochodzenie, to Mossowie twierdzili później, że złożyłam dziewięć „fałszywych” doniesień o nadużyciach, korzystając z telefonu alarmowego. Nie pamiętam, żebym dzwoniła chociaż raz, jakkolwiek odpowiadałam na pytania nauczycieli i pedagogów, a oni mogli zadzwonić. Wtedy, gdy najbardziej ucierpiałam, to Chelsea złożyła skargę, nie ja. Tego dnia, gdy ja trafiłam do schroniska, Luke pojechał do Stana i Loli Merrittów. Pan Merritt był pastorem Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, a jego żona była pielęgniarką. Luke był zdezorientowany i ciągle o mnie pytał, ale na szczęście Lake Magdalene było o niecałe dwie mile od miejsca, w którym mieszkali, a obsługa pozwoliła mi go odwiedzić w domu Merrittów. Przy pierwszych odwiedzinach pani Merritt spytała, czy podoba mi się w schronisku. – Jest w porządku – odparłam. – Lepiej niż w poprzednim domu zastępczym? – Wszystko jest lepsze od tego syfu! – Dlaczego? – dopytywała swoim dystyngowanym głosem. – Przez to, co nam robili. – Co masz na myśli? – sondowała. Wymieniłam całą listę, od

ostrego sosu przez kucanie do bicia. – Kiedyś pani Moss ściągnęła mnie za włosy z górnego łóżka i część wyrwała z cebulkami! Jak już byłam na podłodze, to mnie kopnęła. – Dlaczego to zrobiła? Zasłoniłam twarz rękami, bo nie chciałam się przyznać do moczenia w łóżku, które się skończyło, gdy tylko wyjechałam z domu Mossów. Pani Merritt na mnie nie naciskała. – Czy Luke’owi też robili krzywdę? – Jeszcze gorzej, bo nie stosował się do zasad. Luke opowiedział jej podobne historie, ale nie wiedziała, czy mu wierzyć. Kilka nocy później obudziła mnie opiekunka, która miała dyżur w schronisku. – Ktoś chce z tobą porozmawiać – powiedziała łagodnie. W drzwiach majaczyła sylwetka policjanta w mundurze. W myślach przebiegłam kilka ostatnich dni. Co nielegalnego zrobiłam? Pożyczyłam długopis od swojej nauczycielki, ale byłam pewna, że go oddałam. Czy ktoś zrzucił na mnie winę, żeby ratować własną skórę? – Cześć – powiedział policjant. – Jak masz na imię? Byłam zbyt zaspana, żeby znaleźć sobie jakiś punkt na ścianie i w niego patrzeć. Ziewając, odpowiedziałam na pytania o moją datę urodzenia i klasę w szkole. – Od jak dawna jesteś w Lake Mag? – Kilka tygodni – powiedziałam, wciąż próbując ożywić śpiący mózg. – A gdzie mieszkałaś przedtem? – Z Marjorie i Charlesem Mossami. – To dom zastępczy? – zapytał. – Tak. – Co myślisz o panu i pani Merritt? – Są mili. Wiedział pan, że są wegetarianami, bo Adwentyści Dnia Siódmego nie jedzą mięsa? I mają msze w soboty.

Roześmiał się, słysząc, jaka zrobiłam się gadatliwa, gdy trochę się rozbudziłam. – A co z Mossami? Oni byli mili? Zamarłam. Przez chwilę miałam wrażenie, że pani Moss podsłuchuje pod drzwiami. Potem usłyszałam śmiech jednej ze starszych dziewczyn i dźwięki telewizora. Pani Moss tutaj nie było, a Luke też był bezpieczny. – To byli straszni, okropni ludzie! – powiedziałam. – Robili krzywdę mojemu bratu. Wlewali mu ostry sos do gardła i prawie utopili w wannie. Powinien pan go o to zapytać. – Właśnie u niego byłem – odparł. – A co z tobą? Tobie też robili krzywdę? Tak szybko wyliczyłam listę koszmarów, że aż straciłam oddech. Zobaczyłam, że w drzwiach stoi opiekunka, popijając jakiś napój. – Dobrze się czujesz? – spytała. Kiwnęłam głową. – Czy kiedykolwiek zabrali cię do lekarza, gdy sobie coś zrobiłaś? – kontynuował policjant. – Tak! – Opowiedziałam mu o policzku. – Ale ten głupi lekarz uwierzył w to, co powiedziała pani Moss, że spadłam ze schodów, i nie dopytywał więcej. – Policjant zapisywał każde moje słowo. – Niech pan powie temu lekarzowi, żeby zadawał lepsze pytania. – W porządku – powiedział policjant. – Coś jeszcze? – Tak. Niech pan nie pozwoli im skrzywdzić więcej dzieci. – Postaram się. – Zamknął notatnik. – Wracaj do łóżka i o nic się nie martw. Tutaj jesteś bezpieczna. * * * Zgodnie z prawem stanu Floryda sprawy o opiekę powinny być wnoszone przed sąd co sześć miesięcy. Z jakiegoś powodu naszą sprawę prawnicy przeoczyli na przeszło dwa lata. Do tego czasu sędzia zmienił nasz cel z powrotu do rodziców na pozbawienie Lorraine i Dusty’ego praw rodzicielskich. Nie wiedziałam, co się dzieje, tyle tylko, że znowu miałam

wyznaczone spotkanie z matką. A ponieważ nigdy nie wyjeżdżałam z Lake Mag poza wizytami matki albo odwiedzinami u Luke’a, pękałam z podekscytowania, gdy mi powiedziano, że zobaczę się z nimi obojgiem. Mama przywiozła nam koszyczki wielkanocne, maskotki i nowe ubrania. Luke bawił się małym zestawem do koszykówki, a ja się popisywałam, robiąc mostki. Była zwyczajowa pogawędka z opiekunem prowadzącym, kobietą, której dotychczas nie widziałam, choć tym razem rozmowa prowadzona była w ostrym tonie. – Zaczęła już pani korzystać z doradztwa? – spytała nowa pracownica. – Powiedziałam sędziemu, że zacznę – warknęła moja matka. – Proszę nie zapomnieć o testach i opinii psychologa. – Czepiacie się mnie, bo nie akceptujecie mojego stylu życia. – Kiedy mu pani powie? – Pracownica ruchem głowy wskazała na Luke’a. – Powiedziałam, że to zrobię! – syknęła szeptem moja matka. Nie wiedziałam, że z własnej woli podpisała dokument, w którym zrzekała się opieki nad moim bratem. Zanim wyszliśmy, zabrała Luke’a na bok. Przykucnęła przed nim. – Luke, chciałabym, żebyś mnie uważnie słuchał, dobrze? Poważnie kiwnął głową i próbował się do niej przycisnąć. Przytrzymała go. – Ja… – Wierzchem wolnej dłoni otarła łzy. – Nie będę cię widywać przez bardzo długi czas. – Popatrzyła na pracownicę społeczną, która zachęcająco skinęła głową. – Może nigdy. – Zakaszlała. – Widzisz, należysz do Dusty’ego, nie do mnie. Westchnęłam, bo wiedziałam, że nawet jeśli moja matka nie chciała już Luke’a, to do mnie zawsze będzie wracać. Tak czy inaczej to był ostatni raz, gdy mój pięcioletni brat widział naszą matkę. Nie zdając sobie sprawy, jak ważne było to, co właśnie miało miejsce, wróciłam do Lake Mag i pokazałam Elli moją nową garderobę. – Co powinnam jutro założyć? – zapytałam.

– A kogo to obchodzi? – odpowiedziała. W nogach łóżka rozłożyłam żółte szorty i bluzeczkę w paski. Rano podniosłam bluzkę. Wszystkie guziki spadły na podłogę. Jak burza wpadłam do świetlicy. – Kto oderwał guziki od mojej nowej bluzki? – wrzasnęłam. – Nie powinnaś okazywać złości, niszcząc rzeczy – powiedziała opiekunka. Twarz miałam rozpaloną. – Nie zniszczyłabym czegoś od mojej matki! – Sama możesz je przyszyć z powrotem. – Kobieta podała mi igłę i nici. – Potem może znajdziesz lepszy sposób zwracania na siebie uwagi. Rozpłakałam się z wściekłości. Dlaczego uznali, że to ja zrobiłam? Nie miałam pojęcia, jak się szyje. Drżącymi rękami nawlekłam igłę i wykombinowałam, jak przełożyć ją przez dziurkę w guziku, ale zaraz wyszła po drugiej stronie. Po kilku kolejnych próbach zawiązałam supełek na guziku. Rezultat był nieco krzywy, chociaż gdy już zapięłam bluzkę, jakoś to wyglądało. Nienawidziłam dziewczyny, która to zrobiła. To było kolejne potwierdzenie, że nikt – poza moją matką – nie przejmował się moimi uczuciami ani mną samą. Kilka dni po tym, jak pożegnała się z Lukiem, moja matka poprosiła o spotkanie tylko ze mną. Pamiętam, że siedziałam jej na kolanach w biurze pana Ferrisa. Palce przesuwała przez moje włosy. – Wiesz co, Słoneczko? Mam dobrą pracę i ładny dom. Mieszkam z panią, która ma na imię Babette, a ona ma syna Drew. – Ile on ma lat? – Sześć. – Mamo, kiedy mogę z tobą zamieszkać? – Gdy tylko… Pan Ferris chrząknął, ostrzegając moją matkę, by nie przekroczyła niewidzialnej granicy. – Sędzia zdecyduje, gdzie będziesz mieszkać – powiedział tym ckliwym głosem, którym nauczyłam się gardzić. Zwrócił się do

mojej matki. – Pani Grover, proszę nie zapominać o zasadach dotyczących omawiania tych kwestii w obecności dziecka. – Ale mam jej powiedzieć o Luke’u, tak? – spytała z większym szacunkiem. Pomachał ręką jak król udzielający łaski. – Słoneczko, pamiętasz, jak ci powiedziałam, że ty jesteś moja, a Luke Dusty’ego? Wstrzymałam oddech. Skorupka otaczająca niegdyś doskonałe jajko, które kryło moje dzieciństwo, była bardziej krucha niż kiedykolwiek i bałam się, że matka ma zamiar powiedzieć coś bolesnego. – Cóż, Dusty nie zawsze jest miły, gdy coś idzie nie po jego myśli. Mógłby mi nawet zrobić krzywdę, gdybym próbowała zatrzymać Luke’a. Więc wróciłam na Florydę, żeby trzymać się z dala od niego i odzyskać ciebie. – Zamilkła na chwilę. – Rozumiesz, co mówię? – Ja będę mieszkać z tobą i Drew, i jego matką, ale Luke nie. – Mam nadzieję. – Spojrzała na pana Ferrisa, szukając aprobaty. – Gdy tylko dostanę pozwolenie od sędziego. – A Luke pojedzie zamieszkać z Dustym? – Może, ale tego nie wiem. Wcisnęłam twarz w matczyną bluzkę. Pachniała jak nugget z wędzonego kurczaka. Pan Ferris pokazał jej jakieś dokumenty, a ona je podpisała, wciąż mnie trzymając. Zadrżałam. Poklepała mnie po plecach. – Wkrótce, Słoneczko, wkrótce. * * * Opiekunka zawiozła mnie do doktora Howarda Blacka na jakieś testy. Cieszyłam się, że wyjeżdżam z Lake Mag, chociaż protestowałam. – Po co mam iść do lekarza? Nie jestem chora. – To nie jest taki lekarz – powiedziała kobieta. Doktor Black miał poważną twarz, na której wydawał się czaić uśmiech.

– Ile masz lat? – zapytał. – W przyszłym tygodniu skończę osiem i pół. – Skrzyżowałam nogi i wyprostowałam się. – Dlaczego mieszkasz w Lake Mag? – Bo winią mnie o sprawianie kłopotów. – Jakie to kłopoty? Pieczęć na jego dyplomie, który wisiał równiutko na ścianie przy jego prawym uchu, była idealnym miejscem, żeby skoncentrować na niej uwagę. – Mówienie, jak Mossowie nas karali. – Ashley, a ciebie w jaki sposób karali? Przeszłam przez listę, a on robił notatki, ale nie potrafiłam określić, czy mi uwierzył, czy nie. – Mówiłaś o tym innym ludziom, prawda? – Tak, mojej nauczycielce i policjantowi, i pani Merritt. Skinął głową. – Podoba ci się w Lake Mag? – Wolałabym mieszkać z matką. – Jak było, gdy z nią mieszkałaś? – W porządku, z wyjątkiem Dusty’ego – to ojciec Luke’a. Mama się go boi, więc musiała mu oddać Luke’a. – Chcesz być ze swoim bratem? Po raz pierwszy opuściłam wzrok. – Och, tak! – Pokryłam swój błąd ziewnięciem, więc doktor dał mi jakieś zabawy rysunkowe. Najlepszą częścią sesji było patrzenie na obrazki i wymyślanie historyjek, jak wtedy, gdy Adele zabrała mnie do terapeuty w Południowej Karolinie. Było tam wiele smutnych obrazków o innych dzieciach, które miały niedobrych rodziców albo nie mogły mieszkać z tym rodzicem, z którym chciały, albo o dzieciach, które straciły swoje zabawki. – Ashley, czy znasz różnicę między prawdą a kłamstwem? Znowu zaczęłam wpatrywać się w dyplom, a potem kiwnęłam głową. – Gdy opowiedziałaś mi przed chwilą historię o zaginionym

dziecku, to była prawda? Uznałam jego pytanie za obraźliwe. – Wymyśliłam to po tym, jak popatrzyłam na obrazek. – Czy to było kłamstwo? – Nie, to była historyjka. – A jaka jest twoja ulubiona historia? – Ta o Alicji w Krainie Czarów, i jeszcze Mała Księżniczka. – Czy to, co opowiedziałaś mi o tym, jak byłaś karana w domu zastępczym, to też historia? – Nie, to się wydarzyło naprawdę. – Popatrzyłam na niego, i to on pierwszy mrugnął. Gdy czas nam się skończył, uścisnął moją dłoń i życzył powodzenia. Inna opiekunka zawiozła mnie do schroniska. Spytała, czy w Lake Mag jestem szczęśliwa. – Mogę tutaj mieszkać, póki moja mama wszystkiego nie załatwi – odparłam. – Rozumie pani, jej przyjaciółka, ma na imię Babette, stara się, żeby zostać rodzicem zastępczym, więc tym razem wszystko się uda. * * * Merrittowie dbali o to, byśmy często spotykali się z Lukiem w ich domu, schludnym budynku z pięcioma sypialniami w pobliżu Lake Magdalene. Ich dwie córki, Leah i Betsy, wyjechały do college’u. Mieli również adoptowanego syna, Matthew, który miał jakieś dwanaście lat, Luke’a i dziewczynkę w opiece zastępczej, Keishę. Któregoś popołudnia, gdy pani Merritt wiozła mnie z powrotem do Lake Mag, zaczęłam śpiewać. – Gdzie usłyszałaś tę piosenkę? – spytała. – W MTV. – Co jeszcze lubisz oglądać? – podpytywała. – Filmy, szczególnie te straszne! – pochwaliłam się. – W ostatni weekend oglądaliśmy Dzieci kukurydzy. Całe pole zaczęło się

ruszać, o tak – rękami zrobiłam falujący ruch – i wyszedł taki facet z wielkim zakrzywionym nożem, i… – Już wystarczy – przerwała mi. Merrittowie złożyli wniosek, by stać się moimi rodzicami zastępczymi. W weekend Dnia Pamięci[9] przeprowadziłam się do nich. Mieszkałam w jednym pokoju z Keishą, podczas gdy Matthew i Luke mieli pokoje dla siebie. Pani Merritt w niektóre noce pracowała jako pielęgniarka pediatryczna, więc w ciągu dnia, jeśli spała, musieliśmy być cicho. Po okrucieństwach Mossów i ciągłym rejwachu w schronisku rozkoszowałam się spokojnym otoczeniem. Pierwszego ranka u Merrittów usłyszałam kwilenie Keishy i podeszłam ją uspokoić. Pojawiła się pani Merritt, zawiązując szlafrok. – Co ty robisz? – Zmoczyła się – wyjaśniłam. – Nie możesz zmieniać jej pieluch – powiedziała pani Merritt. – U Mossów robiłam to cały czas. – W tym domu to ja jestem matką, a ty dzieckiem – powiedziała tak stanowczo, że zesztywniałam i wbiłam wzrok w róg pokoju, zanim mogłaby mnie zaatakować. – Jeśli uznasz, że Keishy czegoś trzeba, zawołaj mnie albo tatę. – Zauważyła, że drży mi dolna warga. – Nie zrobiłaś nic złego. Keisha ma problem medyczny, który nazywa się cukrzyca. To znaczy, że jej ciało nie przetwarza normalnie cukru i czasami musimy podać jej szybko lekarstwo albo coś słodkiego, jak lody. Paląca potrzeba zjedzenia lodów nie wydawała się niczym poważnym. Za każdym razem, gdy Keisha przejawiała niepokojące objawy, Merrittowie zachowywali się tak, jakby to był przypadek zagrożenia życia, przez co czułam się wykluczona. Z drugiej strony Luke był taki szczęśliwy, że znowu jesteśmy razem, że chodził za mną jak cień. Gdy potrzebowałam chwili dla siebie w łazience, musiałam wyrzucać go za drzwi. – Luke – jęczałam. – Przestań za mną łazić! Podczas posiłków czasami szczypał mnie pod stołem.

Podskakiwałam, a on się śmiał, irytując Merrittów. Najgorszy był przed pójściem do łóżka. – Myj zęby albo pójdziesz do kąta – ostrzegłam. Opluł malinową pastą całe lustro. Próbowałam wytrzeć je papierem toaletowym, ale tylko jeszcze bardziej ją rozsmarowałam. Pani Merritt wzięła mnie na bok. – Luke jest twoim bratem, nie twoim dzieckiem. – Użyła głosu nauczycielki. – Rozumiesz? – Wzruszyłam ramionami. – To znaczy, że to ja mówię mu, kiedy ma co robić i jakie są konsekwencje nieposłuszeństwa. – Ale on słucha tylko mnie! – A czy słuchał cię w łazience? – Pani Merritt wpatrywała się w moją twarz, żeby się przekonać, czy zrozumiałam, co chce mi przekazać. Przechylała głowę z boku na bok, jakby wiedziała o moim polu siłowym i próbowała znaleźć sposób, żeby je przebić. – Chyba nie – powiedziałam, żeby ją udobruchać, ale nie miała racji. Gdyby się nie udało, mogli zabrać nas do jakiegoś gorszego miejsca i pewnie znowu by nas rozdzielili. Moim zadaniem było nie dopuścić, by do tego doszło. To ona była osobą, która w każdej chwili mogła wziąć telefon i poprosić, by któreś z nas zabrano. Założyłam ramiona na piersi i odwróciłam wzrok. – Rozumiesz teraz? – Tak, proszę pani – powiedziałam, żeby dała mi spokój. – Okej, to zajmij się swoją kąpielą. Uśmiechnęłam się. Od czasu obrzydliwych kąpieli u Mossów i szybkich pryszniców w Lake Mag moim wyobrażeniem raju było odmakanie w wannie pełnej świeżej, pienistej wody. Pani Merritt pokręciła głową. – Nigdy nie widziałam dziecka, które tak bardzo lubiłoby kąpiele. Tydzień po tym, jak przeprowadziłam się do Merrittów, pojechaliśmy do Michigan, by wziąć udział w uroczystości ukończenia Andrews University przez Leah. Podziwiałam wielkie połacie starannie skoszonych trawników i wielkie, piękne drzewa. Leah, Betsy i ich przyjaciele wyglądali jak modele z reklam szamponu. A co najlepsze, wszyscy byliśmy traktowani, jakbyśmy

należeli do ich rodziny. Nadal jednak wiedziałam, że nie pasuję do ich świata, którym rządził rytuał i modlitwa. Jeśli w ich szabas byliśmy grzeczni, w nagrodę dostawaliśmy lody i film Disneya. – Co robisz? – spytał Luke po mszy. Próbowałam czytać lekturę i ignorowałam go. Sięgnął po okładkę. Gdy uniosłam książkę nad głową tak, by nie mógł jej dosięgnąć, coś się we mnie zagotowało. Złapałam go za włosy z tyłu głowy i mocno pociągnęłam. Z płaczem pobiegł do pani Merritt. – Dlaczego to zrobiłaś? – spytała mnie. – Bo to głupek! – W tym domu nie mówimy w taki sposób – powiedziała pani Merritt. – To się mnie pozbądźcie! – wyrzuciłam z siebie. – I tak mi się tu nie podoba! Łatwiej by było, gdyby mnie wyrzucili, zanim naprawdę zechcę zostać. Dlaczego pozwoliłam sobie na relaks? Odrosły mi nawet paznokcie, a pani Merritt bardzo mnie za to pochwaliła. Z rozmysłem obgryzłam jeden po drugim. * * * Do tego czasu przywykłam do wszelkiego rodzaju pracowników społecznych odwiedzających nas w różnych domach zastępczych. Nienawidziłam Leny Jamison, bo zabrała mnie od Adele, i wciąż byłam zła na Milesa Ferrisa za to, że okradł mnie z moich rzeczy. W końcu to on zawiózł mnie do Mossów, wiedział więc, ile miałam ze sobą ubrań i zabawek, do tego widział, że matka podarowała mi kuchenkę, a jednak udawał, że nie istniała. Chociaż żal mi było zabawek, najgorsze nastroje miałam od czasu, gdy uświadomiłam sobie, że Miles Ferris powinien był zabrać mnie od Mossów wtedy, gdy śledczy odkryli, że niektórzy z nas stykali się z przemocą. Powinien był wiedzieć, że pani Moss kazała mi powiedzieć, że kłamałam. A skoro nie chciał wierzyć mnie, to powinien zaufać

nauczycielom, którzy tyle razy dzwonili na numer alarmowy. Nie mogłam zrozumieć, jak ktoś mógł zabrać mnie od kochających krewnych i zmusić do zamieszkania z obcymi, którzy zazwyczaj byli obojętni, a czasami brutalni. Nie miałam już zaufania do żadnego pracownika społecznego. Kiedy więc Mary Miller wpadła sprawdzić, co u Keishy, gdy niedługo przed przeprowadzką byłam z wizytą u Luke’a, założyłam, że to po prostu kolejna i ją zignorowałam. Ubrana była w dopasowane spodnie i kolorową bluzkę. Blond włosy miała starannie ostrzyżone, a biżuterię dyskretną, lecz elegancką. Wyglądała bardziej jak modelka Ralpha Laurena niż jak pracownica opieki społecznej. Była dla mnie uprzejma, a mnie podobał się jej pogodny uśmiech. – Zastanawiamy się, dlaczego Keisha ma opiekuna, podczas gdy te dzieci – pani Merritt wskazała na Luke’a i na mnie – nie, chociaż są w opiece zastępczej od pięciu lat. – Jest nas za mało, żeby zająć się wszystkimi – wyjaśniła Mary Miller. – Niemowlęta, zwłaszcza te z potrzebami medycznymi, są na szczycie naszej listy. – Ashley nie powinna była mieć do czynienia z tymi twardymi nastolatkami w Lake Mag – burknęła pani Merritt – a ten chłopiec potrzebuje pomocy, której nie dostaje. – Porozmawiam ze swoją koordynatorką i zobaczę, czy przydzieli mnie do ich sprawy. Gdy zobaczyłam Mary Miller po raz kolejny, mieszkałam wraz z Lukiem u Merrittów od kilku tygodni. Przykucnęła przede mną. – Jestem twoją strażniczką ad litem[10] – powiedziała. – To coś jak anioł stróż? – zapytałam. Luke podniósł wzrok znad samochodzików, którymi bawił się na dywanie. – Masz skrzydła? – Przykro mi, nie – odparła z gardłowym śmiechem. Zauważając moje cyniczne spojrzenie, dodała szybko: – Nie jestem też pracownikiem opieki społecznej. Będę was reprezentować w sądzie.

Spojrzałam na ścianę i nawet nie udawałam, że jej słucham. – Co mogę dla ciebie zrobić? – spytała. Aż do tej chwili nikt nigdy nie zadał mi tego pytania. – Nic. – Wzruszyłam ramionami. – Daj mi znać, jeśli później coś ci przyjdzie do głowy. – Mary Miller się wyprostowała. – Zaraz! Może mi pani przywieźć moją kuchenkę i radio Barbie? – Nie mogę ci niczego kupować. – Dała mi je moja matka. – Ashley nie miała ze sobą prawie niczego – wyjaśniła pani Merritt. – Jej brat też nie miał ze sobą żadnych zabawek, chociaż twierdzi, że miał helikopter. – Mogę spróbować je dla was odzyskać. Coś jeszcze? – Przez całe życie byłam w opiece zastępczej! – Westchnęłam. – Gdybym tylko mogła być z matką, wszystko byłoby cudownie. – Obdarzyłam ją swoim najbardziej uroczym uśmiechem. – Chcesz być ze swoją matką – powtórzyła Mary, aby się upewnić, że dobrze rozumie. – Tak, ale ona nie zawsze przyjeżdża na wizyty, gdy mówi, że przyjedzie. Chyba nikt jej nie pomaga. A pani by mogła? * * * Zawsze byłam głodna czyjejś wyłącznej uwagi, więc byłam zachwycona, gdy pani Merritt któregoś dnia wzięła mnie na stronę. – Dzisiaj pojedziesz zobaczyć się ze swoją matką, ale Luke zostanie w domu. – Na chwilę zamknęła oczy. – Czy możesz być dużą dziewczynką i nie wspominać mu o tym, żeby się nie poczuł odsunięty? – Wiem, że on już do niej nie należy. – Starałam się zabrzmieć dojrzale, ale w głosie miałam jakiś chełpliwy ton, bo moja matka chciała mnie, a nie jego. Ubrałam się i o wyznaczonej godzinie czekałam na Milesa Ferrisa, ale się spóźniał. Gdy zadzwonił telefon, usłyszałam, jak

pani Merrit mówi: „Tak, Miles, rozumiem”. Serce waliło mi przy każdej sylabie. „Powiem jej”. Moja matka najwyraźniej znowu odwołała spotkanie. Pani Merritt, kręcąc głową, weszła do salonu. – Wyobraź sobie tylko! Twoja matka i Mary Miller czekają na ciebie, ale Miles zapomniał, że ma po ciebie przyjechać. Już tu jedzie. Gdy przyjechaliśmy na spotkanie, wpadłam mojej matce w objęcia. – Myślałam, że o mnie zapomniałaś! – Zalewałam się łzami. – Ten człowiek nie zadbał o to, żeby ktoś po ciebie przyjechał. – Matka popatrzyła oskarżycielsko na pana Ferrisa. Nadąsałam się. – Powiedziałaś, że wrócisz wkrótce, a to były tygodnie i tygodnie. – Musiałam na trochę pojechać do Południowej Karoliny – zagruchała. – Trzeba załatwić mnóstwo rzeczy, słoneczko, ale już wkrótce będziesz mieszkać z nami. Moja matka przedstawiła mi zastępcę szeryfa, Babette Burke, i jej syna, Drew. – To moja współlokatorka. Z tyłu zauważyłam Mary Miller. Miny nie miała tak opanowanej jak wtedy, gdy była u nas w domu Merrittów. W gruncie rzeczy wyglądała na poirytowaną – pewnie tym, że przyjechałam spóźniona, chociaż to nie była moja wina. – Przywiozłam ci prezent. – Matka podała mi szkatułkę na biżuterię ozdobioną kwiatkami i z zegarem. – To jest pozytywka. – Przekręciła kluczyk. Otworzyłam wieczko, spodziewając się usłyszeć You Are My Sunshine, ale rozbrzmiała jakaś inna melodia. – Co to za piosenka? – To utwór znanego kompozytora – powiedziała bez przekonania. – Chciałam taką z You Are My Sunshine, ale nie mieli. Pogłaskałam lakierowaną pokrywę. – Nic nie szkodzi. Wślizgnęłam się jej na kolana. Gdy pozytywka grała coraz

wolniej, głaskała moje ramiona. Oczy zaczęły mnie szczypać. Twarz schowałam w piersi mojej matki i rozpłakałam się. Ostatnie brzdęknięcie melodii wyczekująco zawisło w powietrzu, czekając na kolejną nutę, która się nie rozległa. Coś jeszcze skończyło się w połowie. Nikt w tym pokoju nie wiedział, co wyczułam: że już nigdy więcej nie zobaczę mojej matki. * * * Początkowo uważałam, że Mary Miller to tylko uprzejma kobieta, która sprawdza nasze postępy. Jednakże później stała się naszą orędowniczką i minęły całe lata, zanim uświadomiłam sobie, co udało jej się osiągnąć w imieniu Luke’a i moim. Również całe lata minęły, zanim zrozumiałam, że zawsze chciała dla nas jak najlepiej, nawet jeśli w określonej chwili nie zgadzałam się z jej decyzjami. Mary przejrzała naszą dokumentację prawną, kryminalną, medyczną i psychologiczną. Była przerażona, że tkwiliśmy w prawnym czyśćcu tak długo, i uznała, że pięć lat zdecydowanie powinno wystarczyć mojej matce, żeby się pozbierać. Lorraine twierdziła, że pracuje od ponad miesiąca, ale Mary dowiedziała się, że była to praca na jeden dzień. Matka twierdziła również, że jest czysta, ale zaraz po naszym ostatnim spotkaniu testy wykazały, że brała kokainę. Byłabym przerażona, gdybym się dowiedziała, że dwa dni po tym, jak dostałam pozytywkę, Mary Miller napisała do pana Ferrisa wniosek o całkowite przerwanie kontaktów rodzicielskich. Wniosła również do florydzkiego Departamentu do spraw Dzieci i Rodzin prośbę, aby prawnicy rozpoczęli procedurę pozbawienia praw rodzicielskich Dusty’ego wobec Luke’a i mojej matki wobec mnie. Użeranie się z moją matką było prawną katorgą, ale Mary godnego przeciwnika napotkała w osobie Marjorie Moss. Jak ambasador we wrogim kraju, moja strażniczka ad litem była wykształcona, elegancka i onieśmielająca; tym niemniej pani Moss

rządziła swoim królestwem żelazną ręką. Jak dotąd żaden dzieciak ani żaden urzędas nie zdołali jej przechytrzyć. Początkowo Mary nie była pewna, komu wierzyć odnośnie do tego, co działo się w domu Mossów. Pani Merritt była przekonana o przemocowości Mossów, ale inspektor opieki zastępczej powiedział, że Mossowie to wzorcowi rodzice zastępczy, którzy prowadzą nawet zajęcia dla innych rodziców zastępczych. Pracownik społeczny o moje problemy obwiniał moją matkę, twierdząc, że nie rzucałam „fałszywych oskarżeń”, póki nie zaczęła mnie ponownie odwiedzać. Gdy Mary wpadła do biura departamentu, ktoś wskazał jej panią Moss. Mary podeszła prosto do niej i poprosiła o moje rzeczy. Zaoferowała, że od razu pojedzie do Plant City, żeby je zabrać. Pani Moss powiedziała, że przez cały dzień będzie zajęta, ale zgodziła się przekazać je Milesowi Ferrisowi. – Kiedy przyjedzie mama? – męczyłam go, gdy pojawił się u Merrittów. – W tej chwili to nie jest dobry pomysł – odpowiedział. – Dlaczego? – drążyłam. – Przecież powinien mnie pan wozić co miesiąc na spotkania. – O tym zdecyduje sędzia – powiedział pan Ferris i poszedł bawić się z Lukiem, który nie zadawał trudnych pytań. Merrittowie zabrali mnie do doktora Flandersa, kolejnego lekarza, który spytał, jak się czuję. Wzruszyłam ramionami. – Jesteś szczęśliwa? Smutna? Zła? – Nic mi nie jest. – Opowiedz mi o swoim ojcu. – Nie mam ojca poza Dustym, ale on tak naprawdę jest tylko ojcem Luke’a. – Jaki on jest? – Kradnie i dwa razy próbował zamordować moją matkę. – A co z twoją matką? – Kocham ją najbardziej na świecie. I nie rozumiem, dlaczego nie mogę z nią być. Ma teraz dom i czeka na mnie. – Czy przez to czekanie jesteś zła? – zapytał.

Spojrzałam na niego. – Przez to czekanie jestem zmęczona. Przez większość czasu zajmowała mnie szkoła. Merrittowie zapisali nas do Akademii Adwentystów Dnia Siódmego. Lubiłam tę prywatną szkołę z małymi klasami, gdzie pani Holback miała dla mnie dużo czasu. Ponieważ Luke był niszczycielski, musiał powtarzać przedszkole i wciąż męczył mnie za każdym razem, gdy czuł potrzebę rozładowania swoich lęków. Dlaczego nikt nie widział, że to Luke był problemem? Wciąż zadawałam sobie to pytanie. Gdyby nie on, byłabym ze swoją matką. Wierzyłam, że jestem za niego odpowiedzialna, choćby nie wiem co, a jednocześnie byłam wściekła, że muszę zrezygnować ze wszystkiego, co było mi najdroższe, bo byłam wszystkim, co miał. Za każdym razem, gdy władze nas rozdzielały, czułam lekką ulgę, ale zaraz potem obawy o to, jak sobie radził, tylko dokładały się do moich lęków. Lepiej już było wiedzieć, że wszystko z nim w porządku, niż wyobrażać sobie, że znęca się nad nim jakaś kolejna pani Moss. Całe swoje życie – nawet teraz – głowię się, jak zrównoważyć moją odpowiedzialność za niego z moją potrzebą zajęcia się sobą. Merrittowie wiedli uporządkowane życie, które było dla mnie wytchnieniem. Modliliśmy się przed posiłkami, a w soboty braliśmy udział w nabożeństwie w Pierwszym Kościele Adwentystów Dnia Siódmego w Tampie. W sobotnie wieczory był popcorn i filmy. Telewizja była ograniczana, ale mieli wielką kolekcję dozwolonych filmów. – Będziecie mieli dynie na Halloween? – zapytałam panią Merritt, gdy zobaczyłam je na straganie. – Nie wierzymy w takie rzeczy – odpowiedziała. – A obchodzicie urodziny? – spytałam zaniepokojona, bo moje się zbliżały. – Oczywiście – obiecała pani Merritt. Gdy szykowaliśmy się do spania, wkurzyłam się, bo Luke ciągle wbiegał do mojego pokoju. Za trzecim razem go walnęłam. Z płaczem pobiegł do pani Merritt. Kilka dni później zabrała mnie

do praktykującej pielęgniarki, która wysłuchała mojego zawodzenia za matką. – Leki na depresję mogą pomóc – zasugerowała. Podsłuchałam kilka gniewnych rozmów telefonicznych. – Albo dostanę jakąś pomoc, albo nie będę mogła zatrzymać ich obojga – powiedziała pani Merritt panu Ferrisowi. Podsłuchałam też jej rozmowę z Mary Miller. – Tak, Mary, zgadzam się. Lake Mag byłoby nieodpowiednie nawet tymczasowo… – Napięłam się jak struna skrzypiec wydająca najwyższy dźwięk. – Nie, to nie jest pilne… Oczywiście, że tym razem ona musi mieć możliwość, żeby się pożegnać. – Ashley, dzisiaj będzie twój ostatni dzień w szkole – ostrzegła mnie pani Merritt, wyprawiając mnie. Nie potrzebowałam dalszych wyjaśnień. Pani Holback zorganizowała małe przyjęcie pożegnalne i dała mi kartkę ze słowami: To była przyjemność mieć cię w klasie. Chociaż będę za tobą tęsknić, jestem bardzo przejęta twoimi przygotowaniami do adopcji. Będziemy się za ciebie modlić. Kochamy cię. Każde dziecko z klasy przykleiło uśmiechniętą buźkę i podpisało się. Gdy przyjechałam do domu, zobaczyłam, że pani Merritt spakowała wszystko, co miałam. – Nie chcę być adoptowana! – krzyknęłam. – Chcę wrócić do mojej matki. – Bóg może mieć wobec ciebie inne plany. – A Lu… Luke też jedzie? – Nie. Tutaj robi postępy. – Ja też mogę robić postępy – chlipnęłam. Tego popołudnia pan Merritt zawiózł mnie do Riverview, do domu Violet Chavez, jakieś trzydzieści mil na południowy wschód od Tampy. Po zjechaniu z autostrady przekroczyliśmy Alafia River, przejechaliśmy przez pola truskawek, a potem skręciliśmy w cienistą alejkę, skąd długi podjazd prowadził do żółtego domu otoczonego wielkimi drzewami. Pan Merritt wniósł do środka moje rzeczy zapakowane w plastikowe worki i zostawił je na stercie

w holu. Po kilku niezręcznych minutach odjechał. – Witaj, kochanie! – zawołała Violet Chavez. Na ścianach wisiały maski plemienne, a cienie zapełniały sztuczne kwiaty. Mój wzrok padł na dekoracje z dyń. – Obchodzicie Halloween? – zapytałam. – Oczywiście – potwierdziła Violet Chavez. – Masz jakiś kostium? – Nie. Merrittowie nie obchodzą Halloween. Madeline, nastoletnia córka pani Chavez, pomachała rękami. – Tylko popatrz na te rude włosy! Będzie doskonałą Anią, nie sądzisz? – Każemy uszyć dla niej sukienkę – powiedziała pani Chavez. – I zakręcimy jej włosy. – Albo znajdziemy perukę – podsunęła Madeline. – Chciałabyś? Ania! Wow! Chyba mi się tutaj spodoba, powiedziałam do siebie i powlekłam worki w stronę swojej nowej sypialni. – Chodź, pomożesz mi z kolacją – zawołała pani Chavez z melodyjnym akcentem. Usiadłam na stołku. – Skąd pani jest? – zapytałam. – Z wielu miejsc – odparła. – Tak jak ty miałam kilka rodzin. Zrumieniła kilka cebul, a potem na tarce starła wielki orzech. – Co to jest? – Gałka muszkatołowa. Rośnie na Grenadzie, wyspie, na której się urodziłam. – Wonna para była bardziej egzotyczna od wszystkiego w kuchni Merrittów. – Ile masz lat? – spytała, dodając kawałki kurczaka. – Prawie dziewięć. W przyszłym miesiącu mam urodziny. – Gdy byłam w twoim wieku, moja matka przeniosła się na inną wyspę. – Tęskniła pani za nią? – Tak, bardzo. – Pani Chavez nasypała ryżu do garnka i nalała do niego wody. Gdy wszystko było gotowe, zawołała pozostałych do stołu. Dwoje z dzieci Chavezów, osiemnastoletnia Madeline i szesnastoletni Mario, było w domu. Ich najstarsza córka, Mercedes, wyjechała do

college’u. Wydawało się, że wszyscy mówią jednocześnie i bardzo głośno. – Wszystko w porządku? – zapytała Madeline, gdy zobaczyła, jak przesuwam jedzenie po talerzu. – Tak – odpowiedziałam słabo. – Po prostu się zastanawiam, jakie panują tutaj zasady. – Szanujemy się nawzajem – powiedziała pani Chavez. – Nie wychodzimy na zewnątrz bez pozwolenia. W swoim pokoju i w swoich rzeczach utrzymujemy porządek. – A co z jedzeniem? – W moim domu nikt nie chodzi głodny. Gdy pani Chavez zaczęła sprzątać ze stołu, zaniosłam swój talerz do kuchni. – Dziękuję, Ashley – powiedziała. – Za pomoc. – Och, przez kilka pierwszych tygodni wszystko będzie wspaniale, będę bardzo grzeczna i słodka. A potem wszystko się zepsuje i mnie odeślecie. – A dlaczegóż to? – spytała pani Chavez. – Bo tak jest zawsze. Violet Chavez przechyliła głowę na bok. – Zobaczymy. Zapisała mnie do trzeciej klasy szkoły podstawowej w Boyette Springs. Byłam świetna w skakaniu przez linkę, bardzo popularnym wówczas sporcie, i szybko znalazłam sobie przyjaciół. Moja nauczycielka, pani Lovelace, posłała mnie na jakieś testy do gabinetu pedagoga. Wreszcie nadszedł list mówiący, że zostałam przyjęta do szkoły dla szczególnie utalentowanych dzieci. Gdy się dowiedziałam, że pani Chavez przypadkowo zostawiła ten list w salonie, w którym pracowała jako manikiurzystka, byłam wściekła. – Musi go pani natychmiast przywieźć! – zażądałam. – Masz się do mnie odnosić z szacunkiem! – ostro odpowiedziała pani Chavez. – Ale ja muszę pójść do tej szkoły albo moje życie będzie zrujnowane!

– O tym zadecydują pracownicy społeczni. Na moje dziewiąte urodziny Violet Chavez się postarała. Upiekła tort Barbie z różowym i niebieskim lukrem i pełnym zawijasów pismem napisała Wszystkiego Najlepszego Ashley. To było pierwsze przyjęcie urodzinowe w moim życiu. Po posiłku były zabawy. Madeline napełniła wodą balony do rzucania i wyciągnęła surowe jajka, które my, dzieci, miałyśmy przenieść pod podbródkami. Jedna z dziewczynek, blondyneczka Amelia, miała na sobie śliczną sukienkę. Gdy zaczęły się zabawy na dworze, poskarżyła się: – Nie mogę się pobrudzić. – Możesz pożyczyć coś od Ashley. – Pani Chavez wyciągnęła bluzkę w paski, tę, od której w Lake Mag ktoś oderwał guziki. – Nie możesz tego założyć – warknęłam. – Dostałam ją od matki. – Nie psuj zabawy. – Madeline rzuciła mi balon z wodą. Wiedziałam, że Chavezowie chcą, bym poczuła się mile widziana, jednak wiedziałam również, że nadejdzie taki dzień, gdy ich gościnność nagle się wyczerpie i moje rzeczy znowu znajdą się w workach na śmieci. * * * Mieszkałam w domu Chavezów dopiero kilka dni, gdy zadzwoniła Mary Miller zapytać, jak się miewam. Telefon odebrał Mario i powiedział, że jego matka załatwia różne sprawy. – Cześć, Ashley. Co u ciebie? – spytała Mary, gdy zawołał mnie do telefonu. – Dobrze. Podoba mi się tutaj. – Kiedy wraca pani Chavez? – W głosie miała napięcie. – Och, niedługo – odpowiedziałam na jej pytanie natychmiast, bo w telewizji leciał jeden z moich ulubionych seriali, Pełna chata. Później dowiedziałam się, że złożyła skargę, że zajmuje się mną nastoletni chłopiec, co było wbrew przepisom. Po szkole szłam do świetlicy L’il Ranchers. Nie podobało mi się to, bo nikogo tam nie znałam i nie było sensu z nikim się

zaprzyjaźniać, skoro tak często się przeprowadzałam. Siedziałam bez ruchu na huśtawce, gdy podniosłam wzrok i zobaczyłam, że w moją stronę, długimi, celowymi krokami, zmierza Mary Miller. Usiadła na pustym siodełku obok. – Jak wysoko potrafisz się huśtać? – spytała. Huśtając się w tę i z powrotem, wpatrywałam się w chmury, żeby uniknąć tego wszystkiego, czego nie chciałam widzieć czy słyszeć. Na jej pytania o szkołę odpowiadałam monosylabami. Gdy zamilkła, zadałam jej jedyne pytanie, które było ważne. – Kiedy zamieszkam ze swoją matką? – Nie zamieszkasz. – Głos miała jednocześnie czuły i zdecydowany. – Dlaczego? – To słowo wykrztusiłam, jakby było kamykiem tkwiącym w gardle. – Ponieważ ona nie jest w stanie się tobą zająć. – Nigdy? – zaskrzeczałam jak żaba. – Nie, Ashley, nigdy. Kopałam dziurę w ziemi pod huśtawką, nie mając odwagi spojrzeć w dół. – No to kto się mną zajmie? – Znajdziemy taką rodzinę, która będzie chciała opiekować się tobą na zawsze. Przekręciłam się na siodełku. – A co z Lukiem? – Znajdziemy rodzinę, która zechce was oboje. – Kiedy to będzie? – Nie wiem – odpowiedziała Mary. – Ale będzie. – Zaczęłam mocniej kopać piach. – Jaką rodzinę byś chciała? Aż do tej chwili nigdy nie pozwoliłam sobie na marzenie inne niż powrót do domu razem z moją matką. Gdy mocniej rozkołysałam huśtawkę, włosy burzył mi wiatr. Po kilku chwilach zahamowałam ostro obiema stopami. Zastanawiałam się przez moment, po czym odwróciłam do Mary. – Chcę dużego domu z dwoma piętrami, lwami przed wejściem i sypialnią, której nie będę musiała z nikim dzielić. Chcę łóżko

z baldachimem i hamak na mnóstwo maskotek. Chcę odzyskać wszystkie swoje lalki i jeszcze więcej, i mnóstwo ubranek dla nich i dla mnie. I psy, łącznie z suką, która ma szczeniaki, żebym mogła jednego zatrzymać. – A co Lukiem? – Och, on też może jechać, ale musi mieszkać w budzie dla psa. – Jakich rodziców byś chciała? – Nieważne, byle nie byli jak Mossowie. * * * Pracownica społeczna zabrała mnie do doktora Wolfe’a, psychiatry, który zadawał te same pytania, co inni lekarze. Znowu dyplom widoczny ponad lewym ramieniem doktora był dobrym punktem na skupienie wzroku. Miałam gdzieś to, czy widział, że na niego nie patrzę, bo nawet gdybym powiedziała, że rozumiem różnicę pomiędzy prawdą a kłamstwem, to by mi nie uwierzył. Gdy zapytał, czy kiedykolwiek ktoś zrobił mi krzywdę, powiedziałam, że nie, bo wiedziałam, że nawet jeśli powiem mu o Mossach, to i tak nic nie zrobi. – Co robisz, kiedy jesteś smutna? – zapytał. – Czytam moją Biblię. – Pomyślałam, że Merrittom spodobałby się ta odpowiedź. – A kiedy byłaś najsmutniejsza? – Gdy mi powiedzieli, że nigdy więcej nie zobaczę matki. – Co chciałabyś robić teraz? – indagował. – Chcę założyć wysokie obcasy! – rzuciłam, żeby zmienić temat. – Kim chcesz zostać, gdy dorośniesz? – Pielęgniarką, artystką i poetką. – A gdybyś miała trzy życzenia, to jakie by one były? – Być z moją matką, mieszkać w porządnym domu i mieć dużo jedzenia. To wydawało się go zadowolić, bo już nigdy więcej go nie widziałam.

* * * Rytuały, które poznałam podczas sztywnych nabożeństw Adwentystów Dnia Siódmego, całkowicie się różniły od mszy w katolickim kościele Zmartwychwstania, na którym był czerwony neon i krucyfiks z frontu. Gdy tylko weszliśmy do kościoła, umoczyliśmy palce w święconej wodzie i zrobiliśmy znak krzyża. Ciągle mi się myliło, które ramię ma być pierwsze. Gdy usiedliśmy w ławce, Madeline mi przypomniała: – Czoło, serce, lewe ramię, prawe ramię, złączyć dłonie. Było tam dużo stania, a potem klęczenia na wyściełanych klęcznikach. Nudziło mi się, a myśli błądziły. Skupiłam się na kamiennym spojrzeniu posągu Maryi Dziewicy i zastanawiałam, jaką sekretną wiadomość może próbować mi przekazać. Zarówno moja matka jak i Święta Dziewica były nastoletnimi matkami, więc może to znaczyło, że moja matka nie była taka do końca zła. Maria nosiła również takie samo imię, jak moja strażniczka ad litem. Może Mary Miller była aniołem, a Bóg miał wobec mnie jakiś plan, jak powiedziała mi pani Merritt. Zapytałam Kyle’a, przyjaciela Madeline, dlaczego niektórzy ludzie modlą się w sobotę, a inni w niedzielę. – Jedni i drudzy świętują szabas, tylko inaczej interpretują jego dzień – odpowiedział. – Czy ludzie nie lubiliby się bardziej, gdyby wszyscy chodzili do tego samego kościoła? Kyle się roześmiał. – Kiedy dorośniesz, będziesz albo prezydentem, albo terrorystką. Mercedes na Boże Narodzenie przyjechała do domu, gdzie zebrali się też inni krewni Chavezów. Moja sterta prezentów była największa od czasów Adele i dziadka, chociaż nie było tam nic od mojej matki. Dostałam pizzerię Polly Pocket, którą chciałam, ale nie potrafiłam się cieszyć zamieszaniem. Rodzina często mówiła po hiszpańsku – czasami celowo, gdy nie chcieli, żebym wiedziała, o co chodzi. Mówili o dniach różnych świętych, które miały znaczenie dla nich, ale nie dla mnie. Nie wydawali się martwić, że

wylegiwanie się na słońcu może im zaszkodzić, ponieważ ich oliwkowa skóra opalała się i robiła bardziej promienna, podczas gdy ja pokrywałam się piegami albo oparzeniami. Przy każdym przywitaniu i pożegnaniu się obejmowali, ale wiedzieli, że ja nie lubię, jak się mnie dotyka, i mnie unikali. Byłam outsiderką ze względu na rasę, religię, kulturę – i krew. Tym niemniej Madeline była miła na swój sposób. Wiedziała, że nie znoszę świetlicy. Jeśli zajęcia w jej college’u kończyły się wcześniej, odbierała mnie, zanim jej matka wróciła do domu z salonu pielęgnacji paznokci w Tampie. W sezonie na truskawki zatrzymywała się przy farmach i kupowała mi koszyczek soczystych owoców, tylko dla mnie. Siedziałam na stołku w kuchni, jedząc świeże truskawki, gdy odezwał się telefon. – O, dzień dobry – powiedziała pani Chavez wysokim głosem, który rezerwowała dla swoich klientek. Odwróciła się do mnie. – Ashley, jedna z twoich matek zastępczych chce, żebyś spędziła u niej weekend. Chcesz pojechać? Myślałam, że to była pani Merritt. – Może być – powiedziałam, bo nie widziałam Luke’a od ferii świątecznych. – Z przyjemnością przyjedzie, pani Moss – odpowiedziała Violet Chavez. Gwałtownie pokręciłam głową i bezgłośnie powiedziałam Nie!, ale mnie zignorowała. – Okej, rano będzie czekała na Milesa. – To ta okropna baba, która była dla nas niedobra! – Brzmiała bardzo miło i powiedziała, że jej córka nie może się doczekać, żeby cię znowu zobaczyć. – Nie jadę! – Twój brat chyba tam jest. – Luke jest u Merrittów. – Opuścił ich dom zaraz po Gwiazdce. – Mary Miller nigdy nie pozwoliłaby mu wrócić do Mossów! Do kuchni weszła Madeline. – Mamo, co się dzieje? – Ashley została zaproszona z wizytą do jednej ze swoich

dawnych rodzin zastępczych. – Pani Chavez uśmiechnęła się przebiegle. – Może pojedziemy do Disney Worldu w ten weekend, gdy jej nie będzie. Pobiegłam do swojego pokoju i trzasnęłam drzwiami. A więc to był ich sposób, żeby się mnie pozbyć! Przeprowadzka to nie problem – to żadna nowość – ale jak mogli mnie odsyłać do tej wiedźmy, która w moich koszmarach piekła swoje ciasteczka na pokaz? Rano pani Chavez podała mi worek gimnastyczny Maria. – To powinno wystarczyć na jedną noc. Jedna noc! Poczułam ulgę. Do worka wrzuciłam swoje najstarsze rzeczy, na wypadek gdyby Mossowie zdecydowali się zatrzymać moje ubrania. Pan Ferris próbował być miły, ale ja byłam zła przez całą drogę. Miałam jedną jasną myśl: może uda mi się odzyskać moje lalki, radio i kuchenkę. Gdy zaczęłam zauważać znajome punkty krajobrazu, poczułam się, jakbym oglądała dobrze znany horror, ale straszne sceny wciąż sprawiały, że podskakiwałam. Skrzynka pocztowa Mossów była zarośnięta jeszcze grubszą warstwą butelkowozielonych porostów niż wcześniej. Drzewa porośnięte mchem hiszpańskim były jeszcze bardziej przerażające, krzaki jeżyn większe, włochate pnącza bardziej pokręcone. Przyczepa była bardziej zaniedbana, niż zapamiętałam, a na miejscu zabaw dla dzieci było błoto. Smród mokrego łajna krów i świń wżarł mi się w pory. Wróciłam do piekła. – Do zobaczenia w niedzielę – powiedział pan Ferris serdecznie. Odjechał pędem, ledwie zamknęłam drzwi od samochodu. Gdybym podczas jazdy nie trzymała swoich rzeczy na kolanach, odjechałby z nimi. Wzięłam głęboki wdech, weszłam po cementowych stopniach i zastukałam do drzwi. Pani Moss wyjrzała nad moją głową. – Miles już pojechał? – spytała tym srebrzystym tonem, którym oczarowywała pracowników społecznych. – Tak, proszę pani – odpowiedziałam drżącym głosem. – Szkoda. Upiekłam coś dla niego. – Wyszła na zewnątrz. –

Ashley, mam do ciebie jedno pytanie. – Nadal mówiła tym uroczym tonem, ale spojrzenie miała stalowe. – Pamiętasz te wszystkie paskudne rzeczy, które o nas powiedziałaś? To nie była prawda, zgadza się? Zmrużyłam oczy i próbowałam znaleźć jakiś punkt, by zawiesić na nim spojrzenie, ale w oczach mi się mieniło. Puls łomotał. Nie byłam tak przerażona, odkąd mnie stąd zabrano. Czy w domu czekał inspektor, żeby po raz kolejny zmienić moją opowieść? Nawet jeśli nie, to pani Moss przez następne dwa dni mogła ze mną zrobić, co chciała. Nie dałabym jej satysfakcji fałszywych przeprosin wypowiedzianych na głos, więc zagapiłam się na próg i pokręciłam głową. – Dobrze, tak myślałam. Wejdź i rozgość się. Będzie jak za dawnych czasów. Przez ten rok z kawałkiem nic się tam szczególnie nie zmieniło, chociaż pomieszczenia wydawały się mniejsze i bardziej zagracone. Powietrze nadal cuchnęło mokrymi papierosami i amoniakiem. Ukarane dzieci stały w każdym kącie, jakby były elementami dekoracyjnymi. Pan Moss zalegał na swojej leżance, paląc i gapiąc się w telewizor. Zza rogu nieśmiało wyszła Mandy. – Cześć – powiedziała. Twarz miała chudszą, a włosy wiotkie. – Dziewczynki, macie ochotę na mleko i ciasteczka? – spytała pani Moss. Byłam zaskoczona. Może zamierzała traktować mnie jak gościa, żebym powiedziała, że wszystko było w porządku. Mandy, która była nawet bardziej nerwowa, niż pamiętałam, nie mogła się zdecydować, by usiąść przy stole, ale po kilku minutach wcinałyśmy przekąskę. Rozejrzałam się. Brat Mandy, Toby, nadal tam był, podobnie jak Lucy i Clare, które zajmowały dwa kąty. – Gdzie jest Luke? – zapytałam. – Och, ta twoja strażniczka nie chciała, żeby tutaj został, więc zabrała go do jakiegoś schroniska. – Ostry ton pani Moss wrócił

z pełną mocą. – Lake Mag? – Zmartwiłam się, że Luke trafił do tego nieprzyjemnego miejsca. – Nie mówią mi takich rzeczy. – Pani Moss wróciła do oglądania telewizji. Podałam Mandy moje ostatnie ciastko, a ona uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Tam, gdzie teraz jestem, nie ma stania w kącie – pochwaliłam się. – Masz szczęście – wymamrotała Mandy. Pani Moss wyskoczyła ze swojego fotela, tak jakby siedziała na gorącym węglu. Złapała Mandy za ramię i uszczypnęła ją mocno. – Zapamiętaj sobie, Mandy, że teraz należysz do mnie i w każdej chwili mogę z ciebie wytłuc te brednie. – Tak, proszę pani – powiedziała Mandy. Jej twarzy wykrzywiła się w panice i wyglądała bardziej jak przerażona staruszka niż jak dziesięcioletnia dziewczynka. – Zabierz Ashley do nowego pokoju dziewczynek – przykazała pani Moss. – Ja muszę pilnować tych niegrzecznych dzieci. Upierścienioną dłonią trzepnęła w ramię dzieciaka w najbliższym kącie. Skulił się, a potem wrócił do pozycji. Drżąc lekko, zarzuciłam sobie worek Maria na ramię i ruszyłam w dół holu do pokoju dziewczynek. Mandy wskazała przeciwny kierunek. Wyszłyśmy na dwór i poszłyśmy do szopy, w której dotąd były ubrania. Została przerobiona na kolejną sypialnię. Pościel z Małą Syrenką była ta sama i zastanawiałam się, kiedy ostatnio była prana. Mandy powiedziała, że mogę zająć górne łóżko obok niej. – Zdjęli barierki – Pokazała. – Teraz zasady są inne, bo jesteśmy adoptowani. – Mam nadzieję, że mnie nie chcą adoptować! – wyrzuciłam z siebie. Po lepszym niż zwykle posiłku składającym się ze spaghetti i sałatki owocowej przebrałam się w piżamę. Wydawało mi się, że szczoteczkę do zębów włożyłam do jednej z bocznych kieszonek

worka. Gdy jej szukałam, wyciągnęłam mały foliowy kwadracik, z jednej strony przejrzysty. W środku był twardy, gumowy krążek ze śliskim środkiem. – Patrz, co znalazłam – pokazałam go Mandy. – Otwórz – powiedziała, chichocząc. Rozerwałam folię. – Fuj! Dlaczego to jest takie kleiste? – To dla chłopców! – powiedziała Mandy. – Nie powinnaś była otwierać. – Ty mi kazałaś! – Lepiej to schowaj – ostrzegła Mandy. – Mówiąc prawdę, nigdy nie znajdziesz się w kłopotach – oświadczyłam, powtarzając słowa pani Merritt. Gdy ja poszłam do domu, Mandy schowała się w cieniach. – Proszę pani – powiedziałam, przerywając program telewizyjny. – Znalazłam coś, nie jest moje, i przez pomyłkę to otworzyłam. – Podałam jej wiotką rurkę. Oczy pani Moss niemal wyszły z orbit. – Skąd masz prezerwatywę? A więc to była prezerwatywa! Dziewczyny w Lake Mag o nich wspominały, ale ja nigdy żadnej nie widziałam. Patrzyłam jej prosto w oczy, żeby mi uwierzyła. – Znalazłam ją w swojej torbie i chciałam zobaczyć, co to jest. – Skoro to nie twoje, to dlaczego otworzyłaś? – Dostrzegła Mandy przemykającą pod drzwiami. – Mandy, masz z tym coś wspólnego? – Ashley tylko mi to pokazała – powiedziała Mandy drżącym głosem. – Ashley Rhodes, nic się nie zmieniłaś. – Pani Moss pokręciła głową, jakby mnie skreślała. – Wyrzuć to do śmieci i idź do łóżka. Jeśli usłyszę choć jedno słowo, rozdzielę was dwie. Bardzo chętnie jej posłuchałam. Im szybciej zasnę, tym szybciej będzie niedziela i stąd wyjadę. Nie byłam specjalnie zła na Mandy, która namówiła mnie, żeby to otworzyć, a potem skłamała, żeby ratować swoją skórę. Musiała zrobić to, co było konieczne, żeby przetrwać.

Gdy następnego dnia przyjechał pan Ferris, prezerwatywa była w plastikowym woreczku. Pani Moss pomachała nim. – Specjalnie to przywiozła! – powiedziała z obrzydzeniem. – Wszystkim pokazała, jak tego używać, nawet maluchom! – Jej ton przeszedł do dźwięcznej troski. – To dziecko potrzebuje pomocy. Wiesz, jaka była pierwsza rzecz, jaką powiedziała mi po przyjeździe? Powiedziała „Przepraszam, że sprawiłam wam tyle kłopotów, opowiadając kłamstwa o was”. A potem przyszła do mojego domu i rzuciła mi tym w twarz! Pan Ferris był dla mnie niemiły. – Zabieraj swoje rzeczy i wsiadaj do samochodu. Przemknęłam pod jego ramieniem do woniejącego pleśnią auta. Gdy włączył silnik, spojrzałam na szopę, w której, jak wiedziałam, były moje zabawki, ale nie śmiałam o nie zapytać. Żadne z nas się nie odzywało, póki nie znaleźliśmy się prawie u Chavezów. – Ashley – surowo powiedział pan Ferris – najważniejszą częścią charakteru człowieka jest uczciwość. Nikt nie lubi kłamców. Z takim zachowaniem nadal będziesz pakować się w kłopoty. – Gdzie jest Luke? – spytałam. – W Joshua House. – To dom zastępczy? – Nie, schronisko. – Kiedy go zobaczę? – Spróbuję załatwić wizytę w przyszłym tygodniu. Biedny Lukie, pomyślałam. Ale tym razem przynajmniej pilnowała go Mary Miller. Gdy wróciłam po nocy u Mossów, spytałam Madeline, czy przywiozła mi coś z Disney Worldu. – Wcale nie pojechaliśmy – powiedziała. – Tylko się z tobą droczyliśmy. Tej wiosny wprowadziła się Vivian, dziecko w pieczy zastępczej, nieco młodsza ode mnie, i spała na łóżku polowym w pokoju pani Chavez. Pani Chavez wspomniała, że Vivian jest „gotowa do adopcji”, co zabrzmiało, jakby była kociakiem oddawanym na

pchlim targu. Mary Miller powiedziała coś o mnie i o adopcji, ale adopcja uwięziła Mandy w rodzinie Mossów, gdzie mogli ją karać, ile tylko zechcieli, bez niczyjej kontroli. Nie chciałam, żeby mi przydarzyło się coś takiego. Kiedy jednak podsłuchałam, jak pani Chavez powiedziała, że Vivian będzie pasować do ich rodziny, byłam zazdrosna. Vivian była Afroamerykanką, a ja w tym domu byłam jedyną białą osobą. Nawet gdybym chciała zostać, nie zatrzymaliby mnie. Nieważne, jak bardzo będę się starać, nigdy mnie nie wybiorą – ani oni, ani nikt inny. * * * Dopóki naszą sprawą nie zajęła się Mary Miller, kwestie prawne dotyczące Luke’a i mnie były zaniedbane przez całe lata, stanowiliśmy naruszenie wszystkich możliwych przepisów, które powinny albo przywracać dzieci rodzicom, albo zapewniać im inne, stałe rodziny. Na początek skończyła przygotowywać Luke’a do adopcji, a potem zaczęła pracować nad moim przypadkiem. Podjęła konieczne kroki, by uporać się z prawami rodzicielskimi mojego nieznanego ojca, ale moja matka odmówiła oddania mnie. Ponieważ Mary podejrzewała, że matka cały czas bierze narkotyki, przekonała sędziego, aby wstrzymał nasze spotkania, ale gdyby testy na obecność narkotyków wypadły negatywnie, nasze ponowne połączenie nadał byłoby możliwe. Na najważniejsze posiedzenie sądu moja matka dostarczyła dowód, że ukończyła odwyk. Mary Miller jednak nadal była podejrzliwa. Poprosiła sędziego o zarządzenie ostatecznego badania. Może moja matka świętowała zakończenie odwyku przedwcześnie i wiedziała, jaki będzie wynik, tak czy inaczej odmówiła poddania się testowi i podpisała dokument zrzeczenia się praw rodzicielskich wobec mnie. Sędzia Giglio w swoim orzeczeniu napisał: „W najlepszym interesie rzeczonego dziecka zdecydowanie należy odebrać matce jej prawa rodzicielskie”, że stałą opiekę nad rzeczonym dzieckiem przejmuje stan oraz że należy „umieścić rzeczone dziecko w rodzinie adopcyjnej”.

Pani Chavez zawsze odwracała wzrok, gdy mówiłam o swojej matce, i żaden z przypisanych do mnie pracowników opieki społecznej nie odpowiadał na moje pytania o następne spotkanie z nią. Choć Mary Miller próbowała mi wytłumaczyć, że już nigdy nie będę mieszkać z matką, unikała potwierdzenia, że również nigdy więcej jej nie zobaczę. Przypuszczam, że zdawała sobie sprawę, że nie dałabym sobie rady z tym wszystkim naraz – i miała rację. Wiedziałam jednak, że coś się zmieniło. Wyczuwałam, że coś jest inaczej. Póki sąd nie zakończył pracy, była szansa, że sprawy przyjmą inny obrót, że świat przestanie się kręcić i że znowu będę Słoneczkiem mojej matki. Póki sędzia nie podpisał dokumentów, wszystko inne było tymczasowe. W chwili, gdy wydał orzeczenie, stałam się sierotą. Nie miałam rodziców ani żadnych perspektyw. [9] Dzień Pamięci, Memorial Day – jest to obchodzone w USA w ostatni poniedziałek maja święto upamiętniające obywateli USA, którzy zginęli w trakcie pełnienia służby wojskowej. [10] Ad litem (łac.) – z pełnomocnictwa. Guardian ad litem to w amerykańskim prawie osoba wyznaczona przez sąd, która ma działać „w najlepszym interesie dziecka”.



8. OŚRODEK DLA NIEZNOŚNYCH DZIECIAKÓW oje przeniesienie do Domu Dziecka w Tampie było dla mnie trzynastą przeprowadzką w ciągu siedmiu lat. Mary Miller powiedziała, że znowu będę razem z Lukiem i obiecała, że będę mogła dokończyć trzecią klasę w Boyette Springs, przez co poczułam się trochę lepiej, nadal jednak nie chciałam odchodzić od Chavezów, bo bałam się, że dom dziecka będzie znacznie gorszy. Moja nowa opiekunka społeczna, Dixie Elmer, mówiła o tym nowym miejscu tak, jakby to było jakieś magiczne królestwo, ale brzmiało to bardziej jak Lake Mag niż jak Disney World. Podczas testów wstępnych dali mi zdania do dokończenia. Po Boję się… napisałam: że już nigdy nie zobaczę matki; a po Moja matka… dodałam: bierze narkotyki. Po Mój ojciec… odpowiedziałam: Nie znam swojego ojca. Wreszcie po Potrzebuję moich rodziców… dopisałam: gdy jestem sama, jest mi smutno i kogoś potrzebuję. – A gdybyś miała trzy życzenia? – zapytał pracownik. Rozejrzałam się po pomieszczeniu i skupiłam wzrok na zabawkowym tygrysie. – Chciałabym być ze swoją matką, zdobyć bardzo dobre wykształcenie i mieć dość pieniędzy, żeby pomagać swojej rodzinie, jeśli kiedykolwiek będą ją miała.

M

Musiałam zdać, bo w czerwcu przeprowadziłam się do domu dziecka. Zabrałam ze sobą niebieską skrzynkę. Na wieku miała napis TIFFANY&CO. Na Gwiazdkę pani Chavez była bardzo przejęta, gdy dostała wazon kupiony w tym sklepie. Skoro wiedziałam już, że odchodzę, poprosiłam o tę skrzynkę na swoje cenne rzeczy, a pani Chavez dała mi ją niechętnie. Pani Elmer wtaszczyła do budynku administracji torby na śmieci wypełnione moimi ubraniami. Przy biurku przez telefon rozmawiała babcina z wyglądu kobieta ze słodkim uśmiechem. – Przyjechała Ashley – oznajmiła. Usłyszałam zbliżające się stukanie wysokich obcasów. Onieśmielająca kobieta ubrana w długą spódnicę wyciągnęła rękę. – Nazywam się Beth Reese. Jestem szefem terapeutów – powiedziała do pani Elmer, a potem kiwnęła głową do mnie. – Zwracaj się do mnie „pani Beth”. Odwróciła się do kogoś, kto podszedł cicho w tenisówkach. – To jest pani Sandnes. Będzie twoją główną. Tamta kobieta, która wyglądała jak studentka, miała na sobie dres, a blond włosy związała w ciasny kucyk. – Cześć, Sandra – powiedziała pani Elmer, błędnie zrozumiawszy jej nazwisko. – To jest S-A-N-D-N-E-S. D jest nieme, więc wymawia się „Sanness”. – Zmarszczyła nos. – Wiem, że to dziwne. – Chodź, wszystko ci pokażę – powiedziała pani Sandnes. Sięgnęła po moją skrzynkę, a ja niechętnie pozwoliłam jej ją wziąć. – Nie martw się, pani Margy zadba o twoje rzeczy. Pani Sandnes ruszyła w dół korytarza i wsadziła głowę w otwarte drzwi. Pomachał nam jakiś mężczyzna. – Witaj, Ashley. Na drugim końcu jego biura trzech chłopców rzucało piankową piłkę do obręczy nad oknem. – Gdzie będzie mieszkała? – zawołał najwyższy. – W Lykes Cottage – odpowiedziała pani Sandnes. – Z twoimi braćmi. – Jak długo oni tutaj mieszkają? – spytałam, gdy poszłyśmy

dalej. – Trzy, może cztery lata. – A jak długo ja tu będę? – Prawdopodobnie rok – może więcej, może mniej. Większość naszych dzieci wraca do swoich rodzin albo zostaje adoptowana. – A ja mogę jechać do swojej matki? Pani Sandnes przygryzła wargę, zastanawiając się, co powiedzieć. – W twoim przypadku nie. – Spojrzała na zegarek. – Chciałabym, żebyś się rozgościła przed kolacją. Gdy nadszedł czas, by wrócić do recepcji, pobiegłam z powrotem. Pani Margy zamykała na klucz drzwi do swojego biura. – Nikt nie tknął twoich rzeczy. – Oczy jej błysnęły jak chrzestnej wróżce w Kopciuszku. Gdy szłyśmy przez czworokątny dziedziniec, pani Sandnes pokazała sześć koedukacyjnych domków rozmieszczonych wokół podjazdu. W każdym mieszkało dwanaścioro dzieci. Wskazała na budynek obok placu zabaw. – To jest Conn Cottage. Zamieszka tam twój brat razem z młodszymi dziećmi. Ty zamieszkasz w Lykes, razem ze mną. Nasz domek ma później ciszę nocną i więcej przywilejów. Obok nas na rowerach przemykały dzieci w każdym wieku, każdego wzrostu i koloru. – Miałam rower u Chavezów, ale powiedzieli mi, że tutaj nie wolno ich mieć. – Oczywiście, że wolno. Weźmiemy dla ciebie jakiś z magazynu i poproszę twojego opiekuna, żeby odzyskał twój od pani Chavez. – Och, na pracowników socjalnych nie ma co liczyć w takiej sprawie. Proszę poprosić Mary Miller, to moja strażniczka. Gdy dotarłyśmy do Lykes, kilkoro dzieci wsiadało do białego vana. Najmniejszym pomagał wspiąć się do środka jakiś mężczyzna. Pani Sandnes rozpromieniła się na jego widok. – Ashley, to jest pan Todd, jeden z pracowników naszego domku. – Zabieram kilkoro z rodziny do kina. – Kilkoro kolejnych dzieci tłoczyło się wokół niego jak kurczęta wokół kwoki. Mrugnął do

pani Sandnes i do mnie. – See you later, Ashley-gator[11]. – Jest fajny? – spytałam. – Och, bardzo. Nasz domek jest najfajniejszy ze wszystkich. Weszłam za panią Sandnes do środka. Na końcu holu wisiał plakat z Króla Lwa. W pomieszczeniu po prawej stronie stały wysłużone kanapy i wygodne fotele, na których siedziało kilkoro dzieci, oglądając telewizję. Było tam również puste akwarium. – Dlaczego tam nie ma rybek? – Bo ktoś nalał soku do zbiornika i je zabił – wyjaśniła. Wzrok na nas uniósł mężczyzna robiący notatki. – Cześć! Jestem pan Irvin – powiedział. – Witaj! – Przy kuchennym stole jadło kilka osób. – Jesteś głodna? – zapytał. – Dziś mamy dzień zapychaczy, wiec możesz zjeść, co zechcesz. Zapychacze? Główna? Rodziny? W jakim języku oni mówili? Pani Sandnes poprowadziła mnie do mojej sypialni. – Denerwujesz się? – Nie czekała na odpowiedź. – Cóż, ja tak. Przyznam ci się do czegoś. Jeszcze nigdy nie byłam przewodniczką. Na moim łóżku leżała zapakowana nowa pościel z Pocahontas. – O co chodzi z tą „rodziną” i „główną”? – spytałam. Gdy ścieliłyśmy łóżko, wyjaśniła, że „główna” to skrót od „głównej opiekunki”. Każdy główny miał kilkoro dzieci w swojej „rodzinie”. Rodziny miały w tygodniu przynajmniej jedno rozrywkowe wydarzenie, takie jak wypad do kina albo na kręgle. – Mieszka pani tutaj? – Nie, mam dyżur, ale zazwyczaj jestem tutaj od drugiej aż do pory spania. Pokazałam jej pozytywkę, którą dostałam do matki. – Jest bardzo cenna, prawda? – powiedziała pani Sandnes. Kiwnęłam głową. – Połóżmy ją na najwyższej półce w twojej szafie. Ogarnięcie mojej mizernej własności nie zajęło dużo czasu. – Masz ochotę, żeby coś zjeść? – spytała pani Sandnes. „Zapychacze” – to nie brzmiało zbyt apetycznie. – Chyba nie.

– Ale ja tak – odparła. – Sprawdźmy, co przywieźli z baru. Poszłam za nią do kuchni. Uniosła folię aluminiową z kilku garnków. – Jest smażony kurczak, pieczona fasolka, surówka i brzoskwinie. Mam ci nałożyć? – Jestem trochę wybredna. – Ja też. – Nie lubię kurczaka z kością. – Mogę go odciąć. – Nie chcę wymieszanego jedzenia. – Możesz mieć osobne talerze. Zastanawiałam się, czy zawsze była taka miła, czy po prostu właśnie tak traktowali tu nowe dzieciaki. Usiadłyśmy na końcu długiego stołu. Jedzenie nie było gorące, ale było pyszne. – Chciałabyś wcześniej wziąć prysznic? – zapytała. – Długo trwa, zanim wszyscy się wykąpią. – Dlaczego? – Mamy tutaj wiele zasad, ale są po to, żeby zapewnić wam prywatność i bezpieczeństwo. Podała mi jaskraworóżowe wiaderko, w którym była nowa tubka pasty do zębów, nowa szczoteczka i mała butelka szamponu. Markerem napisała na wiaderku ASHLEY, z dużymi kropkami między literami. Gdy już się wykąpałam, pani Sandnes przedstawiła mnie mojej współlokatorce, Sabrinie, która była ode mnie rok młodsza. – Szkoda, że nie pojechałaś z nami na Kacpra – powiedziała Sabrina. W pierwszej chwili pomyślałam, że się ze mnie nabija, ale jej duże oczy przypominające czarne oliwki wydawały się szczere. Gdy następnego dnia szłam przez campus, usłyszałam znajomy głos. Luke, który przyjechał z Domu Dziecka, pędem biegł w moim kierunku i objął mnie w pasie. – Panie Tom! – krzyknął do swojego nowego głównego z Conn Cottage. – To jest moja siostra! – Aua! – Próbowałam oderwać jego ramiona. – Nie tak mocno! – Luke! – zawołał pan Tom. – Łap! – Rzucił piłeczkę tenisową,

a Luke ją złapał. – Grałeś kiedyś w tenisa? – spytał go pan Tom. – Nie. – Luke pokręcił głową. – Możemy pograć, jak już się rozpakujesz. Luke podrzucił piłkę w powietrze, a potem w podskokach pobiegł za panem Tomem. Czując ulgę, że nie będę musiała się o niego troszczyć, poszłam za Sabriną i Daphne, kolejną dziewczynką z Lykes Cottage, która była ode mnie rok starsza i wydawała się mieć więcej oleju w głowie niż Sabrina. Czekałyśmy w budynku administracji, aż przyszła terapeutka Sabriny. – Terapia jest do kitu – powiedziała Daphne. – Cóż, ja nie idę – oświadczyłam, gdy wracałyśmy do domku. – Idziesz, idziesz – mruknęła. – To obowiązkowe. Moją terapeutką była Mary Fernandez, a jej pytania uznałam za irytujące. Usadowiłam się na krześle w jej pokoju, skrzyżowałam ramiona, zagapiłam się na pęknięcie na ścianie i przygotowałam na przesłuchanie. – Jak się miewasz? – spytała miło. – W porządku. – Jak ci się podoba domek? – W porządku. – Kiedy ostatnio widziałaś się z matką? – zapytała, żeby ożywić rozmowę. – Nie wiem. – Wydajesz się przez to smutna. – Przygryzłam wargę. – Jesteś zła? Pokazała na tablicę z wypisanymi uczuciami. – A co z nimi? – Niczego w tej sprawie nie czuję. – Dlaczego? – Bo przecież i tak nic nie mogę zrobić, prawda? – Głos miałam trochę za bardzo drżący. – Tęsknota za matką to coś normalnego. – Może ja nie jestem normalna. – Natychmiast pożałowałam przyznania się, że coś jest nie w porządku.

– Pod jakimi jeszcze względami czujesz się inna? Siedziałyśmy w milczeniu, aż moja sesja dobiegła końca. Częścią terapii było zabawa nazywana „Mówienie, odczuwanie, odgrywanie”. Gdy trafiałam na niebieski, oznaczający smutek, karta mogła powiedzieć: Kiedy czujesz się smutna? To było idiotyczne. Czerwona nie oznaczała, że byłam zła, a żółta, że byłam szczęśliwa. Sztuczki terapeutki mogły się sprawdzać z głupszymi dziećmi, ale nie ze mną. Dlaczego miałabym z kimkolwiek rozmawiać o mojej matce, skoro nikt nigdy nie dał nam możliwości, żeby się pożegnać? Poza tym, że musiałam przetrwać sesje z panią Fernandez, miałam terapię rodzinną z Lukiem. Luke chciał bawić się w gry, chociaż nie przestrzegał zasad. Im bardziej się wydurniał, tym bardziej ja byłam rozdrażniona. Gdy Merrittowie usłyszeli, że jedziemy do domu dziecka, powiedzieli, że chcą zostać w naszym życiu w rolach honorowych „cioci” i „wujka”. Pod koniec lipca pan Bruce, terapeuta rodzinny, zaprosił Merrittów na przyjęcie urodzinowe Luke’a w pokoju konferencyjnym. Pan Bruce zauważył moje przygnębienie. – Kiedy są twoje urodziny? – Dwudziestego drugiego listopada. – Dla ciebie też wydamy przyjęcie – powiedział. Jęknęłam. – Już nie raz mi to obiecywano. * * * Dla ludzi z zewnątrz campus wyglądał jak prywatna szkoła, gdzie w ślicznych domkach mieszkały urocze dzieci, które mogły korzystać ze wspaniałych sprzętów do rekreacji. Jednakże każdy rezydent ukrywał koszmary, które czaiły się jak morskie potwory na mrocznym dnie głębokiej laguny. Kilkoro zostało zgwałconych przez członków rodziny. Dwojgu rodzeństwa rodzice przykleili dłonie do ściany, a potem ich zostawili. Brat kolejnej osoby został

zagłodzony na śmierć w szafie. Przez większość czasu nasze osobiste potwory pozostawały pod powierzchnią, mimo że wciąż kotłująca się woda utrzymywała nas na brzegu. Od czasu do czasu ogon, płetwa albo pysk potwora wyłaniał się w postaci szczególnego zachowania. Nocami Sabrina krzyczała: „Zejdź ze mnie!”. Czasami ja budziłam się z płaczem, mówiąc, że ktoś został postrzelony i że wszędzie jest krew. Inni inaczej radzili sobie ze swoimi demonami. Sam odsuwał się i bił każdego, kto go denerwował. Znakiem firmowym Leroya było drapanie. Keri była pełna niespodzianek. W jednej chwili była słodka jak cukiereczek, a w następnej przeobrażała się we wściekłą diablicę. Zatykała umywalki, puszczała wodę największym strumieniem i jednocześnie zalewała trzy łazienki. Właziła na szafki, wykręcała żarówki i wsadzała wieszaki do lamp, póki nie zaczynały lecieć iskry. W niektóre dni stała na krześle i pluła na wszystkich, którzy znaleźli się w zasięgu. Pomimo że Keri była mała jak na swój wiek, to była silna i odważna. Próbując uciec przed panem Irvingiem, wskoczyła na stół do ping-ponga w pokoju rekreacyjnym. Gdy próbował ją chwycić, zanurkowała głową do przodu i rozbiła sobie podbródek o kant stołu. Kilka dni później zerwała bandaże i wyskubała sobie szwy. Gdy znowu zaczęła lecieć krew, chichotała maniakalnie, biegając wszędzie i próbując ochlapać nią możliwie dużo dzieci. Dziwaczny śmiech Keri był ostrzeżeniem. Następnie głowa zaczynała jej się lekko kiwać, a wzrok stawał się przenikliwy jak wzrok dzikiego drapieżnika. Była elastyczna jak guma, więc przytrzymanie jej było trudne. Kiedyś się wywinęła i ugryzła panią Sandnes w rękę tak głęboko, że ta musiała brać antybiotyki. Byłam podekscytowana, gdy kosmetyczka zaproponowała, że wszystkim dziewczynkom w domku zrobi manicure. Ponieważ obserwowałam panią Chavez przy pracy, to znałam procedury. Gdy manikiurzystka rozpakowała swoje narzędzia, wskazałam na tubkę, która wyglądała jak akordeon. – To jest do usuwania skórek. – Pokazałam na inny przyrząd. – A to jest polerka do

paznokci. – No proszę, całkiem sporo wiesz! – powiedziała. – Chciałabyś być pierwsza? – Dlaczego Ashley dostaje wszystko pierwsza? – zaskrzeczała Keri. Keri złapała butelkę przejrzystego płynu. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, odkręciła ją i chlusnęła mi w twarz. – To aceton! – krzyknęła kosmetyczka. Oczy paliły mnie ogniem. – Pomocy! Pani Lisa, która pracowała w domku, poprowadziła mnie do łazienki dla obsługi i lała mi wodę na twarz, żeby spłukać chemiczny płyn. – Jak twoje oczy? – Chyba w porządku. – Zamrugałam. – Ale nadal trochę pieką. Pani Lisa dygotała. – Mogłaś oślepnąć. Po tym moją strategią przetrwania stało się zajmowanie własnymi sprawami i trzymanie z dala od kłopotów. * * * Gdy jadłam z Sabriną lunch w jadalni, trąciła mnie łokciem, żebym spojrzała na jeden ze stolików dla obsługi. – Wiesz, kto to jest? – zauważyłam mężczyznę i kobietę gawędzących z Mary Fernandez i kilkoma głównymi z Lopez Cottage. – Nowi pracownicy? – strzeliłam. – Kupujący! – szeptem powiedziała Sabrina. – A co tu jest do kupienia? – My. – Przewróciła oczami. – To rodzina szukająca dzieciaka. Udają, że nas nie obserwują, ale sama zobacz, na kogo patrzą. – Nadine? – Sabrina kiwnęła głową. – A był już ktoś, kto interesował się tobą? – Jeszcze nie, ale będę wiedziała, gdy to się zdarzy.

– Ja też – odpowiedziałam pewnie. Zaczęłam zwracać uwagę na ten adopcyjny taniec godowy. Obsługa mówiła przyszłym rodzicom coś o dziecku, potem pozwalano im, by obserwowali je podczas posiłków, zajęć na campusie, podczas uprawiania sportów czy konkursów talentów. Których z tych obserwatorów chciałabym na swoich rodziców? Moja idealna matka byłaby jak pani Sandnes, i nie miałabym nic przeciwko panu Toddowi albo panu Irvinowi jako ojcu. I nie robiłoby mi różnicy, czy moi rodzice byliby biali czy czarni. Podobały mi się kobiety, które nosiły dopasowane spodnie albo szorty, pastelowe topy, modne mokasyny i eleganckie kolczyki, jak Mary Miller. Najbardziej odpowiedni wydawali się mężczyźni w koszulach golfowych z logo z koniem. Gdy rodzina cię wybrała, dawali ci swój album. W niektórych było kilka świeżych zdjęć ich domów i członków rodziny, inne były dopracowanymi albumami przedstawiającymi wycieczki do Disney Worldu albo do Wielkiego Kanionu i zawierały formalne portrety krewnych. Lubiłam te, które pokazywały każdy pokój w domu. Po jednym lub dwóch dniach spotykało się ze swoją nową rodziną i zaczynał się okres oficjalnych wizyt. Wybrani wracali z restauracji i krótkich pobytów za rękę z nową „mamą” i „tatą”. Wreszcie, wraz ze swoimi „rodzinami na zawsze” – tak przynajmniej sądzili – odjeżdżali w stronę zachodzącego słońca. Wielu wracało. Czasami kilka tygodni po przydziale, czasami lata po tym, jak zakończył się proces adopcyjny. Pracownicy nazywali to „zakłóceniem”, jakby to było tymczasowe, chociaż niewiele dzieci wracało do tych samych rodzin adopcyjnych. Pamiętam, jak po szkole pani Beth posłała po Daphne. Jej brat i siostra, którzy mieszkali w innych domkach, również przyszli. Gdy wróciła, niosła album. Czułam się, jakbym w piersi miała ołów. Dlaczego ona? Ich była trójka, a nas tylko dwoje. Jej siostra była równie problematyczna jak Luke, a ja nie tylko byłam młodsza od Daphne, ale miałam lepsze oceny. To było niesprawiedliwe! Potem na wizyty rodzinne zaczął jeździć Scott, zostawiając

swoich dwóch braci, w tym Ryana, który był moim ulubionym chłopakiem na campusie. – To okropne – powiedziałam, żeby wyrazić mu współczucie. – Chcę, żeby Scott miał szansę. – Może jeśli go polubią, to ciebie też wezmą – zasugerowałam. – Niewielu ludzi chce trzech nastoletnich chłopaków. Martwiłam się, że ktoś mógłby zechcieć Luke’a, ale nie mnie. Zawsze zakładałam, że to ja zostanę odrzucona, bo tak właśnie działo się wcześniej, w domach zastępczych. Jednak po raz pierwszy do mnie dotarło, że to rozdzielenie może być na stałe. * * * Po tym, jak do rodziny Sandnes dołączyli Will i Leroy, musiałam dzielić się jej czasem z dwoma kłopotliwymi chłopakami. – Muszę zrobić plakat do swojego projektu naukowego – powiedziałam pani Sandnes któregoś dnia, gdy walczyła z Leroyem. – Nie widzisz, że jestem zajęta? – warknęła. Poszłam do swojego pokoju i straciłam kontrolę. Zaczęłam sobie wyrywać kłęby włosów. Wreszcie pani Sandnes do mnie zajrzała. – Ashley, porozmawiajmy, co cię gnębi? Pani Sandnes pogładziła mnie po plecach. Jak miałam jej powiedzieć, że chcę jej wyłącznie dla siebie? Mary Fernandez założyła dla mnie album fotograficzny zawierający żałośnie mało zdjęć, które zdołałam zgromadzić przez minionych dziewięć lat. Pokazała na to, na którym dziadek karmi kurczaki. – Opowiedz mi o nim – poprosiła. – Nie za dobrze go pamiętam. – Co się wydarzyło, kiedy widziałaś go ostatni raz? Próbowałam znaleźć miejsce na skoncentrowanie wzroku, ale oczy mnie bolały. – Jestem zmęczona. – Zapadłam się w swój fotel i wtedy wyrzuciłam z siebie: – Został postrzelony. – Łzy spływały szybciej,

niż byłam w stanie je opanować. Podczas terapii rodzinnej pan Bruce pokazał na zdjęcia Mossów zrobione tego dnia, gdy pojechaliśmy na plażę. Luke wybuchł jak wulkan. – Nienawidzę tych ludzi! – Jak sądzisz, co powinno się z nimi zrobić? – zapytał go pan Bruce. Luke biegał wokół pokoju, waląc dłońmi o ściany. Opadł na kanapę. – Marjorie Moss powinna trafić na krzesło elektryczne! – Aż do końca sesji podskakiwał na sofie, jakby to był jakiś przyrząd gimnastyczny. Wielu z rezydentów, łącznie z Lukiem, uczęszczało do szkoły Parkhill na terenie campusu, która przewidziana była dla dzieci z problemami behawioralnymi albo emocjonalnymi. Inne, tak jak ja, chodziły do szkół publicznych. Ja brałam udział w programie dla utalentowanych uczniów w Dickenson Elementary School. We wrześniu inni uczniowie wybrali mnie na reprezentantkę czwartej klasy w Radzie Uczniowskiej. Pani Sandnes była przejęta. – W przyszłym roku możesz ubiegać się o stanowisko przewodniczącej! – Myśli pani, że w przyszłym roku tutaj będę? – spytałam. Ponieważ nigdy nie spędziłam w żadnej szkole pełnego roku, to była dobra nowina – poza tym, że być może administracja nie sądziła, żeby ktokolwiek mnie adoptował. Pomimo że jeździłam autobusem z kilkoma innymi mieszkańcami Domu Dziecka, siadałam możliwie daleko od nich. Któregoś popołudnia, gdy stałam w kolejce do autobusu, zauważyłam, że gapią się na mnie dwie dziewczyny. Obie były z piątej klasy. Blondynka miała włosy uczesane w warkocz francuski, druga miała krótkie brązowe warkoczyki. Obie miały kwieciste sukienki i koronkowe skarpetki zsunięte na błyszczące czółenka z paseczkiem na podbiciu stopy i wyglądały jak dziecięce modelki w reklamie lalek. Blondynka podeszła do mnie z wahaniem.

– Naprawdę jesteś z tego miejsca dla sierot? – Tak, a co? – Czeszesz włosy, a twoje ubrania nawet pasują – odpowiedziała ta druga. – Jak się żyje w sierocińcu? – zapytała blondynka. – Zawsze jest się z kim pobawić – odparłam. – No i mamy wielką salę gimnastyczną, basen i mnóstwo wycieczek. Następnego dnia odszukały mnie na boisku i przyprowadziły inne, żeby posłuchać o moim życiu w pieczy zastępczej. Miałam całą masę koszmarnych opowieści o Mossach, które zajmowały je przez tydzień. Wkrótce dołączyli inni ze swoimi okropnymi historiami. Jedna z dziewczynek powiedziała, że jej matka uciekła z listonoszem. Jeden z chłopców przyznał się, że gdy jego ojciec się upijał, bił go pasem. Kilkoro zdradziło, że ich ojcowie bili ich matki. Gdy ktoś ujawnił, że jego ojciec siedział w więzieniu za marihuanę, ja wyrzuciłam z siebie: – Mój wujek jest w więzieniu za morderstwo. Żeby utrzymać zainteresowanie mojej publiczności, nauczyłam się opowiadać o swoim życiu, jakby to była komedia. – Za każdym razem, gdy widziałam swoją matkę, była z innym facetem. – Zrobiłam pauzę dla efektu. – A ostatnim razem przyjechała z kobietą! Naprawdę byli zaciekawieni, gdy opowiadałam o swoim życiu z dziadkiem. Szczegółowo opowiadałam o tym, jak z wielką prędkością jeździł na czołówkę poobijanym samochodem bez drzwi i pasów i grał w „kto pierwszy stchórzy”. – Myślałam, że umrę! – powiedziałam teatralnie. – Ale tylko stłukłam sobie wargę. Gdy zdobyłam miejsce w centrum uwagi, przeszłam do opowieści o strzelaninie dziadka. Naśladowałam dźwięki wystrzałów, a potem chodziłam chwiejnie. Gdy w zwolnionym tempie opadałam na ziemię, towarzyszyły mi okrzyki podziwu. * * *

Właśnie przeczytałam książkę o Egipcie i uparłam się, że na Halloween będę Kleopatrą. Zrobiłam listę rzeczy, które mi będą potrzebne, łącznie z czarną peruką i złotą wężową bransoletą na ramię. Pani Sandnes wyszukała mi trochę rzeczy po innych dzieciach i przeznaczyła na mnie większość budżetu, bo wiedziała, jak desperacko pragnę tego kostiumu. Ze względu na kwestie bezpieczeństwa nie chodziliśmy po okolicy, więc obsługa zawiozła nas do akademików University of South Florida, gdzie w ramach programu służb społecznych studenci ochotnicy ozdobili swoje drzwi i przygotowali słodycze. Jak wszystkie dzieci w kraju, biegaliśmy, zbierając możliwie dużo cukierków, ale musieliśmy to robić w tej aranżowanej sytuacji. Potem zagoniono nas z powrotem do domków, gdzie pracownicy skonfiskowali nasze łupy i wydali je później. W listopadzie na moje urodziny przyjechali Merrittowie. Pani Merritt wyszydełkowała dla mnie kamizelkę i zrobiła dla mnie poduszkę na podstawie jednego z moich projektów. Luke, Mary Miller i nasi terapeuci dołączyli do nas przy torcie. Luke otwarł moje prezenty, spróbował polewy, zanim pokrojono tort, a gdy zdmuchnął moje świeczki, wszystko opluł – niszcząc każdy aspekt mojego przyjęcia. – Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę – powiedziała na koniec Mary Miller. Poszłyśmy do jej samochodu, a ona wyciągnęła rower, który zostawiłam u pani Chavez. Potem podała mi brązowe pudełko. – Przykro mi, że nie jest w lepszym stanie. Otworzyłam pokrywę. W środku była moja kuchenka Easy-Bake. Karton był mokry i śmierdział jak zawilgocona szopa Mossów. Paczuszki z ciastem w proszku były pokryte pleśnią. – A co z moimi lalkami i śpiworem? – Pani Moss twierdzi, że nie mogła ich znaleźć. Wróciłam do swojego domku, narzekając na zachowanie Luke’a, moją zniszczoną kuchenkę, na wszystko, co zatrzymała pani Moss, na wszystkie moje rzeczy, które zostawały w kolejnych domach zastępczych, i nawet na rower, który pordzewiał od

deszczu. Zastanawiałam się także, czy moja matka pamiętała, co to za dzień. Kilka dni później miałam przyjęcie urodzinowe w domku. Pani Sandnes przygotowała prezenty spośród darowanych ubrań i zabawek leżących w magazynie. Przyniosła mi kolejny tort z kwiatami z lukru i z moim imieniem wypisanym zielonymi literami. Wszyscy się zebrali, żeby zjeść tort i lody. Było to takie samo przyjęcie, jakie co kilka tygodni odbywało się na cześć tego czy innego dziecka z domku, więc nie czułam się szczególnie wyróżniona. Jednak od miesięcy narastało podniecenie związane z Gwiazdką. W listopadzie pracownicy rozdali nam formularze i powiedzieli, że mamy wypisać wszystko, czego chcemy. – Jaki jest limit? – zastanawiałam się. – Nie ma żadnego – powiedziała mi Sabrina. – A ty o co prosisz? – O dużo ubrań, pozytywkę, taką jak twoja, o rower… – Przecież już masz rower. – Co roku można dostać nowy – powiedziała takim tonem, jakby tłumaczyła coś dziecku. – Listy trafiają do naszych sponsorów – naprawdę bogatych ludzi, nawet do firm – a oni idą i kupują nam wszystko. Przez następnych kilka dni oglądaliśmy telewizję z listami na kolanach. Za każdym razem, gdy zaczynały się reklamy, na formularzach zapisywaliśmy zabawki. Poprosiłam o lalki Barbie, dziecięce zestawy do makijażu i paznokci, maskotki, nowy rower i rolki. Pracownicy wydzielili nam pieniądze na prezenty dla kilku szczególnych osób. Ja kupiłam coś dla swojej nauczycielki, dla brata i dla pani Sandnes. Wielkim wydarzeniem na campusie była Kantata Świąteczna, program muzyczny przedstawiany przez rezydentów, po którym w domkach podawano wspaniałe jedzenie. Wszyscy nałożyliśmy nasze najbardziej strojne ubrania i zachowywaliśmy się jak najlepiej, ponieważ odwiedzali nas sponsorzy i ludzie z zewnątrz, którzy mogli zostać potencjalnymi rodzicami.

Świąteczny poranek to był kompletny obłęd. Wszyscy nurkowaliśmy w wielkiej stercie prezentów, wyciągając wszystko, na czym było napisane nasze imię. Sabrina miała rację. Wszyscy dostaliśmy większość przedmiotów z listy – i jeszcze więcej. Grupy rodziców zastępczych zapewniły podstawowe rzeczy, a sponsorzy te wielkie. Wszystko było od Świętego Mikołaja, więc nie wiedzieliśmy, co kto kupił. Dzieciaki niecierpliwie otwierały swoje pakunki, sprawdzały zawartość, rzucały ją za krzesło i brały się za kolejny. Wszędzie dookoła piętrzyły się papiery, kartony i styropian. Gdy dotarliśmy do końca, na twarzach dzieci pojawiła się mina „i to już wszystko?”. Pod koniec dnia połowa zabawek nie miała części, była popsuta albo zniszczona. Wydawało mi się, że ja na swoje bardziej uważam, a jednak niektóre prezenty zniknęły pomiędzy opakowaniami. – Gdzie jest moja Barbie Francuzka? – krzyknęłam do bawialni. – Sabrina ją ma – powiedziała Daphne. – Ja też chciałam Barbie Francuzkę! – oświadczyła Sabrina. – Nieprawda! – wrzasnęłam. Złapałam, ile tylko mogłam, i zabrałam do swojego pokoju, ale zanim wróciłam, Will i Leroy bawili się moją rękawicą do softballa i już zdążyli ją pobrudzić. Byłam zdegustowana i zastanawiałam się, dlaczego nie mogę mieszkać z normalną rodziną i mieć miłych, spokojnych świąt, jak wszyscy, których oglądałam w specjalnych programach telewizyjnych. * * * Mieszkając w instytucji z tysiącami przepisów, nie dało się prowadzić normalnego życia. Gdy moja szkoła miała zbiórkę funduszy, byłam zdeterminowana, żeby sprzedać dość, by zdobyć jedną z nagród. Pani Sandnes zniszczyła moje plany kwestowania po sąsiedztwie. – Przykro mi, to wbrew zasadom. Tego popołudnia na terapii byłam marudna. – Możesz pokazać broszurę na campusie – podsunęła pani

Fernandez. Zaczęłam od pana Bruce’a, który złożył zamówienie. Do czasu, gdy wróciłam do Lykes Cattage, miałam zamówień na sto pięćdziesiąt dolarów, dość na jedną z lepszych nagród. Podałam kopertę wypełnioną banknotami pani Sandnes, żeby przechowała je, gdy pójdę się przebrać w ubrania do zabawy. Gdy wróciłam, pani Sandnes wyglądała na chorą. – Ashley, czy zabrałaś tę kopertę ze sobą do pokoju? – Nie, położyłam ją na pani biurku. – Puls mi przyspieszył. – Zginęła? – Tego się obawiam. Wyszłam na minutę czy dwie. Nikt nie znalazł koperty i termin na składanie zamówień minął. Byłam bardziej przybita tym, że wzięłam od ludzi pieniądze i nie dałam im nic w zamian, niż tym, że nie zdobyłam nagrody. Tydzień później ktoś zauważył, że Daphne, która jeszcze nie zamieszkała ze swoją rodziną adopcyjną, płaci w sklepie banknotem dwudziestodolarowym. W końcu przyznała się, że zabrała pieniądze, i niechętnie mnie przeprosiła. Przez kilka dni chodziłam wściekła. Wracając z sali gimnastycznej po meczu piłki nożnej, Daphne snuła się za mną. W brzuchu zawrzała mi furia i eksplodowała poprzez pięści. Walnęłam ją powyżej oka. Spodziewałam się, że zostanę ukarana, ale nie dbałam o to. Ku mojemu zaskoczeniu nikt nigdy nie wspomniał o tym incydencie. Moją najlepszą przyjaciółką była Isabel, druga ruda w mojej klasie. Często zapraszała mnie do domu, chociaż nigdy nie pozwalano mi skorzystać z zaproszenia – nawet na jej przyjęcie urodzinowe. Ponieważ rezydenci campusu bywali nieprzewidywalni, zawsze musiał im towarzyszyć ktoś z pracowników. Tyle razy błagałam panią Sandnes o wizytę, że wreszcie się zgodziła. Matka Isabel była spięta, bo przychodziłam z „tamtego miejsca” i potrzebowałam nadzoru. We cztery usiadłyśmy w salonie i gapiłyśmy się na siebie, póki nie odezwała się Isabel. – Chcesz zobaczyć moje ptaki i świnki morskie?

Pokój pachniał jak cedrowe trociny, a na ścianach były klatki i pojemniki dla zwierząt. Isabel podała mi kosmatą świnkę morską, którą głaskałam, dopóki nie zauważyłam na jej futerku kupek jak rodzynki. Wtedy pospiesznie ją oddałam. Ponieważ pani Sandnes musiała wracać do swoich obowiązków w domku, wyszłyśmy po zaledwie godzinie. To był pierwszy – i ostatni – raz, zanim trafiłam do rodziny adopcyjnej, gdy odwiedziłam przyjaciółkę. Przyjechałam do domu dziecka, spodziewając się, że będę tam kilka miesięcy, ale minął rok, a nikt nas nie adoptował. Widziałam, jak kilkoro dzieci wyjeżdżało… a niektóre wróciły, bo nie zagrało. Przypuszczałam, że będę tam aż do osiemnastego roku życia, ale przynajmniej nie był to dom Mossów ani żadnych innych upiornych rodziców, o których słyszałam. Zdecydowałam, że będę żyć z dnia na dzień i nie myśleć o niczym – ani nikim. [11] Nieprzetłumaczalna gra słów; oryg. „see you later, aligator”, dosł. „Do zobaczenia, aligatorze”. Chodzi tu o zabawny rym.



9. UMÓWMY SIĘ sierpniu zaczęłam piątą klasę w Dickenson Elementary. Po raz pierwszy w życiu nie byłam już tą nową dziewczyną. Szkoła wybrała mnie do patrolu bezpieczeństwa, a pani Trojello, moja nauczycielka w programie dla utalentowanych dzieci, zachęcała mnie do startu w wyborach na przewodniczącego Rady Uczniowskiej. To wymagało wystąpień w audytorium, przed wszystkimi uczniami z każdej klasy. Poprosiłam pana Irvina o ryzę papieru do drukarki. Gdy zaczęły się przemowy kandydatów, stanęłam przed pulpitem i pozwoliłam, by kartki posypały się ze sceny na parkiet. – Drogi Święty Mikołaju – zaczęłam. – Chciałabym dostać nowy rower, lalki Barbie, radio i… uuups. – Pozwoliłam, żeby spadło mi jeszcze kilka kartek, żeby wyglądało, że to jakiś potężny dokument. – O ile nasz dyrektor nie zmienił się w wesołego staruszka, to mam nie to przemówienie, co trzeba! Pierwszoklasiści zaczęli się śmiać, a ja miałam nadzieję, że ten gag sprawdzi się ze wszystkimi klasami. Wyniki zostały ogłoszone przez intercom. – A naszą nową przewodniczącą Rady Uczniowskiej jest Ashley Rhodes! Pani Sandnes promieniała, gdy przekazałam jej tę nowinę. Do

W

kolacji o moim zwycięstwie wiedział już cały campus i gratulował mi każdy napotkany pracownik. Sabrina i Daphne nie odezwały się do mnie ani słowem. – Idzie lizuska – powiedział Leroy, pocierając czubek nosa. Choć jego słowa były nieprzyjemne, dla mnie ważniejsze było dać się poznać dzieciakom w szkole niż na campusie, bo ich opinie mnie nie obchodziły. Wciąż jednak łaknęłam uwagi. Byłam na zajęciach dla utalentowanych, gdy zaczęła mi się czkawka, co wywołało śmiech. Wpuściłam więcej powietrza do gardła, żeby czknięcia stały się bardziej obrzydliwe. – Idź napić się wody i wróć, kiedy nad tym zapanujesz – powiedziała pani Trojello, a potem poprosiła, żebym została po lekcji. – Ashley, wiem, gdzie mieszkasz, więc przypuszczam, że miewasz trudne chwile – zaczęła. Myślałam, że wygłosi kazanie o tym, że moja przeszłość nie powinna być usprawiedliwieniem dla złego zachowania. Zamiast tego powiedziała mi, że sama wyrosła w kiepskim środowisku i wie, jak to jest walczyć, nie mając żadnego wsparcia w domu. Pani Trojello podała mi książkę. – Masz wiele wspólnego z Anią z Zielonego Wzgórza. Czytając książkę, zaczęłam dostrzegać, co miała na myśli. Lucy Maud Montgomery mogłaby pisać o mnie. Myślałam również o Annie, najsłynniejszej sierocie. Pamiętam, jak myślałam, że wszystkie trzy mamy rude włosy, słoneczne uśmiechy, dzielną naturę i imiona zaczynające się na literę A. Ale może pani Trojello chciała również, bym zrozumiała, że niektóre historie – tak jak jej – mają szczęśliwe zakończenia. * * * Przynajmniej dwa razy do roku mieliśmy pikniki adopcyjne. Pomimo że odbywały się konkursy, a na grillu skwierczały hot dogi i hamburgery, prawdziwym celem był handel: dziećmi, których nie chciał nikt inny. Niektórzy z „kupujących” byli

dyskretni i stali w oddaleniu, inni byli gadatliwi – nawet nachalni. Jeden z potencjalnych rodziców nawet szturchnął mnie palcem! Pulchna pani przeciągnęła palcami przez włosy Luke’a i powiedziała do męża: – On jest słodki jak pączuszek! – Potem odwróciła się do Luke’a. – Bardzo byśmy chcieli cię adoptować! – Zostanę adoptowany! – przechwalał się Luke po drodze do domu. Luke i ja zostaliśmy wybrani do udziału w Christian Television Network. Energiczna reporterka z jasnymi włosami przeprowadzała z nami wywiad w pracowni artystycznej na campusie. – Do jakiej rodziny chcielibyście trafić? – zapytała. – Och, nie jestem szczególnie wybredna – odpowiedziałam. – Chciałabym tylko, żeby ktoś się o nas troszczył, żeby był dla nas miły… Po prostu… rodzinę. Miałam nadzieję, że trafiłam we właściwy ton, ale Luke robił głupie miny i ziewał, specjalnie kradnąc moją chwilę. – A ty, Luke? – Ja chcę żaby, rękawicę do baseballa i mamę. – W tej kolejności? – Reporterka roześmiała się. – Modlę się, by zadzwonili do nas ludzie, których serca dotknął Pan, ponieważ te dzieci modlą się o rodzinę. Gdy nikt się nie odezwał, straciłam nadzieję. Co do swoich jedenastych urodzin, które przypadały pod koniec tego miesiąca, też nie miałam wielkich oczekiwań. Będzie to samo, stare przyjęcie w domku, dostanę kilka zwyczajnych prezentów, a potem w sali konferencyjnej spotkam się z Merrittami. Jupi. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! – powiedziała Mary Fernandez, gdy po torcie w domku przyszła zabrać mnie na terapię. Nie podniosłam wzroku znad koralików, które nawlekałam do programu na Święto Dziękczynienia. – A co w tym takiego dobrego? Moja terapeutka miała więcej kiepskich wiadomości.

– Przykro mi, że masz ciężki dzień, i przykro mi, że Merrittowie nie mogli przyjechać. – Nieważne. – Ashley – łagodnie powiedziała Mary Fernandez. – Matthew Merritt został potrącony przez samochód. Ze stukotem upuściłam koraliki. – Wszystko z nim dobrze? – Tak, nie ma zagrożenia życia. Chcą, żebyś przyjechała na swoje przyjęcie do niego, do szpitala. Bruce Weslowski, nasz terapeuta rodzinny, zawiózł Luke’a i mnie do Szpitala Głównego w Tampie. – Wszystkiego najlepszego! – zaćwierkała pani Merritt. – Hej – powiedział Matthew. – Dzięki, że przywiozłaś swoją imprezę do mnie. Mary Miller podała mi prezenty. Od Merrittów dostałam srebrny zestaw toaletowy razem ze szczotką, grzebieniem i obrotowym lusterkiem, czyli tego rodzaju elegancki prezent, który wolałam od zabawek. Pamiętam jednak, że szpitalny zapach antyseptyków zepsuł smak tortu. Powinnam była wiedzieć, żeby nie spodziewać się wielkiego przyjęcia, bo zawsze spotykało mnie rozczarowanie. Nawet gdy pani Chavez zrobiła imprezę na moje dziewiąte urodziny, popsuła je Amelia w ubraniu, które dostałam od matki. Na dziesiąte Luke rzucił się na moje świeczki i zniszczył tort. Jedenaste nie były wyjątkiem. Tym razem przynajmniej Luke bardziej był zainteresowany złamaną nogą Matthew niż dręczeniem mnie, ale nie było to moje wymarzone przyjęcie urodzinowe. * * * Po jakimś czasie pracownicy uznali, że Luke jest dość duży, żeby przeprowadzić się do Lykes Cottage – ale byli w błędzie. Choć miał prawie dziewięć lat, łaził za mną jak uprzykrzony szczeniak. Gdy ignorowałam jego żądania, ciągnął mnie za rękę, szarpał za włosy albo robił coś tak irytującego, że go odpychałam. Kochałam go, ale

nie chciałam, żeby wisiał na mnie przez cały czas, więc starałam się go unikać. Nie udawało mi się jednak unikać irracjonalnej tęsknoty za matką, która nadchodziła falami. Jeśli byłam zajęta, udawało mi się otrząsać z większości uczuć, przypominając sobie, że to był kolejny zły nawyk, jak obgryzanie paznokci. Ale w chwilach spokoju zdarzało się, że przytłaczały mnie myśli o tym, gdzie była i dlaczego do mnie nie przyjeżdżała. Najgorzej było wtedy, gdy nie mogłam zasnąć, bo Sabrina płakała, śniąc swoje koszmary. Mary Miller powiedziała mi, że moja matka straciła prawa rodzicielskie, nie sądziłam jednak, by jakiekolwiek oficjalne obwieszczenie zrobiło jej jakąkolwiek różnicę, bo w przeszłości zawsze wracała – nawet gdy pracownicy społeczni próbowali ograniczyć jej wizyty. Wierzyłam, że tęskniła za mną równie mocno, jak ja za nią. Bywały chwile, gdy ta tęsknota przełamywała wszystkie moje mury obronne i zostawały wyłącznie nieopanowane łzy. Gdy ktoś natknął się na mnie, gdy płakałam, odmawiałam odpowiedzi na pytania, bo nie chciałam w kółko zwierzać się ze swoich uczuć pani Sandnes, Mary Fernandez i panu Bruce’owi, jakby słowa mogły sprowadzić moją matkę z powrotem. * * * Pod wieloma względami dom dziecka był znacznie przyjemniejszy od któregokolwiek z moich domów zastępczych i nie martwiłam się, że mnie odeślą bez ostrzeżenia, bo miałam obiecane, że będę mogła tam zostać tak długo, jak będę chciała. Uznałam, że lepiej będzie zostać z panią Sandnes, panem Toddem, panem Irvinem i moimi przyjaciółmi niż ryzykować jakichś nadętych rodziców, którzy mnie wykopią, gdy tylko się mną zmęczą. Poza tym jedynym rodzicem, którego chciałam, była moja matka, a skoro nie mogłam jej mieć, to nie mieć nikogo było lepsze niż mieć byle kogo. Pracownicy powiedzieli wszystkim „wolnym” dzieciakom, że profesjonalny fotograf zrobi nam zdjęcia do katalogu adopcyjnego.

Pan Irvin był zaskoczony, że nie jestem gotowa. – Hej, Ashfoot! – Nadał mi to przezwisko, bo stopy rosły mi bardzo szybko. – Co jest? Leżałam na łóżku twarzą do ściany. – Nie chcę, żeby moje zdjęcie było w tym głupim albumie. – A jak rodzina cię znajdzie, jeśli nie zobaczy tych uroczych piegów? – Nienawidzę swoich piegów i mam gdzieś, czy zostanę adoptowana. – Szkoda, bo wiem, jak bardzo lubisz konkursy. Nastawiłam uszu. Ostatnio zdobyłam trzecie miejsce w konkursie na plakat wyścigów samochodowych. – Co za konkurs? – W studiu fotograficznym. Najlepszy rysunek będzie na okładce albumu. – No to chyba pójdę – powiedziałam. – Oto moja Ashfoot. – Uśmiechnął się. – Tylko nie pozwól, żeby zrobili zdjęcie twoich stóp, bo sprzęt im się popsuje! Podczas gdy czekałam na swoją kolej, żeby zrobiono mi zdjęcie z Lukiem, narysowałam obrazek z dwiema parami. Po lewej był mężczyzna w garniturze i kobieta w długiej sukni i perłach, stojący obok trzypiętrowego domu. Po prawej była farma, mężczyzna w t-shircie i szortach i kobieta w bluzce i krótkiej spódniczce. Pod obrazkiem napisałam: Nieważne, czy rodzina jest bogata, czy tak sobie, Jeśli tylko zobaczy swoje dziecko w tobie. Jeśli będą mnie kochać i będą dla mnie mili, To tylko tego pragnę od swojej rodziny. Byłam z tego bardzo zadowolona, choć nikt mi nie powiedział, czy wygrałam, czy nie. W niedzielę wielkanocną załoga Lykes zabrała nas do domu jednego ze sponsorów – eleganckiej posiadłości na nadbrzeżu – na szukanie jajek. W każdym plastikowym jajku był banknot

pięciodolarowy! W ciągu kilku minut niektórzy z nas mieli więcej pieniędzy, niż zdołaliby odłożyć przez rok z kieszonkowego w domku. Gdy wracaliśmy z tej ekskluzywnej dzielnicy, wystawiłam głowę z okna vana i krzyknęłam „Hej! Chce ktoś dzieciaka?”. Ta strategia wydawała się równie dobra, jak każda inna. * * * Na campusie odbywało się kilka imprez, na które zapraszano dawnych wychowanków i ich rodziców. Podejrzewaliśmy, że pojawiali się na nich również kupujący. Jedną z tych imprez były letnie Murphey Awards, ośrodkowa miniolimpiada. Gdy wszyscy zebrali się pod flagą na Deklarację Wierności i pieśni patriotyczne, ja przyglądałam się tłumowi, szukając kogoś, kto przyglądałby się mnie. Usłyszałam śmiechy publiczności i uświadomiłam sobie, że na froncie Luke wiercił się i udawał, że śpiewa. – Czyż nie jest słodki? – szczupła kobieta w obcisłych spodniach szepnęła do swojego męża. – Mamy doroczny konkurs eseistyczny, a zwycięzca czyta swoją pracę – powiedział prezenter. – W tym roku honor ten trafia do dumy Lykes Lions, Ashley Rhodes. Podeszłam do mównicy i zaczęłam czytać swoje słowa. Znowu doszły do mnie niestosowne śmiechy. Luke robił miny. Chciałam go udusić, ale mówiłam dalej, a publiczność nagrodziła mnie grzmiącymi oklaskami. Potem pracownicy domu dziecka mnie chwalili, ale większość obcych zerkała na mojego jasnowłosego braciszka, który dalej doprowadzał mnie do szału. Podczas mojego pierwszego pikniku adopcyjnego Luke wlazł na drzewo i nie chciał zejść. Udawałam, że go nie znam, i pojechałam do domu pierwszym vanem. Gdy ogłoszono lipcowy piknik, powiedziałam pani Sandnes, że nie chcę jechać. – Dlaczego, Ash? – zapytała. – Bo to jak aukcja niewolników! – Czekała. – Myślałam, że po tym, jak pojedziemy, rodzice będą się o nas licytować.

Rano w dzień pikniku pani Sandnes przyszła do mojego pokoju i wyciągnęła mój ulubiony strój. – Uwielbiam cię w tym kolorze – powiedziała. Odwróciłam się do niej plecami. – Nigdzie nie jadę! Nie mówiąc nic więcej, podała mi turkusową koszulkę i białe szorty. Nałożyłam je, a potem przejrzałam swoją biżuterię, powoli nakładając każdy naszyjnik i bransoletkę po kolei. Zagnała mnie do vana. W południe słońce zalewało Rowlett Park. Było mi słabo w tym upale i poszłam do cienistego namiotu. Przed moją twarzą przeleciał różowy balon jakiejś małej dziewczynki, ale odepchnęłam go mocno. Rodzice stali w kółku, gapiąc się na nas, jakbyśmy byli jakimiś dziwadłami. – Hej, patrzcie! – krzyknął Luke. Kapał lodami z wafelka na ziemię, żeby utworzyć wzór na ziemi, ale większość została na jego koszulce. Przypuszczałam, że nikt mnie nie chce, bo w pakiecie był Luke. – Cześć. – Podeszła do mnie jakaś kobieta. – Napijesz się czegoś zimnego? Popatrzyłam na parę w szortach khaki i koszulkach polo z odprasowanymi kołnierzykami. Na przypinkach mieli imiona JESS i LES. W jakiś sposób znalazłam się razem z Jess w kolejce po picie, podczas gdy opiekun Luke’a odholował go kawałek. Jess wyciągnęła żel do mycia rąk bez wody, podczas gdy jej mąż poszedł po hot dogi dla naszej czwórki. – Ashley, używamy tego przed jedzeniem. Odwróciła się do mnie kolejna pani, która na przypince miała imię GAY. – Podobają mi się twoje naszyjniki – powiedziała. Uśmiechnęłam się do niej uprzejmie, półgębkiem. Jess szybko się wtrąciła i zaprowadziła mnie tam, gdzie mieliśmy siedzieć. Po lunchu inna pracownica powiedziała, że ktoś jeszcze chce nas poznać, ale Luke skorzystał z okazji i pognał na boisko do baseballu. Ktoś pobiegł za nim, a kolejna kobieta zadawała mi

zwyczajowe, głupie pytania o to, w której jestem klasie i jaki jest mój ulubiony kolor. – Zabieramy Luke’a z powrotem – powiedział pan Todd. – Chcesz jechać z nami? – Pewnie – odparłam, ponieważ miałam dosyć potencjalnych rodziców, którzy gawędzili przez kilka sekund, po czym odchodzili szukać bardziej uroczych, młodszych okazów. – Niech pan zobaczy, ile rzeczy wygrałam! – pokazałam panu Toddowi pękającą w szwach torbę. Luke ją szarpnął i rozdarła się. Nagrody zaczęły wypadać. – Może ci pomóc? – spytał jakiś mężczyzna o dobrych oczach. – Wygrałam tyle rzeczy, że nie mogę ich utrzymać – zaszczebiotałam. – Zaczekaj momencik. Mężczyzna znalazł większą torbę, w której były broszury, i pomógł mi pozbierać moje drobiazgi. – Powinna wytrzymać – powiedział. Na przypince miał imię PHIL. Zaniósł mi torbę do vana. Uznałam, że był pracownikiem z innej agencji, i zapomniałam o nim w chwili, gdy odjechaliśmy z tych targów adopcyjnych. * * * Byłam niespokojna z powodu kilku zbliżających się zmian w moim życiu. Musiano mi usunąć z pleców cystę wielkości jajka, co było ulgą, bo Will zaczął nazywać mnie garbuską. Miałam także zacząć gimnazjum, gdzie miałam być zwykłą szóstoklasistką. Nic z tego nie byłoby szczególnie przygnębiające, gdyby nie miała wydarzyć się najgorsza rzecz na świecie: pani Sandnes odchodziła, żeby zrobić magisterium z pracy społecznej! Cóż, powiedziałam sobie, to nie jest moja rodzina, więc tak naprawdę nie miało to wielkiego znaczenia. Zaczęłam myśleć nad sposobami dowiedzenia się, gdzie może być moja matka i jak mogłabym się z nią skontaktować. Władze nie informowały jej o moim miejscu pobytu, tymczasem mogła mieszkać w pobliżu i mieć nadzieję, że ją odnajdę.

Na dodatek budziły mnie przerażające sny, w których były krzyki w ciemności, mężczyźni z zakrwawionymi rękami i wrzeszczące kobiety. Zanim udawało mi się na nowo zasnąć, musiałam posiedzieć z opiekunem nocnym i wypić szklankę wody. W domku nic nie było prywatne. Prowadzono dzienniki naszego zachowania. Po tym więc, jak odpowiedziałam na współczujące pytania opiekuna, Mary Fernandez podjęła ten temat podczas terapii. Nie znosiłam przerabiania wszystkiego od nowa – i trochę się bałam, że będzie chciała połączyć moje złe sny z uczuciami wobec mojej matki – więc przysięgłam sobie, że swoje przyszłe koszmary zachowam dla siebie. Tuż przed rozpoczęciem szkoły cały campus – łącznie z obsługą poszczególnych domków i terapeutami – przeniósł się do ośrodka, w którym byliśmy rok wcześniej. Było tam chłodne jezioro do pływania, jazdy na nartach wodnych i wędkowania, był basen, łódki, nawet tor łuczniczy i zawody w strzelaniu z wiatrówki. Któregoś popołudnia jakiś człowiek filmował dzieciaki na basenie. – Panie kamerzysto, niech pan spojrzy! – powiedziałam, zanim spróbowałam zanurkować po raz pierwszy. – Ma pan to? – zapytałam, gdy się wynurzyłam. – Jasne – odpowiedział znajomo wyglądający człowiek. – Co pan filmuje? – zawołał jakiś dzieciak. – Robię film o obozie – odkrzyknął. W głowie nic mi nie zaświtało. Nie mogłam się doczekać wieczornego konkursu na przechwycenie proporca, ponieważ często dowodziłam grupą. Później, gdy siedzieliśmy przy ognisku, śpiewając piosenki ludowe i opiekając pianki, pomyślałam sobie: to właśnie robią normalne dzieci. Okej, może nieco częściej bywaliśmy na izbie przyjęć, jak wtedy, gdy jednemu z chłopców trzeba było wyjąć śrut z ucha, ale w tych pięknych lasach nad jeziorem obłęd wydawał się tracić na intensywności. A co najlepsze, przez większość czasu byłam zbyt zajęta, żeby martwić się utratą matki – a teraz pani Sandnes. Po obozie moja cysta została usunięta. Lekarz podał mi za mało

środka znieczulającego, więc w środku zabiegu zaczęło mnie boleć. Potem zbyt wcześnie usunął szwy i rana się rozeszła. Blizna, która przez to powstała, była obrzydliwsza od samej cysty. Will zmienił moje przezwisko z „garbuski” na „bliznę”. Tym nie przejmowałam się tak bardzo jak faktem, że pani Sandnes miała odejść za kilka dni. Myśl, że już nie będę jej mieć, sprawiała mi ból, jakby coś było nie w porządku z moimi kośćmi. W dniu wyjazdu przekazaliśmy jej laurki. Sabrina zaczęła się jej pchać na kolana, a zaraz za nią Sam i Will. Patrzyłam z dystansu, jak pani Sandnes próbowała ich zniechęcić. – Muszę już iść. – Uśmiechnęła się do mnie lekko. – Będę w okolicy na stażu, więc to nie tak, że wyjeżdżam do Chin. Coś ciężkiego przygniotło mi pierś tak, że ledwie mogłam oddychać. Czułam się tak, jakbym miała atak serca. – Nie pozwolimy jej jechać! – krzyknął Sam. Leroy wybiegł na dwór i wskoczył na maskę jej samochodu. Pani Sandnes obejrzała się przez ramię i wróciła wzrokiem do mnie. Nie wiedziała, w którą stronę skręcić. Sam i Will dołączyli do Leroya. Pani Sandnes oderwała od siebie Sabrinę. Potem Sabrina także pobiegła do samochodu. Pani Sandnes, idąc do mnie, w oczach miała łzy. – Ash, będę za tobą tęsknić. – Wpadłam w jej objęcia, po raz pierwszy, i uściskałam ją tak, jakbym już nigdy nie miała jej wypuścić. – Ash… – Słyszałam, że ma ściśnięte gardło. – Przydarzy ci się wszystko, co najlepsze. Ja to wiem. – Pani j-jest jedyną d-dobrą rzeczą – wyjąkałam i wybiegłam. Sam, Will i Sabrina leżeli pod kołami. Leroy siedział na masce. Rzuciłam się na drzwi kierowcy. – Niech mnie pani nie zostawia! – chlipnęłam. Kolejny pracownik pomógł oderwać nas od samochodu, a pani Sandnes wsiadła za kierownicę. Upewniła się, czy nikogo nie potrąci, a potem odjechała, nie machając. Nie wiedziałam tego, co wiedziała pani Sandnes: miałam rodzinę. * * *

Pan Todd przeszkodził mi w kolacji i poprosił, żebym przyszła do holu. – Co takiego zrobiłam? – spytałam w odpowiedzi na jego poważne spojrzenie. – Spokojnie – powiedział. – Pani Beth chce cię tylko o coś zapytać. Poprowadził mnie do jej biura. Jednak zamiast wrócić do stołówki, oparł się o drzwi. – Ashley – zaczęła pani Beth najłagodniejszym tonem. – Co byś powiedziała, gdybyście oboje z Lukiem zostali adoptowani – ale przez różne rodziny mieszkające blisko siebie? – Jeśli uważa pani, że tak będzie najlepiej. – Wciągnęłam powietrze. – Czy… czy ja mam rodzinę? – Chcemy tylko poznać twoje zdanie, żebyśmy mogli przyjrzeć się różnym możliwościom. W jej minie było coś dziwnego, co kazało mi sądzić, że to nie jest pytanie teoretyczne, ale byłam zbyt spięta, żeby zapytać o coś więcej. Gdy wróciłam do stołówki, pan Irvin podał mi talerz, ale go odsunęłam. – Najadłaś się? – zapytał. Czułam się tak, jakbym miała zwymiotować. – Chyba tak – odparłam. – Rozumiem – powiedział z mrugnięciem, które mogło oznaczać, że coś wie, albo że nie ma problemu, jeśli zrezygnuję z posiłku. Następnego dnia pracownik powiedział mi, że mam wizytę u dentysty. Do mojego pokoju przyszła pani Sharon Williamson, moja nowa główna. – Gotowa? – Muszę umyć zęby. – Po co? – A nie idę do dentysty? – Och. – Wyglądała na zakłopotaną. – Najpierw masz iść do pani Beth.

– Cześć, Ashley – powiedziała pani Beth. Podała mi niebieski album ze złoconymi brzegami kart. – Otwórz! – Pani Sharon wydawała się bardziej podekscytowana ode mnie. Spojrzałam w dół. Złotymi literami napisane było Album. Otworzyłam go i zobaczyłam dwupiętrowy dom. Przeszłam do kolejnej strony. Najnowsze zdjęcie rodziny Courterów. – Pamiętasz tych ludzi z ostatniego pikniku adopcyjnego? – spytała pani Sharon. – Nie. – Chodzili po campusie, a także filmowali obóz. Chciał mnie adoptować ten kamerzysta? Czy to się stało po tym, jak zobaczył, jak nurkuję, czy przed… Czy…? Gapiłam się na pierwszy portret rodzinny. Jeden syn był w birecie i w todze, drugi i ojciec mieli na sobie koszule i krawaty, podczas gdy matka ubrana była w pasiaste spodnium i miękki kapelusz. Wyglądali na usztywnionych, a ich uśmiechy były głupawe. Nikt nie wyglądał znajomo. Wzrok mi się zamglił. – Mogę to zabrać do domku? – Oczywiście, Ashley, należy do ciebie – powiedziała pani Beth. Pani Sharon i ja przecięłyśmy dziedziniec. Dentysta popadł w zapomnienie. – Mam rodzinę – krzyknęłam do dzieciaków oglądających telewizję i rzuciłam swój album na stół. Will go złapał. – Wow! – powiedział. – Tylko patrzcie na tę łódź i dok! Dołączył do niego Sam. – A zobaczcie tę gigantyczną choinkę. – Po co pokazują ci stół pełen jedzenia? – Sabrina zmarszczyła nos. Złapałam album z powrotem i znowu go przejrzałam. A tam, na końcu, był list do mnie: Jesteśmy Courterowie. Phil i Gay. Poznaliśmy się w 1968 roku, gdy pracowaliśmy dla tej samej firmy w Nowym Jorku. Wtedy kręciliśmy filmy dla dzieci. Zakochaliśmy się w sobie niemal od

pierwszego wejrzenia i w ciągu roku wzięliśmy ślub. Od tego czasu jesteśmy razem i mamy bardzo szczęśliwe małżeństwo i dom… Nadal kręcimy filmy, często o dzieciach i rodzinach. Czasami musimy podróżować w interesach, ale nasze dzieci często zabieramy ze sobą… – Ashley ma rodzinę! – oznajmił Will, gdy dołączyło do nas kilkoro innych dzieci. – Ja też! – wykrzyknął Luke. Wpadł do pokoju, wymachując kolejnym albumem. Przyjrzałam się Hudsonom, którzy byli młodsi i bardziej w moim typie. Ponadto mieli psy, które wolałabym zamiast pięciu kotów Courterów. Ale to dom Courterów mnie podbił. Chociaż przed drzwiami nie było kamiennych lwów, był zbliżony do mojego wymarzonego zamku. Poszłam do swojego pokoju, żeby spokojnie dokończyć lekturę listu od Courterów. Mieli dwóch synów. Blake miał dwadzieścia trzy lata i dopiero co skończył college; Josh dwadzieścia i nadal się uczył. Gay była pisarką, która właśnie kończyła swoją ósmą książkę, a Philip kręcił filmy. W liście wspominali o tym, że latają samolotami. Nie byłam w stanie sobie wyobrazić, jaka była ta rodzina ani dlaczego mieliby mnie chcieć. Dalej opisywali swoich pięć kotów – jeden miał tylko trzy nogi, a wszystkie osobliwe imiona. A dalej pisali: Za domem płynie Crystal River. Zimą wszędzie są manaty, a czasami do doku wpływają delfiny. Jest tam wiele gatunków ptaków, ryby, a czasami całe rodziny wydr. Nocami w świetle latarki można zobaczyć aligatory. Są tam też szopy, oposy i pancerniki. Od czasu do czasu można się nawet natknąć na dzika na drodze! I jest tam też mnóstwo żab, ropuch i robali! To brzmiało raczej jak coś w stylu Luke’a. Lubił koty i robaki i byłby cały przejęty na widok aligatora. Mnie nic z tego nie interesowało. Wróciłam do zdjęć i przyjrzałam się prążkowanej narzucie na łóżku w pokoju, który miał być mój, płytkom okalającym basen, wielkości łodzi zacumowanej w doku i rondlom wiszącym nad

zlewem w kuchni. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to będzie chodzić z pokoju do pokoju, spać w wielkim łóżku bez wkurzającej współlokatorki czy chodzić po nadbrzeżu i oglądać manaty. Zastanawiałam się, czy pozwolą mi zapraszać na basen przyjaciół albo nawet pozwalać im nocować. Dalej czytałam list. Mamy bardzo szczęśliwą, wesołą rodzinę. Zawsze staramy się sobie pomagać i uważać, żeby wszyscy czuli się dobrze. Wymieniamy się obowiązkami domowymi i zajmujemy naszymi dziećmi. Jeśli do zrobienia jest coś ważnego, wszyscy zbieramy się razem, żeby to zrobić, a wtedy szybciej możemy zająć się czymś zabawnym. Mamy mnóstwo miłości, którą możemy dać innym dzieciom, i wierzymy, że jeśli wszyscy troszczą się o siebie, to wszyscy mogą być szczęśliwi. To brzmiało jak coś, co uważali, że trzeba napisać, bo przy bliższej inspekcji ich miny na fotografiach nie były takie znowu beztroskie, jak twierdziły słowa, ale uznałam, że będą w stanie dać mi pewne możliwości. Nie potrafiłam zdecydować, czy wyglądają na jakąś ekscentryczną rodzinę z seriali komediowych, czy może bandę dziwaków, którzy robią dobre pierwsze wrażenie, ale za zamkniętymi drzwiami zrzucają maski. Uświadomiłam sobie jednak, że rezygnacja z takiej okazji byłaby głupotą – z Lukiem czy bez niego. Wyglądało to na dobry interes; będę miała mnóstwo uwagi, mnóstwo rzeczy, no i nie mogło być tam gorzej niż w większości miejsc, w których byłam. Jeśli naprawdę by mi się nie podobało, zawsze mogłam wrócić do domu dziecka. Wiele dzieciaków wracało – nawet po tym, jak zostały adoptowane. * * * – Jadą! Jadą! – krzyknął Luke. Był na nogach już od świtu. Obserwowałam obie rodziny, jak wysiadają z vana. Cała czwórka miała na sobie t-shirty, szorty i sandały. Po krótkim powitaniu Hudsonowie poprowadzili Luke’a do stołu piknikowego przy parkingu. Pracownicy usiedli przy najbardziej oddalonym stole,

tak żeby nikogo nie krępować. Gay i Phil usiedli na ławce, sadzając mnie między sobą. Zdołałam skulić się na tyle, żeby żadnego z nich nie dotykać. Nikt się nie odzywał. Wpatrywałam się w drzewa, gdzie pomiędzy gałęziami tkwił stary, czerwony balonik. – Chciałabyś nas o coś zapytać? – przerwał ciszę Phil. – Gdzie kupiła pani ten naszyjnik? – zapytałam Gay, nie patrząc na nią. – W Maine, w sklepie z rękodziełem. Gay zdjęła go przez głowę i podała mi. Wszystkie koraliki były z dmuchanego szkła. – O której będę musiała iść do łóżka? – spytałam, przesuwając palcami gładkie listki, ptaszki i rybki w jej naszyjniku. – To zależy, na którą będziesz szła do szkoły – odparł Phil. – Jakie dostanę kieszonkowe? – W gimnazjum nasi synowie dostawali po pięć dolarów tygodniowo – odpowiedział. Gay zmieniła temat. – Zjesz coś? Phil wyciągnął lodówkę, w której były napoje gazowane, soki, kilka rodzajów sera, kilka pudełek krakersów i słoiki z masłem orzechowym i dżemem. Nałożyłam sobie na szyję korale Gay. – Skąd wiedzieliście, że uwielbiam ser? – Mała myszka nam podpowiedziała. – Gay się uśmiechnęła. Uznałam to za marną próbę silenia się na żart. Obejrzałam się na stół, przy którym siedziała pani Sandnes. Przyjechała dziś specjalnie jako wsparcie. – Pani Sandnes? – Właściwie to twoja strażniczka – przyznała Gay. Krakers smakował jak gips, a sok był za słodki. – Chcecie zobaczyć mój pokój? – poprowadziłam ich do domku. – A mnie dlaczego nie adoptujecie? – krzyknął Will, gdy przechodziliśmy przez salon. – Mój pokój jest na tyłach – powiedziałam – ale mężczyznom nie

wolno tam wchodzić. – W porządku – powiedziała pani Sandnes, która szła za nami. – Może pan to sięgnąć? – Wskazałam na skrzyneczkę od Tiffany’ego na górnej półce. Gdy Phil mi ją podał, uniosłam wieko. – Tę pozytywkę dała mi moja matka. – Jest piękna – powiedziała Gay. – Twoja matka naprawdę się o ciebie troszczyła. Skręciłam jej korale tak mocno, że mogły się rozerwać. Pani Sandnes chrząknęła. – Chyba powinniśmy już iść – powiedział Phil – ale moglibyśmy przyjechać w poniedziałek, jeśli nie masz nic przeciwko temu. – Jasne – zgodziłam się. Na zewnątrz Luke uściskał Hudsonów. – Pa, mamo – powiedział. – Pa, tato. Courterowie stali sztywno. Gdy szliśmy na parking, trzymałam się na odległość. Phil otworzył przed Gay drzwi do samochodu. Zawahała się i pomachała. – Zaraz! – zawołałam. – Niech pani nie zapomni naszyjnika. – Chcesz go pożyczyć? – spytała. – A jeśli coś się z nim stanie? – Troszczymy się o ludzi, nie o rzeczy. Gdy w poniedziałek przyjechali na kolację, nie mogłam spojrzeć Gay w oczy. – Co się stało? – zapytała. Przełknęłam. – Przypadkowo zepsułam pani naszyjnik. – Wyjaśniłam, że nałożyłam go do szkoły. – Gdy jedna dziewczyna go złapała, schowałam go do plecaka, ale w autobusie był ścisk i jeden z tych szklanych listków pękł na pół. – To moja wina – powiedziała Gay. – Powinnam była pomyśleć, że jest zbyt delikatny. – Nie jest pani na mnie zła? – Oczywiście, że nie! – powiedziała, chociaż nie byłam pewna, czy mówi prawdę. Mieliśmy pizzę, ale ledwie co skubnęłam.

– Od jak dawna o mnie wiecie? – Pierwszy raz usłyszeliśmy o tobie pół roku temu – odparł Phil. – Widzieliście mnie wcześniej? – Wiele razy – ze śmiechem przyznał Phil. Gdy Courterowie powiedzieli, ile razy byli w domu dziecka, przeżyłam szok. Nie mogłam uwierzyć, że słyszeli moją mowę powitalną podczas Murphey Awards i że kilka miesięcy wcześniej widzieli, jak tańczę podczas imprezy. Wiedziałam, że Phil podczas obozu filmował mnie przy basenie, ale nie, że Gay oglądała moją parodię Lucille Ball podczas konkursu talentów. Jak udało mi się nie zauważyć rodziny, która mnie kupowała? Następnym krokiem była wizyta w domu mojej rodziny. Beth Lord i Sharon Ambrose zawiozły mnie i Luke’a do Citrus County. Najpierw zostawiliśmy Luke’a i panią Sharon w domu Hudsonów w zalesionej dolinie, a potem pani Beth zawiozła mnie dziesięć mil dalej, do Crystal River. – Cześć! – powiedział Phil, gdy otworzył przeszklone drzwi frontowe. Przeszłam obok niego, zignorowałam Gay i poszłam w dół holu do drzwi z napisem POKÓJ ASHLEY. Pobieżnie zlustrowałam pomieszczenie, potem wróciłam do samochodu, zabrałam moją skrzyneczkę od Tiffany’ego i położyłam ją na półce w sypialni. Następnie przyniosłam worek na śmieci zawierający maskotki. – Wprowadzasz się? – Phil zaśmiał się z napięciem. – Tylko zostawiam moje rzeczy tam, gdzie będą bezpieczne. – W porządku… – Gay zerknęła na Phila, a potem na Beth Lord. – Jesteś głodna? – spytała. Żołądek mi się skręcał, więc tylko wzruszyłam ramionami. – Lubisz makaron? – Może być. Phil wskazał drogę do kuchni. – Robiłaś kiedyś makaron sama? – Pokręciłam głową. – Wolisz cieńsze spaghetti czy grubsze fettuccini? – Fettuccini. Brzmiało to bardziej wyrafinowanie, chociaż nie wiedziałam, jaka była różnica. Pomogłam Philowi wrzucić do maszynki jajka, wodę

i mąkę, a potem przytrzymywałam wstążki na obrotowym stojaku, który zmontował. Gay siekała cebulę i obierała pomidory. – Mogę zrobić dowolny sos. Wolisz biały czy czerwony? – Nie zareagowałam. – Niektórzy wolą najprostszy, z masłem… – Po prostu ragú. – Niech no tylko zajrzę do spiżarni. Po chwili wyszła z małego pomieszczenia, trzymając słoik. – Używamy tego do pizzy – powiedziała przepraszająco do Beth. Zaczęła wylewać zawartość do rondelka. – Wolę na zimno. Gay się skrzywiła, ale pozwoliła mi wylać sos ze słoika prosto na makaron. Wymieszałam, wzięłam kilka kęsów. Makaron był zbyt twardy. Gdy Phil zauważył, że prawie nic nie zjadłam, przeprosiłam. – Jestem wybredna. – Dowiemy się, co lubisz, a ty mogłabyś nauczyć się próbować nowych rzeczy – uśmiechnął się.– Jak sushi. – Co to takiego? – Surowa ryba. Żartował, prawda? Zapadła cisza. Zmusiłam się do śmiechu. Oni się roześmiali. W co ja się pakowałam? * * * Kilka dni później Gay przyjechała zabrać mnie na zakupy. Chciała mi kupić elegancką sukienkę, bo na jej urodziny szliśmy obejrzeć Upiora w operze. Gay znalazła fioletową sukienkę z koronkowym kołnierzykiem i bufiastymi rękawami. – Jest dziwna – stwierdziłam, ruszając do wieszaka z satynowymi sukienkami na ramiączkach. Wybrałam turkusową z głębokim dekoltem. Gay pokręciła głową. – Ale ja lepiej wyglądam w niebieskim i nie znoszę fioletu. – Nie chodzi o kolor – powiedziała tylko.

Znalazłyśmy dwie sukienki, które od biedy zaakceptowałam, i wybrałyśmy kilka rzeczy, które naprawdę mi się podobały: szorty na szelkach, pasiaste bluzki w kilku kolorach i parę designerskich jeansów. – No dobrze, chodźmy przymierzyć – powiedziała Gay. Nie chciałam pójść do przymierzalni. – To skąd będziesz wiedzieć, czy pasują? – spytała. – Pani Sandnes kupowała mi ubrania. Jeśli nie pasowały, oddawała je. – Ashley, ja mieszkam dwie godziny jazdy stąd, więc będziesz musiała zmierzyć je teraz. – Widziałam, że była zirytowana. – Możesz to zrobić w odosobnieniu. Pokaż mi tylko te, które chcesz. Wypadłam ze sklepu, bo nie chciałam się przyznać, że nigdy wcześniej nie byłam w przymierzalni. Gay mnie dogoniła. – Może coś zjemy? Podzieliłyśmy się dużym preclem cynamonowym i napiłyśmy lemoniady, ale cukier drapał mnie w gardło, a napój był zbyt kwaśny. W ramach następnej wizyty Courterowie mieli mnie gościć w swoim domu bez nadzoru pracownika ośrodka, ale nie mogłam zostać na noc. Na poły spodziewałam się, że zmienią zdanie, jednak Phil przyjechał po mnie na czas. Pływaliśmy ich łodzią i kąpaliśmy się w basenie. Szczególnie spodobał mi się sposób, w jaki Phil przyrządził tosty z serem. Obejrzałam zdjęcia rodzinne na ścianach. Na kilku był Phil pilotujący mały samolot. Może któregoś dnia polecę razem z nim. Gdy tego wieczoru Gay wiozła mnie do domu, paplała o jakichś dziewczynkach w moim wieku w sąsiedztwie. – Polubisz je, są naprawdę miłe. Taa, miłe, pomyślałam. Ta kobieta nic o mnie nie wie. – Gdy byłam w opiece zastępczej, niektórzy ludzie nie byli mili – zaczęłam ostrożnie. Kiwnęła głową. – Wiedziałaś, że jestem strażniczką ad litem, jak Mary Miller?

Bywałam w naprawdę strasznych domach zastępczych. – Nie takich złych jak ten. – Opowiedz mi o nim. Zamiast się wściekać, gdy opisałam najgorsze kary stosowane przez Mossów, odezwała się spokojnie: – To brzmi jak coś, co mogło cię doprowadzić do wściekłości. – Bo tak było! – Zaczęłam jej opowiadać o ostrym sosie, a zanim dotarłyśmy do ośrodka, w dwie godziny powiedziałam jej więcej niż Mary Fernandez przez dwa lata. Po kilku wizytach dziennych pozwolono mi zostać u Courterów na noc. Przywiozła mnie do nich pani Sandnes, która obecnie odbywała praktyki w wydziale terapii domowej. Gdy wjechałyśmy na podjazd, zapytałam: – Nie mogłabym zostać jeszcze trochę, a potem wrócić z panią? – Ashley, nic ci nie będzie – krótko odparła pani Sandnes. Sięgnęła na tylne siedzenie i podała mi swoją bluzę z college’u. – Możesz to pożyczyć. Nałożyłam ją na lewą stronę i nosiłam przez cały swój pobyt tam. Dwadzieścia cztery godziny później nie mogłam się doczekać powrotu do ośrodka, chociaż po piętnastu minutach zwykłego rejwachu w domku chciałam wracać do Courterów. Na urodziny Gay założyłam czarną, aksamitną sukienkę z białymi paskami po bokach, którą wybrała mi pani Sandnes. Gay również miała czarno-biały strój, więc pasowałyśmy do siebie. W restauracji w Tampa Bay Performing Arts Center zapachy jedzenia sprawiły, że zrobiło mi się niedobrze. Zjadłam tylko kilka kęsów bułeczki. – Może chciałabyś trochę masła do tego? – spytała Gay. Zmarszczyłam nos. – A deser? – Phil wskazał wybór ciast i tortów. – Nie przepadam za słodyczami. Weszliśmy po schodach do budynku teatru. Zerkałam w prawo i w lewo. Czy ten łysiejący mężczyzna i ta onieśmielająca kobieta naprawdę będą moimi rodzicami?



10. TEST, TEST dkąd odeszła pani Sandnes, wszystko w domu dziecka zaczęło mnie irytować. Nie widziałam żadnego powodu, żeby się starać w moim nowym gimnazjum. Pierwszy raport z szóstej klasy był najgorszy w moim życiu. – Kiedy się w końcu przeprowadzam? – spytałam Beth Lord. – Wszyscy muszą przejść harmonogram spotkań. – Jej oczy błysnęły, gdy uśmiechnęła się do mnie tajemniczo. – Ale mam dobre wieści. Sędzia podpisał pozwolenie na twój wyjazd z Courterami do Nowej Anglii w przyszłym tygodniu. Chociaż chciałam poznać moich nowych braci, martwiłam się, że tak długo będę sama z Courterami – i że nie będę dostawać wystarczająco dużo jedzenia. Gdy przyjechaliśmy na lotnisko, byłam zaskoczona, że stoimy w bramce do dużego samolotu. – Myślałam, że macie własny samolot. – Już nie mamy. – Phil westchnął. – To długa historia – powoli powiedziała Gay. – Rozbiliście go czy coś? – Właściwie to tak – powiedział Phil. – I powinnaś się z tego cieszyć. Miałam wrażenie, że nigdy nie wiem, co Courterowie powiedzą

O

w kolejnej chwili, i to sprawiało, że czułam się niepewnie – jakbym nigdy nigdzie nie przynależała. Gay grzebała w torebce i wyciągnęła pakiet zdjęć. Przerzuciła ostatnie fotografie swoich synów i całą masę moich. Na dole było kilka zdjęć samolotu ze złamanym skrzydłem i zmiażdżonym śmigłem, leżącego na polu. – Lecieliśmy w trójkę na absolutorium Blake’a do Princeton – zaczęła Gay. – Josh właśnie skończył pierwszy rok na Hampshire College i w następnym tygodniu miał zacząć praktyki w komercyjnej montażowni filmowej w Nowym Jorku, więc załadowaliśmy samolot jego rzeczami i polecieliśmy stąd na północ. Był wspaniały dzień – na niebie ani jednej chmurki – i byliśmy tacy szczęśliwi i dumni. Głos jej zadrżał i opowieść podjął Phil. – Przelecieliśmy właśnie nad Chesapeake Bay i nie chciałem użerać się z kontrolerami ruchu powietrznego nad Philadelphią, gdzie ten ruch jest bardzo duży, więc obniżyłem pułap lotu, żeby zostać poza ich jurysdykcją, i poleciałem na Trenton. Przez chwilę oboje milczeli. – Rozległ się głośny huk. – Gay z napiętą miną wpatrywała się w odrzutowiec podchodzący do lądowania. – Co się stało? – zapytałam. – Potężna awaria silnika. – Phil znów zamilkł na chwilę. – Skorzystaliśmy z instrumentów pokładowych, żeby znaleźć najbliższe lotnisko. – A ja złapałam za radio i powiadomiłam wieżę w Trenton o nagłym wypadku – dodała Gay. – Pięć mil dalej powinno było być małe lotnisko – powiedział Phil. – Josh pomiędzy drzewami zauważył przecinkę, która mogła być trawiastym pasem startowym, ale bez silnika nie dalibyśmy rady tam dolecieć. – Potem Josh przyuważył pole w kształcie litery L, jedyną otwartą przestrzeń pośród całych mil lasu, i powiedział Philowi: „Tato, to chyba najlepsze, co możemy zrobić” – ciągnęła Gay. – Taa – mruknął Phil.

– Wyjrzałam przez swoje okno i zobaczyłam, jak zbliża się ziemia. Już nam się zdarzało lądować na pasach ziemnych, ale na tym było mnóstwo muld, które wyglądały jak unoszące się ku nam fale. – Gay ręką zamarkowała ruch nurkowania. – Na końcu pola rosły sosny. Modliłam się, żebyśmy nie walnęli z pełną siłą w drzewa. Po naszej prawej stronie stała mała, czerwona stodoła. Phil sterował tak, żeby ją wyminąć, ale dokładnie na naszej trasie stało jeszcze ogrodzenie. Gay popatrzyła na Phila. – Cały czas rozmawiałam z wieżą. „Przyziemiamy… Ziemia jest wyboista… Przebijamy się przez ogrodzenie…” – Słupek ogrodzeniowy zrobiony był ze starej szyny kolejowej, a my zahaczyliśmy o niego prawym skrzydłem z taką siłą, że samolot się obrócił – wyjaśnił Phil. – W kabinie było pełno brązowego pyłu po tym, jak rzuciło nas na pole po prawej stronie. Ten ciasny zakręt i mokra ziemia spowolniły samolot i w końcu gwałtownie się zatrzymaliśmy. – Coś się wam stało? – spytałam, patrząc na nich inaczej. Nie wydawali się już rodzicami z kartonu, tylko ludźmi z krwi i kości, którzy prawie umarli, zanim ich poznałam. – Nie, nic nam nie było. – Głos Gay zadrżał, gdy otrząsnęła się z szoku. – Phil i ja wysiedliśmy szybko przez przednie drzwi. Tylne już się same otworzyły podczas tego ostrego zakrętu. Josh prawie wypadł, ale przytrzymały go pasy. Uciekliśmy tak daleko od samolotu, jak się dało. „Jeszcze dalej!”, powiedział Phil, gdy zobaczył, że z prawego, pogruchotanego skrzydła sączy się paliwo. – Wybuchło? Gay pokazała na zdjęcie. – Nie, na tym się skończyło. Benzyna wsiąkła w piasek. – Sprawdziliśmy, czy wszyscy jesteśmy cali i nic nikomu nie było, poza tym że Josh miał otarcie od pasa – dodał Phil. Gay popatrzyła na mnie, na Phila i znowu na mnie. – Potem wydarzyło się coś magicznego. – Obdarzyła mnie najbardziej zrelaksowanym uśmiechem, jaki dotąd widziałam na jej twarzy. – Phil mnie uściskał i powiedział „Myślę, że przeżyliśmy

dlatego, że mamy coś jeszcze do zrobienia”. Phil szturchnął mnie łokciem. – A tym czymś, moja droga, jesteś ty. * * * W samolocie Gay spytała, czy coś zjem. W torebce miała kawałki sera i krakersy z masłem orzechowym. – Zabrałam też chińskie kluski, makaron z serem i gorący kubek. Kiwnęłam głową i zapatrzyłam się przed siebie, jakby telefon na oparciu siedzenia przede mną był najbardziej fascynującą rzeczą, jaką w życiu widziałam. – Czy muszę mówić do was „tato” i „mamo”? – Oczywiście, że nie – odpowiedział Phil. – Nigdy? – skierowałam to słowo do Gay. – To całkowicie twoja decyzja – powiedziała. Ze swojej bezdennej torebki Gay wyciągnęła małe warcaby magnetyczne, kości i karty do gry, i graliśmy aż do lądowania w Hartford. Ledwie znaleźliśmy się na autostradzie, westchnęłam na widok liści. Miały wszystkie kolory, jakie pamiętałam z pudełka kredek, i jeszcze więcej – pomarańczowo-czerwony, zielono-żółty, mahoniowy, złoty. Minęliśmy sad, w którym samemu można się było obsłużyć. – Jabłka! Mogę sobie jedno wybrać? Phil się zatrzymał, a ja podbiegłam do pierwszego drzewa, zerwałam jabłko i wzięłam wielkiego gryza. Lepki sok spływał mi po podbródku, ale nie dbałam o to. To było najpyszniejsze jabłko, jakie kiedykolwiek jadłam. Gdy Gay wraz ze mną napełniła torbę, spojrzała na zegarek. – Josh pewnie na nas czeka. Braliśmy udział w weekendzie dla rodziców w Hampshire College w Amherst, w Massachusetts. Ten campus nie miał wiele wspólnego z Andrews University, na którym uczyła się córka

Merrittów. I tu, i tu widok rozległych trawników i wysokich drzew był niesamowity, ale studenci mogliby należeć do zupełnie innych gatunków. Fryzury przechodziły od dredów przez jaskrawoniebieskie irokezy po ogolone głowy. Mężczyźni i kobiety obnosili się z dziwnymi tatuażami i kolczykami w osobliwych miejscach i w większości mieli na sobie ubrania raczej wygodne niż modne. – Wy musicie być staruszkami Josha – powiedziała dziewczyna z długiej, zgrzebnej spódnicy, gdy weszliśmy na dziedziniec. – Zaraz wróci. Z hukiem otworzyły się tylne drzwi do jego dormitorium. – Cześć, stary! – wykrzyknął Phil. Uściskali się z Joshem i poklepali się po plecach. Josh podszedł do mnie. Pofalowane włosy miał dłuższe niż ja i związane w kucyk. – A więc to jest moja młodsza siostrzyczka! – powiedział z szerokim uśmiechem. Następnego dnia z Bostonu przyjechał do nas Blake. Uścisnął moją dłoń, jakbym była klientką biznesową, ale gdy się odezwał, brzmiał jak kowboj. – Siemanko – powiedział. Szpara pomiędzy jego przednimi zębami nadawała mu przyjacielski wygląd. Wpakowaliśmy się do samochodu Josha, który był większy od naszego, wynajętego, i pojechaliśmy do New Hampshire na lunch z matką Phila i rodziną jego brata. Courterowie byli tak zajęci odrabianiem zaległości i żartowaniem ze sobą, że nie zwracali na mnie większej uwagi. Zauważyłam, że Blake wyglądał jak Phil, ale miał żywszą osobowość Gay, podczas gdy Josh był z wyglądu podobny do Gay, ale stonowany jak Phil. Nie potrafiłam powiedzieć, jak miałabym się wpasować w tę zżytą grupę. Brat Phila, Dan, był pastorem. On i jego żona Linda przypominali mi Merrittów. Gdy trzymałam ich nowo narodzoną wnuczkę, pomyślałam sobie: Nawet nie pomyśleliby o tym, żeby się jej pozbyć, ale mnie można odesłać w każdej chwili.

– To co, może zdjęcie rodzinne? – zasugerowała babcia Courter. Nie przypuszczałam, że zostanę w nie włączona, ale Gay zadbała, żebym znalazła się w pierwszym rzędzie. – Tylko popatrz na tę bandę Courterów – powiedział Dan. – A Ashley świetnie tu pasuje. Linda zgodziła się, że wyglądam jak ich najmłodsza córka, która też miała rude włosy. Nie odebrałam ich uwagi jako miłej, przeciwnie, poczułam się urażona. Kolor moich włosów nie miał nic wspólnego z tym, czy ci ludzie mnie zaakceptowali, czy nie. Czułam to tak, jakby Phil i Gay obnosili się ze swoim „dobrym uczynkiem” i nikt sobie nie uświadamiał, że byłam przytłoczona i przestraszona. Następnego dnia pożegnaliśmy się z Joshem i pojechaliśmy z Blakiem do Bostonu. – Ash, może pojedziesz ze mną? – zaproponował, gdy jego rodzice wsiedli do wynajętego samochodu. Jego van w środku wyglądał jak salon. Z tyłu nie było siedzeń, tylko orientalny dywan i sprzęt stereo wielkości zestawu kina domowego. – Chcesz posłuchać mojej nowej płyty? – zapytał. – Włącz trójkę. Gdy zaczął się kawałek „Barbie Girl”, Blake skrzywił się, słysząc wysokie głosy udające Barbie i Kena. – Puść to jeszcze raz – powiedział. Niedługo zaczął śpiewać męskie partie, podczas gdy ja śpiewałam kobiece. Bawiliśmy się tak do końca podróży. Mieliśmy się zatrzymać u kuzynów Gay, Boba i Shirley Zimmermanów, którzy mieszkali na dwóch górnych piętrach domu w Back Bay. Powitali nas, wyciągając ramiona. Nie lubiłam, jak się mnie dotykało, i ulżyło mi, że Courterowie w New Hampshire nie byli szczególnie skłonni do przytulania, ale gdy Shirley otworzyła ramiona, nie chciałam wyjść na niegrzeczną. – Cześć, Blake – powiedział Bob. – Twoje włosy zaczynają wyglądać jak u twojego staruszka. Jak tak dalej pójdzie, będą wyglądać jak moje. – Bez ostrzeżenia zerwał z głowy tupecik. Podskoczyłam tak mocno, że prawie wpadłam na ich szafkę

z porcelaną. – Ashley – powiedział Blake – witaj w naszej szurniętej rodzince. * * * Większość z tego, co gotowała Gay, nie smakowało mi. – Wiem, że jesteś grymaśna, jeśli chodzi o jedzenie – powiedziała – ale ja nie czytam zbyt uważnie. Poprosiła mnie, żebym zrobiła jej listę rzeczy, które lubię jeść. Przy mojej następnej wizycie Phil zabrał się za grillowanie hamburgerów. – Jadam tylko dziecięce cheeseburgery z bekonem – oświadczyłam. – Możemy pojechać i kupić jednego? – Mamy też tłuczone ziemniaki, sałatkę owocową, surówkę z kapusty i słupki z marchewki i selera. Jestem pewna, że znajdziesz coś do jedzenia – odpowiedziała Gay. – Nie wydaje mi się. – Uroczo nadęłam wargi na użytek Phila. – Jeśli nadal będziesz głodna, gdy będziemy wracać do Tampy, zatrzymamy się, żeby coś kupić – powiedział. Wzięłam trochę tłuczonych ziemniaków – które były znacznie smaczniejsze, niż chciałam przyznać – ale gdy tylko znaleźliśmy się w samochodzie, zaczęłam błagać Phila, żeby zatrzymał się w Wendy’s. – Nie możemy cię odstawić na głodniaka – powiedział. – Powiesz Gay? – zapytałam. – Gay i ja mówimy sobie o wszystkim. – Ale ona nie chciała dać mi innego jedzenia. – Ashley, oboje chcemy, żebyś była szczęśliwa. Daj Gay szansę, dobrze? Wiedziałam, że Gay próbowała sprawić mi przyjemność, ale z jakiegoś powodu opierałam się każdej próbie, jaką podejmowała. Zrobiła w piekarniku nuggetsy z kurczaka, które smakowały jak w KFC, ale nie miały tyle tłuszczu. Były całkiem niezłe, ale irytował mnie sposób, w jaki pouczała mnie, że trzeba się zdrowo odżywiać. Jednym z niewielu warzyw, jakie jadałam, był kalafior,

i Gay uśmiechała się za każdym razem, gdy widziała, jak pożeram go z bułką smażoną na maśle czy z sosem serowym. Courterowie woleli fantazyjne sałatki, ale dla mnie Gay robiła osobne, z samej sałaty lodowej. Nie znosiłam, jeśli jedzenie było polane sosem albo pomieszane, więc Gay osobno podawała mi mięso i warzywa. Gay chciała, żebym próbowała jedzenia, które przygotowała, zanim poproszę o coś innego. Czasami namawiała mnie na kilka dodatkowych kęsów. Zazwyczaj wzruszała ramionami i mogłam odejść od stołu i zrobić sobie makaron ryżowy, zupę z puszki, gotowe spaghetti, makaron z serem albo tosty. Gdy Gay podgrzewała kurczaka z poprzedniego dnia, powiedziałam: – W domu dziecka nigdy nie musimy jeść resztek. – To znajdź sobie coś innego, jeśli chcesz – odparła. Rozejrzałam się po spiżarni i wyszłam z paczką chrupek. – To nie jest szczególnie odżywcze – jęknęła Gay. Potrząsnęłam torbą, a potem ją rozdarłam. Moje złośliwe spojrzenie sprawiło, że gdy paczka pękła, Gay nie wytrzymała. – Odłóż to! – Zrobić ci tosty z serem? – zapytał Phil. – Pewnie. Umieram z głodu! Chcę pięć. – Pięć! – wybuchła Gay. – Możesz dostać dwa – parsknęła – a potem sałatkę owocową. Jeśli potem będziesz głodna, możesz zjeść dokładkę. – W porządku. Zrobię jej tyle, ile chce – powiedział Phil. – W życiu nie zje pięciu tostów. – To nauczy się ograniczać. Wbiłam w siebie trzy tosty, bekając głośno, żeby zaznaczyć swoje zwycięstwo. Zwaliłam się na kanapę, żeby pooglądać telewizję. Gay burczała, sprzątając naczynia. Podsłuchałam, jak w kuchni szeptali z Philem. – Musimy jej wpoić zdrowie nawyki żywieniowe. A poza tym, tu chodziło o kontrolę. – Kto stracił kontrolę? – zdziwił się. – Nie poparłeś mnie, więc wygrała.

– Straciła kontrolę nad całym swoim życiem. To niedobrze, że teraz ma chociaż jakąś? – Istnieje różnica pomiędzy samokontrolą a manipulacją – warknęła Gay i tupiąc, poszła na górę do swojego gabinetu. Phil przyszedł i usiadł koło mnie. Położyłam mu stopy na kolanach – sygnał do drapania. Miło było mieć go po swojej stronie. * * * Po wycieczce do Nowej Anglii poprosiłam o pozwolenie, by wprowadzić się do Courterów na stałe. – Nie skończyliście planu wizyt – przypomniała mi Beth Lord. – Nie chcę marnować więcej czasu w gimnazjum Roland Park. – Są pewne problemy techniczne – przyznała. – Departament do spraw Dzieci i Rodzin nie skończył jeszcze opracowywać dokumentacji. Gdy następnym razem widziałam się z Gay, zwróciłam się do niej: – Chcę obchodzić urodziny z moją nową rodziną, a ponieważ nie przygotowali na czas moich dokumentów, to nie mogę. Gay skontaktowała się z Mary Miller. – Mamy licencję rodziców zastępczych – powiedziała mojej strażniczce. – Możemy przyjąć ją w pieczę zastępczą, póki pracują nad szczegółami. Mary Miller zgodziła się na ten plan; tym niemniej w departamencie nie było nikogo, kto mógłby mnie nadzorować. Beth Lord, która często bywała u matki w Citrus County, zaproponowała, że się tym zajmie. Moim ostatnim dniem w domu dziecka było Halloween. Na szczęście dla Luke’a, zbierać cukierki pojechałam do akademików. Następnego dnia przyjechał po mnie Phil. Spakowałam swoje ostatnie rzeczy, pożegnałam się z Sabriną, z pracownikami domku i resztą dzieciaków, i ruszyłam do drzwi. Luke mnie wyśledził.

– Nie jedź jeszcze – jęknął. – Hudsonowie niedługo po ciebie przyjeżdżają – powiedziałam. – Pojedziesz do nich z wizytą. – Złapał mnie za rękę. – Lukie, no weź, muszę lecieć. To było jak próba pozbycia się ośmiornicy. Gdy udawało mi się uwolnić jedno ramię, owijał się wokół mnie nogami. Gdy pracownikom udało się go ode mnie oderwać, Luke odwrócił się i kopnął ścianę. Phil mnie przynaglił. Idąc do samochodu, słyszałam wrzaski mojego brata. – Dajcie mi spokój! Dajcie mi spokój! Gdy przyjechałam do Courterów, Gay pomogła mi się rozpakować. Wyciągnęła jedną z moich koszul z Roland Park. – Tutaj nie ma mundurków, będziesz potrzebować więcej ubrań do szkoły. – Mogę też dostać nowe trampki? – Tak – powiedziała Gay. – Ale nadal będziesz musiała wszystko przymierzyć. Zgodziłam się, ale nie pozwoliłam Gay wejść do przymierzalni. Phil poprosił, żebym pokazała mu się w nowych ciuchach. – Co powinnam włożyć na pierwszy dzień? – Może ogrodniczki? – podsunął. – Może być – uznałam i wyłożyłam je razem z różową koszulką. Wieczorem Courterowie przyszli mnie otulić. – Lubimy buziaki na dobranoc. Zgodzisz się na to? – Tak – powiedziałam – ale nigdy nie będę całować was. – W porządku – musnął ustami moje czoło. – Ale zawsze możesz zmienić zdanie. Gdy Phil wyszedł z pokoju, Gay zmierzwiła mi włosy. – Nic w tym złego, że nas nie kochasz. – Twarz miałam schowaną w poduszce, ale słuchałam bardzo uważnie. – I nie będę mówić, że cię kocham, bo nie znam cię na tyle długo, żeby to czuć. Bardzo cię lubię i chcę, żebyś na zawsze była moją córką, ale miłość to coś, co wzrasta wraz z dzielonymi doświadczeniami. Czuję, jak pączkuje, ale jeszcze nie rozkwitła. Nie mogłam uwierzyć, że jest tak szczera. Westchnęła głęboko.

– W żaden sposób nie możemy cię skłonić, żebyś uwierzyła, że będziemy tutaj dla ciebie. Możesz się o tym przekonać, tylko żyjąc z nami rok po roku. – Znowu pogładziła moje włosy i wstała. Skrzypnęły sprężyny łóżka. Odwróciłam się na tyle, by zobaczyć, jak się nade mną pochyla, i po raz pierwszy dostrzegłam w niej bardziej opiekunkę niż obcą osobę. – Ashley, w którymś z tych przyszłych dni powiem ci, że cię kocham. Gdy usłyszysz z moich ust te dwa słowa, będziesz wiedziała, że pochodzą prosto z serca. Śpij dobrze, skarbie – powiedziała i wyszła do holu. * * * Pierwszego dnia szkoły Phil podał mi pudełko na lunch, w którym były kanapki z serem i pikle. – Chcę mieć pewność, że będziesz miała coś, co lubisz. – Nigdy nie zabierałam swojego lunchu. Zawsze jadłam w szkole. Phil podał mi dwa dolary. – Masz tu pieniądze na wypadek, gdybyś chciała kupić coś innego. Później możesz wybrać, czy wolisz zabierać lunch ze sobą, czy coś kupić. Ponieważ biuro Phila było blisko szkoły, powiedział, że będzie mnie woził. – Na szkolny autobus musiałabyś wstawać godzinę wcześniej, a niektóre dzieci potrafią być nieprzyjemne. – Coś takiego! – opowiedziałam mu, jak jeden z dzieciaków z domu dziecka sterroryzował cały autobus i musiała nas ratować policja. Szkolny doradca zawodowy znał Phila i gawędzili przez chwilę podczas wypełniania formularzy przyjęcia. Phil zauważył, że drżałam. – Koteczku, nic ci nie będzie, ale gdybyś mnie potrzebowała, przyjadę w dwie sekundy. Podeszła do mnie jakaś dziewczyna. – Jestem Grace Morrow – powiedziała. – Zaprowadzę cię do klasy

pani Mac. – Poszłam z nią, trzymając się blisko, bo wzrok miałam zamglony. – Mamy razem sporo lekcji. Na korytarzu było tak wielu uczniów, że prawie straciłam moją przewodniczkę z oczu. Grace wprowadziła mnie do pracowni naukowej. – Cześć, jestem pani MacDonald, ale wszyscy mówią do mnie „pani Mac”. – Nauczycielka się uśmiechnęła. – Przyszłaś w dobrej chwili, oglądamy film i jemy popcorn. Ale nie myśl, że zawsze jest tak zabawnie. Do klasy wpadło kilkoro uczniów. Kolana miałam jak z waty. Niespodziewanie z oczu popłynęły mi łzy. Pani Mac wyprowadziła mnie na korytarz. – Kotku, co się dzieje? – Ja… ja chcę do… do domu! – chlipnęłam. Pani Mac poprosiła Grace, że odprowadziła mnie z powrotem do gabinetu doradcy. Po kilku minutach siedział przy mnie Phil. – Zabierz mnie do domu! – błagałam. – Ash, zrobię to, jeśli chcesz, ale jutro i tak będziesz musiała tu wrócić. – Zmoczyłam jego chusteczkę. – W porządku, skarbie? Dasz radę! Grace znów zaprowadziła mnie do klasy, gdzie teraz wszyscy oglądali film. – Może zostaniesz i pomożesz mi uprażyć popcorn na pozostałe moje dzisiejsze lekcje? – po dzwonku zaproponowała pani Mac. Na koniec dnia przyjechała po mnie Gay. – Jesteśmy dumni, że wytrzymałaś do końca – powiedziała. – Jutro będzie łatwiej, a za kilka dni z kimś się zaprzyjaźnisz. – Wątpię – wymamrotałam, chociaż dwa dni później Grace zaprosiła mnie i swoją przyjaciółkę Tess na imprezę z nocowaniem. Nigdy wcześniej nie pozwolono mi zostać na noc u przyjaciółki. – Proszę, mogę iść? – błagałam Gay. – Nadal jesteś w pieczy zastępczej. – Czyli nie mogę? – Nie chcę ryzykować, że z powodów proceduralnych cię odeślą,

choćby na kilka tygodni, ale nie ma powodu, żeby Grace nie mogła przyjechać do nas. – Jęknęła teatralnie. – A potem będziemy musieli zaplanować twoje urodziny na następny tydzień. – Nie znam tu prawie nikogo, kogo mogłabym zaprosić – westchnęłam. – Wobec tego jedynym rozwiązaniem są dwa przyjęcia – stwierdziła Gay. – Spotkamy się tutaj z kilkoma twoimi znajomymi ze szkoły i z rodziną, a potem zaprosimy wszystkich twoich przyjaciół z domu dziecka do restauracji w Tampie. Może tak być? – Pewnie – zgodziłam się, całkowicie przekonana, że jak zwykle coś pójdzie nie tak. W piątek dwudziestego pierwszego listopada w domu była uroczysta kolacja, by uczcić moje dwunaste urodziny. Zaproszone zostały dwie dziewczynki z sąsiedztwa, Tabitha i Jillian; ojciec Gay, dziadzia Weisman; Hudsonowie z Lukiem, który był u nich na noc, i kilkoro innych przyjaciół rodziny. Gay skądś wiedziała, że nie udało mi się odzyskać moich lalek od pani Moss i podarowała mi lalkę zaprojektowaną tak, by wyglądała jak ja. Miała ogrodniczki i koszulę nocną w komplecie z takimi samymi ubraniami w moim rozmiarze. Pomimo że byłam już naprawdę za duża na lalki, cieszyłam się z tego prezentu. Sama wybrałam menu na kolację, więc wszystko mi smakowało – zwłaszcza tort lodowy. Wcześnie rano następnego dnia zadzwonił telefon. Gay z dziwnym wyrazem twarzy weszła do kuchni. – Będzie mała zmiana planów. Spodziewałam się, że ktoś w domku wpadł w szał i wszystkim zepsuł ten dzień. – Więc impreza odwołana? – zapytałam. – Nie wszystkie wieści są złe – odparła Gay. – Dzwoniła pani dyrektor Fundacji na rzecz Adopcji im. Dave’a Thomasa, żeby nas zaprosić na dzisiejszą imprezę w Busch Gardens. Powiedziała też, że możemy zabrać inne rodziny adopcyjne. Daphne, która mieszkała już ze swoją, była zaproszona na moje przyjęcie, zapytałam więc, czy to obejmuje także jej rodzinę.

– Już ich zaprosiłam. – Skąd się o mnie dowiedzieliście, skoro mieszkacie tak daleko od Tampy? – spytałam Courterów podczas długiej jazdy. – Mamy tam kilkoro przyjaciół – zresztą, poznasz ich dzisiaj w Busch Gardens – powiedział Phil. – Dali nam katalog dzieci, które w Hillsborough County czekają na rodziny, a tam było twoje zdjęcie z Lukiem. – Phil, a pamiętasz ten uroczy wierszyk i obrazek na okładce, podpisany przez jakąś Ashley? – A ty pomyślałaś, że to może być ta Ashley ze zdjęcia – kontynuował. – Ten obrazek z dwiema parami i dwoma domami? – spytałam. – Tak! – powiedziała Gay. Odwróciła się do Phila. – Mówiłam, że to była nasza Ashley! – Wtedy Gay się w tobie zakochała – powiedział Phil – ale ona się łapie na smutne wiersze. A więc jednak wygrałam ten konkurs! A Courterowie widzieli mój obrazek! A gdyby pan Irvin nie namówił mnie wtedy, żebym pojechała do fotografa? Może mój pech naprawdę się odwrócił i to będą najlepsze urodziny w moim życiu. W restauracji z bufetem spotkały się z mną wszystkie dzieciaki z Lykes i niektórzy moi przyjaciele z innych domków. Gay zamówiła tort udekorowany tymi kolorami jesieni, które uznałam za swoje ulubione. Pokazałam swoją lalkę-bliźniaczkę i dostałam gigantyczną laurkę podpisaną przez wszystkich mieszkańców domku. Następnie pojechaliśmy do Busch Gardens razem z rodziną Daphne i Paine’ami – ludźmi, którzy powiedzieli o mnie Courterom. – Wiedziałaś, że Dave Thomas był adoptowany? – spytał mnie Phil. – Właśnie dlatego chce, żeby każde dziecko znalazło swój dom. W namiocie pan Thomas miał odebrać wielki kartonowy czek ze wsparciem dla fundacji. Gdy fotograf ustawił wszystkich jak trzeba, dyrektor fundacji pchnął mnie do przodu. – Stań obok Dave’a. To właśnie o was tutaj chodzi – powiedział.

Zawahałam się, ale Dave Thomas pomachał do mnie. – Wszystko będzie dobrze – powiedział, gdy zdjęcie zostało zrobione. – Zobaczysz. * * * W następnym tygodniu było Święto Dziękczynienia i moi nowi bracia mieli przyjechać do domu pierwszy raz, odkąd się tam wprowadziłam. Mój pokój należał niegdyś do Blake’a. Phil wstawił dla niego polowe łóżko do pokoju Josha. – Nie będzie o to zły? – spytałam. – Chłopcy często spali razem, nawet gdy mieli własne pokoje – uspokoił mnie Phil. – Poza tym wyjechał do szkoły prawie dziesięć lat temu i od tego czasu już tu praktycznie nie mieszka. Kryłam się po kątach, gdy moi bracia wnosili swoje bagaże do holu. Josh wrzucił swoje rzeczy do pokoju po lewej stronie. Blake ruszył do mojego, po prawej, a potem zatrzymał się gwałtownie. – Hej, gdzie ja śpię? – zapytał. – Tutaj jest łóżko dla ciebie – zawołał Josh. Blake zajrzał do swojego starego pokoju i zobaczył moje maskotki zaścielające łóżko. – Chyba już tutaj nie mieszkam. Poczłapał do pokoju Josha i zamknął drzwi. Kilka minut później zapukał do nich Phil. – Hej, chłopaki, kupiliśmy nową membranę do trampoliny. – Josh wyszedł. – Może pokażecie Ashley parę waszych sztuczek? Josh i ja po chwili skakaliśmy razem, ale Blake został w domu. Od pierwszej nocy, którą spędziłam u Courterów, oczekiwali ode mnie, że będę pomagać w kuchni. W domu dziecka nigdy nie musiałam zmywać naczyń i obruszałam się, że traktują mnie jak służącą. Gdy nie domywałam rondla, Gay mówiła „zwrot” i oddawała mi go. Im bardziej się spieszyłam, tym częściej dostawałam zwroty. – Gdybyś od razu zrobiła to jak należy, byłoby łatwiej. Gay, gotując świąteczny posiłek, wyprodukowała górę brudnych

naczyń. Blake i Josh, nie czekając na nic, podeszli, umyli je i wrócili do słuchania muzyki czy pracy w warsztacie. Ja trzymałam się możliwie daleko od tego bałaganu – i obrzydliwego jedzenia. Używali zrobionego w domu ustrojstwa do zdzierania ziaren kukurydzy z kolby i dodawali odrobinę masła, śmietany i soli. Wszyscy uwielbiali ten specjał Holendrów z Pensylwanii, ale ja uznałam, że jest ohydny. A już szczególnie odrażający konglomerat – sos ostrygowy – wyglądał jak pieczone rzygowiny. Gay z myślą o mnie wyłożyła plasterki cheddara i dołożyła do koszyka na pieczywo trochę chleba tostowego. Blake wziął kawałek chleba. – Dlaczego ją niańczycie? Posiłek zaczął się od powiedzenia, za co kto jest wdzięczny i, co było do przewidzenia, wszyscy powiedzieli, że są wdzięczni za to, że dołączyłam do rodziny. Gdy nadeszła moja kolej, powiedziałam burkliwie: – Jestem wdzięczna za to, co powiedzieli wszyscy inni. Nie chciałam zabrzmieć jak radosna Ania dziękująca im za ocalenie od sierocińca. – Masz najbardziej soczysty kawałek białego mięsa. – Phil nałożył mi go na talerz. – Z sosem jest lepszy – włączyła się kuzynka Esther. Odsunęłam talerz, zanim mi go nalała, ale trochę kapnęło na obrus. – Spróbuj dzikiego ryżu – przymilał się Josh. – Smakuje orzechami. – Dajcie jej spokój – odezwał się dziadzia Weisman. – Nie wygląda na zagłodzoną. Gay nic nie powiedziała, ale jej milczenie było prawie gorsze od namawiania. Gdy tylko mogłam, umknęłam do swojego pokoju. Blake zapukał do drzwi. – Ashley, mam jedno pytanie – powiedział ostro. Uchyliłam je lekko. – Jesteś gościem czy członkiem rodziny? Zza rogu wyszedł Josh.

– Hej, Blake, wyluzuj. – Uśmiechnął się do mnie krzywo. – Ash, posłuchaj, my chcemy mieć siostrę, ale dla nas to też nowość. – Taa, siora. – Blake trzepnął mnie ścierką kuchenną. – Chcesz zmywać czy wycierać? * * * Na początku grudnia czułam się już swobodniej ze stylem życia Courterów. Któregoś popołudnia wpadłam do domu, rzuciłam plecak w holu, a sweter zostawiłam na podłodze w salonie. – Ashley, twój plecak i sweter… Wywróciłam oczami, zabrałam plecak i poszłam do swojego pokoju, celowo z hukiem zamykając drzwi. Zadzwonił telefon, więc musiałam wyjść i minąć Gay, żeby odebrać w kuchni. Gdy się rozłączyłam, Gay wskazała sweter, który leżał między nami jak rzucona rękawica. – Ashley… – Westchnęła. – O co chodzi z tym swetrem? – A co się stanie, jeśli tam będzie leżał? Zmarszczyła brwi, gdy zastanawiała się nad tym pytaniem. – Wolałabym, żebyś współpracowała, ale będę zbierać twoje rzeczy za pięćdziesiąt centów. Dam ci jedno ostrzeżenie, a jeśli nie posprzątasz w ciągu pół godziny, utnę pieniądze z twojego kieszonkowego. Przeliczyłam sobie pospiesznie. – Nie warto – wymamrotałam i podniosłam sweter. Telefon znowu zadzwonił. To była moja nowa przyjaciółka, Brooke. Właśnie przeprowadziła się w naszą okolicę z innego miasta. Jej ploteczki były znacznie zabawniejsze niż wojowanie o sweter z Gay. Zabrałam słuchawkę do innego pokoju i pożaliłam się na nią. – A ja mam sposób, żeby odegrać się na swojej matce, kiedy mnie denerwuje. – Jaki? – zapytałam. – Robię coś, co ją wkurzy, ale czego nie może zwalić na mnie. – Zaśmiała się cwaniacko. – Zrzucam na podłogę jej wyprasowane

bluzki, tak żeby wyglądało, jakby zsunęły się z wieszaka. Znalazłam częściowo zjedzoną przez koty jaszczurkę. Wsadziłam ją w palce jednego z ulubionych butów Gay. Nigdy się nie dowiedziałam, co się działo, gdy ją znalazła, ale pewnie uznała, że to sprawka kotów. Jedną z moich najgłupszych sztuczek było sikanie na jej ulubione róże, które były zasadzone w donicy na patio za drzwiami mojej sypialni. Innym razem wysmarowałam brzeg podróżnego kubka Gay płynem do naczyń. Nie dotarły do mnie żadne narzekania i zastanawiałam się, czy wpadła na to, co zrobiłam. Może szykowała sobie listę wykroczeń, żeby móc usprawiedliwić to, że mnie odsyła. Możliwie dużo ukrywałam się w swoim pokoju, chociaż Gay często próbowała mnie z niego wyciągać, choćby po to, żebym zajęła się obowiązkami domowymi. Rozmawiałam z Tess przez telefon, gdy Gay zapukała do drzwi. Nie odpowiadałam, więc je uchyliła. – Kolacja będzie za jakąś godzinę – powiedziała. – Czy przedtem mogłabyś opróżnić zmywarkę i nakryć do stołu? Odwróciłam się plecami i myślałam, że już poszła. – Gay to taka czepialska jędza! Gay wciąż stała w drzwiach. Walczyła o zachowanie spokojnej twarzy. – Wolisz brokuły czy kalafior? – Chyba kalafior. Zamknęła drzwi z mocnym stuknięciem. Gdy wyszłam w ostatniej możliwej chwili, Gay zaczynała rozkładać serwetki. – Wiesz, że słyszałam, co powiedziałaś przez telefon. – Skrzyżowałam ramiona i czekałam na kazanie. – Ash, ja nie jestem matką, która cię porzuciła. – W jej głosie był ton, którego nigdy dotąd nie słyszałam. Był głębszy i wymuszał uwagę. – Nie jestem panią Moss. Nie jestem dziesięcioma innymi, którzy z jakiegoś powodu cię odesłali. – Próbowałam zagłuszyć jej głos, nucąc sobie w głowie, ale jej słowa i tak się przebijały. – Ja jestem matką, która będzie tutaj przez resztę swojego życia. – Zaczęła

agresywnie rwać sałatę. – Możesz mnie obwiniać o wszystko, co jest moją winą, ale nie możesz mnie nienawidzić za to, co zrobili ci inni. Phil, pogwizdując, wszedł do pokoju. – Co tak ładnie pachnie, dziewczyny? – zapytał. Zobaczył, że patrzymy na siebie spode łba. – Widzę, że to będzie kolejny miły, rodzinny posiłek – powiedział żartobliwie. – Co się dzieje? – Gay ciągle się mnie czepia! – krzyknęłam. Phil cofnął się od nas obu. – Posiedzę w samochodzie, póki tego nie przepracujecie. – A co z twoją kolacją? – zawołała Gay. – I tak jest już do niczego – odparł i wyszedł z domu. Nie potrafiłam powiedzieć, czy wygrałam, czy przegrałam. * * * Gwiazdka z wielu powodów wprawiała mnie w zdenerwowanie. W domach zastępczych święta zawsze w jakiś sposób sprawiały, że czułam się poza nawiasem – a teraz poprzeczka była wyżej. Zastanawiałam się, czy Blake wciąż będzie zły o to, że śpię w jego łóżku, i czy jedzenie będzie jeszcze dziwniejsze niż na Święto Dziękczynienia. Prezenty przekazywane domowi dziecka były liczne i kosztowne i ostrzegano nas, byśmy po adopcji nie oczekiwali aż tak dużo. Courterowie nie poprosili, żebym zrobiła listę, i nie miałam pojęcia, co mogą mi podarować – ani co ja powinnam podarować im. Mieli własne tradycje świąteczne, a ja nie wiedziałam, w jaki sposób się w nie włączyć. – Chodź pomóż – namawiał mnie Phil, gdy ubierali choinkę, której czubek sięgał sufitu w ich wysokim na dwa piętra salonie. Wsunęłam się pod koc na sofie. – Nie znoszę ubierać choinki. – A co robiliście w ośrodku? – zapytał Blake. Ciaśniej owinęłam się pledem. – Staliśmy w szeregu, po kolei dostawaliśmy jedną ozdobę, wieszaliśmy ją na gałązce, a potem szło się na koniec szeregu

i trzeba było czekać na swoją kolej. – Nie wygląda to za ciekawie – przyznał Blake. – Tutaj każdy może wieszać bombki. Josh stał na drabinie, ale nie mógł dosięgnąć czubka drzewka. – Mam pomysł. – Przyniósł przedłużenie drabiny. – Ash, musisz nałożyć anioła na czubek. – Ale ta drabina nie ma podparcia! – ostrzegła Gay. – Przytrzymamy ją – powiedział Josh. – Blake, żałuj, że nie widziałeś jej na ściance wspinaczkowej w Hampshire. Ma to we krwi. Zeskoczyłam z sofy, rzuciłam Gay spojrzenie „zabroń mi” i bez wahania wspięłam się na górę. Gdy sięgnęłam po anioła, piętnastostopowa drabina nieco się zachybotała, ale wsunęłam ozdobę na miejsce. – Zostań tam! – zawołał Blake. Josh podawał mi kolejne ozdoby na kiju, a ja wieszałam je na gałęziach. – Świetna dziewczyna, co? – z podziwem powiedział Josh. Zeszłam na dół i ukłoniłam się. Rodzina Gay obchodziła również Chanukę[12]. Dwudziestego trzeciego grudnia zapaliliśmy pierwszą świecę i dostałam swoją pierwszą książkę o Harrym Potterze. Luke do tego czasu zamieszkał już o Hudsonów i w wigilię nasze rodziny się spotkały. Co kilka minut wołał: „Mamo, zobacz to!”, albo: „Tato, patrz na mnie!”. Ulżyło mi, że nie spędza kolejnych świąt w domu dziecka. W bożonarodzeniowy poranek pod drzewkiem była góra prezentów. Josh w kapeluszu Świętego Mikołaja sortował prezenty dla wszystkich. – Najpierw najmłodsza – zarządził. Otworzyłam paczkę. Była tam koszula nocna. Rzuciłam ją na ziemię i otworzyłam następną. W środku były dwie płyty kompaktowe. Zabrałam się za trzecią. – Od kogo to? – zapytała Gay. – Bo ja wiem – odparłam. Phil podniósł wizytówkę ze śmieci, które zbierały mi się pod

nogami. – To od babci Courter. Który to był prezent? – Może ta koszula nocna? – zasugerowała Gay. – Nie, zaraz, koszulę dostała od cioci Robin. – W głosie miała irytację. – Zanotujmy, co dostałaś do tej pory. – Dlaczego musisz wszystko psuć? – krzyknęłam. Phil usiadł przede mną na podnóżku. – Gdy jesteś w opiece zastępczej, prezenty pochodzą od sponsorów, więc nie ma znaczenia, kto je dał. Ale teraz każdy z tych prezentów wybrał ktoś, komu na tobie zależy. Chcemy tylko wiedzieć, który prezent jest od kogo, żeby można było tej osobie podziękować. – Głos miał ciepły, ale stanowczy. – W tej rodzinie tak to właśnie działa. – Moja kolej – powiedział Josh, żeby odwrócić uwagę ode mnie. Wielkim prezentem rodzinnym było jacuzzi. – Zróbmy sobie kąpiel tylko dla dziewczyn – powiedziała Gay, gdy chłopcy wyszli z przyjaciółmi. Usadowiłyśmy się wygodnie. Gay oparła się i zamknęła oczy. – Zawsze będziesz kochać Josha i Blake’a bardziej niż mnie, prawda? – wyrzuciłam z siebie. Było zbyt ciemno, żeby dostrzec wyraz jej twarzy. – Tak – odparła gardłowym głosem – o ile czas przekłada się na wielkość miłości. Myśląc w ten sposób, to ponieważ najdłużej jestem z Philem, najbardziej kocham właśnie jego. Pomimo że ciebie znam dopiero od kilku miesięcy, wiem, że w sercu rośnie mi miłość, ponieważ… – Zamilkła na długą chwilę. – Bo prawie miałam zawał, gdy byłaś na tej drabinie! – Przykręciła dysze jacuzzi, żeby mieć pewność, że ją słyszę. – Jesteś naszym wybranym dzieckiem, naszą jedyną córką. Przez większość twojego życia cię z nami nie było i nie jesteśmy w stanie wymazać niektórych tragedii. – Gay zaczęła wstawać, żeby wyjść z kąpieli. Odwróciła się i uśmiechnęła. – Możemy tylko pomóc ci być tą osobą, jaką od tej pory chcesz być. * * *

Nigdy nie mogłam siedzieć do północy, ale przed Nowym Rokiem Courterowie pozwolili mi zostać. Phil nalał szampana dla dorosłych, a ja i moje przyjaciółki piłyśmy gazowany sok winogronowy. O pierwszej Gay zwróciła się do moich przyjaciółek i do mnie. – Dziewczynki, czas do łóżka. Przyjaciele Blake’a i Josha kontynuowali przyjęcie na patio. Kilka godzin później Gay obudziły głosy w salonie. Zerknęła przez balustradę i zobaczyła Tess i mnie, jak siedzimy z moimi braćmi i ich przyjaciółmi. Później podsłuchałam, jak Gay obsztorcowuje synów. – To nie na miejscu, żeby szóstoklasistki paradowały w piżamach przed waszymi przyjaciółmi. Josh próbował ją ułagodzić. – Dziewczynki po prostu chciały z nami posiedzieć. – Masz przeze mnie kłopoty? – spytałam go, gdy Gay poszła się wściekać w swoim gabinecie. – Przejdźmy się – zaproponował Josh. Wiało, a ja nie miałam swetra. Dołączył do nas Blake. Gdy zobaczył, że dygoczę, zaczął się śmiać. – Ech, dziewczyna z Florydy. Szliśmy w dół ulicy. – Pomimo że jesteśmy od ciebie dużo starsi, nie jesteśmy twoimi rodzicami – powiedział, gdy byliśmy w połowie. – Ale chcemy być twoimi braćmi – dodał Josh. – Innymi słowy, zawsze będziemy wspierać ciebie, nie staruszków – kontynuował Blake. – Gdyby wczoraj w nocy mama was nie nakryła, nie byłoby żadnej afery – dodał Josh. – Ale teraz wie – powiedziałam. Drżałam tyleż z zimna, co ze zmartwienia. Josh mnie objął. – Och, nie przejmuj się nią. Jest jak zapałka. Jeśli ją o coś potrzeć, rozjarza się na sekundę, ale bardzo szybko wypala.

– A Phil? – Jego trudniej podejść. Pozwala, żeby coś go gryzło, i nic po sobie nie pokazuje, ale jeśli naprawdę go rozczarujesz… – Josh pozwolił słowom wybrzmieć. – Rzecz w tym, że to najlepsi rodzice świata – powiedział Blake. – Zawsze byli dla nas wsparciem i zawsze będą wsparciem dla ciebie. Tak samo jak my. [12] Chanuka – ruchome święto żydowskie trwające osiem dni począwszy od 25 dnia miesiąca kislew (według kalendarza żydowskiego). Z Chanuką związany jest rytuał zapalania świateł, świec lub lampek oliwnych, umieszczonych na specjalnym chanukowym świeczniku – chanukiji.



10. CO MAM ZROBIĆ? dzieś z tyłu głowy nie przestawałam się zastanawiać, co musiałabym zrobić takiego, żeby Courterowie mnie odesłali. Odmowa jedzenia albo bałagan w pokoju nie drażniły ich w dostatecznym stopniu. Wynalazłam masę sposobów, żeby wywołać kłótnię pomiędzy Philem i Gay, co dawało mi perwersyjną satysfakcję – póki Phil nie stracił panowania nad sobą i nie pojechał do swojego warsztatu. Nie chciałam zranić jego uczuć, ale uwielbiałam patrzeć, jak Gay się rozsypuje. – Chcesz jechać do centrum handlowego? – spytała Gay w sobotę rano. – Nieszczególnie. – Malowałam swoje krótkie paznokcie. – Jesteś pewna? Są fajne wyprzedaże. Po lunchu Phil zapytał, czy pojechałabym z nim. – Pewnie – zgodziłam się. Gay się wkurzyła. – Miałam jej kupić ubrania! Phil pojednawczo uniósł ręce. – Jadę tylko do Searsa po baterie. Gay złościła się przez jakiś czas, ale następnego dnia była pogodna. – Każdy dzień to nowy początek – powiedziała. Potem jej głos

G

spoważniał. – Ale Phil jest inny. Bardzo wolno wpada w złość, ale trzeba bardzo dużo czasu, żeby wybaczył i zapomniał. Dołoży wszelkich starań, ale jeśli zawiedziesz jego zaufanie… – Jej słowa zabrzmiały złowrogo. Luke u Hudsonów coraz bardziej sprawdzał, jak daleko może się posunąć. Podsłuchałam, jak Gay próbuje uspokoić Georgię przez telefon. – Uwielbiają drażnić byka. Ale nie możesz reagować – mówiła współczująco.– Wiem, wiem. Mnie też zdarza się stracić! Po tym, jak Luke znęcał się nad ich psem, Hudsonowie przyznali, że może nie być gotowy, by z nimi mieszkać, i wrócił do domu dziecka. Byłam wściekła – nie na Hudsonów, którzy byli tacy cierpliwi i kochający, ale na Luke’a, który zaprzepaścił swoją wielką szansę. Nie tylko on jeden. Siostra Daphne wróciła na intensywną terapię. Will błąkał się od rodziny do rodziny, a adopcja Sabriny nie doszła do skutku. Byliśmy dziećmi-bumerangami. Nieważne, jak daleko nas rzuciło, kończyliśmy w tym samym miejscu. Byłam zdeterminowana, by cieszyć się swoją wolnością, dopóki trwała. Courterowie podróżowali w związku ze swoimi filmami i zwykle zabierali mnie ze sobą, na kilka dni zwalniając ze szkoły. W styczniu mojej szóstej klasy Josh dołączył do nas jako drugi kamerzysta podczas konferencji sędziów w Santa Barbara w Kalifornii. Po całym dniu zdjęć Phil i Gay poszli na jakieś spotkanie, a Josh i ja wypożyczyliśmy na plaży poziome rowery. Sam na sam z Joshem czułam szczerą akceptację, jakiej nie wyczuwałam jeszcze w jego rodzicach. Z wiatrem we włosach i hukiem fal w uszach pomyślałam: Już chyba nie mogę być dalej od opieki zastępczej. Jednak wciąż sama się ostrzegałam, żeby mieć się na baczności. Kilka tygodni później znowu jechaliśmy kręcić film, tym razem do Waszyngtonu. Kręciłam się tu i ówdzie, podczas gdy Phil i Gay rozmawiali z członkami Kongresu. Grupa pracowników zaprosiła mnie, bym opisała problemy, przed którymi stają dzieci w opiece zastępczej. Byli zaszokowani tym, jak często zmieniałam szkołę.

Gdy mieliśmy przerwę, Phil zapytał, co mam ochotę robić. – Może pojechalibyśmy do Białego Domu i spotkali się z prezydentem? – Okej, załatwię to na następny raz. – Uśmiechnął się. Zdecydowałam się na Muzeum Holocaustu. Przy wejściu dostałam kartkę ze zdjęciem młodej kobiety i opisem jej historii. Jej życie pogarszało się coraz bardziej i zastanawiałam się, czy nauczyła się odłączać swoje uczucia, tak jak ja. Ona także została oddzielona od całej swojej rodziny. Na końcu zwiedzania dowiedziałam się, że zginęła w Oświęcimiu. Potem w oszołomieniu kręciłam się po holu. – Gdzie byłaś? – z irytacją zapytał Phil, gdy w końcu mnie znaleźli. – Musimy lecieć na kolejne spotkanie – powiedziała Gay. Gdy pospiesznie szliśmy do metra, wlokłam się z tyłu. Phil odbił nasze bilety w chwili, gdy pociąg wtaczał się na peron. Ponieważ nigdy wcześniej nie widziałam metra, bałam się, że ścisną mnie drzwi. Przez chwilę stałam przytłoczona, drzwi się zasunęły, a ja zostałam na peronie. – Wsiądź w następny pociąg do Union Station – krzyknął Phil. Oczy miał wielkie, a Gay wyglądała na oszalałą. Wsiadłam w kolejny pociąg i z ulgą wysiadłam na Union Station. Weszłam po schodach na górę i pomaszerowałam prosto do pracownika w punkcie informacyjnym, gdzie powiedziałam, że szukam swoich rodziców. Zadzwonił na inną stację i powiedział, że moi rodzice są na drugim końcu peronu. Phil i Gay, zdyszani, przybiegli do mnie. – Gdzieś ty była? – zagrzmiał Phil. – Cały czas tutaj. – Pilnowaliśmy obu końców peronu. Jakim cudem nas nie zauważyłaś? – krzyknął, jakbym zrobiła to specjalnie, żeby go oszukać. Przepchnęłam się przez kołowrót, żeby od nich uciec. Phil był tuż za mną i złapał mnie za kołnierz kurtki. – Żebyś już nigdy, ale to nigdy czegoś takiego nie wywinęła! –

Twarz miał poznaczoną czerwonymi plamami. – Myśleliśmy, że cię zgubiliśmy! Gay drżała. – Dlaczego nie wsiadłaś z nami do pociągu? – Drzwi się zamknęły. – Strząsnęłam rękę Phila. – Sprawiasz mi ból! – Ty sprawiasz ból mnie, Ashley – warknął. – Mogło ci się coś stać! Na Wzgórze Kapitolińskie wspinaliśmy się w milczeniu. Zatrzymaliśmy się u jakichś partnerów biznesowych Courterów, więc nie mogli mnie dalej besztać. Po kolacji szybko przyszykowałam się do spania i zgasiłam światło w nadziei, że uda mi się zasnąć, a obudzę się do jednego z nowych początków Gay. Słyszałam skrzypienie schodów starego domu i bałam się, że to ktoś idzie ze mną porozmawiać. Usłyszałam, że klamka w moich drzwiach przekręca się powoli. Obróciłam się twarzą do ściany, na którą padała plama światła z korytarza. Gay przysiadła w nogach łóżka. – To nie był najlepszy dzień, ale przeszliśmy przez niego razem. Teraz jest wszyty w materiał naszej rodzinnej historii. – Szwy pękają – wymamrotałam. – Nie, jeśli użyje się grubych nici. Gdybyś nie była z mocnego materiału, nie dotarłabyś tak daleko. Pamiętaj tylko, że już nie jesteś sama. Jesteśmy tutaj, żeby cię wspierać. – Zaczęła zamykać za sobą drzwi. Zapadka klamki szczęknęła, ale nie słyszałam, żeby Gay odchodziła. Drzwi znowu się uchyliły. – Ashley – szepnęła Gay przez szparę. – Kocham cię, kotku. Śpij dobrze. Udawałam, że jej nie usłyszałam. * * * Nawet jeśli Gay naprawdę uważała, że mnie kocha, ja nie czułam niczego. Hudsonowie mówili, że kochają Luke’a, ale i tak go odesłali. Moja matka zarzekała się, że mnie kocha, a ostatecznie

mnie porzuciła. Adele, ciocia Leanne, nawet niektóre moje mamy zastępcze używały tego słowa na K, a potem znikały. Podobał mi się duży dom Courterów, lubiłam swoją szkołę i swoich przyjaciół. Musiałam tylko wykombinować, jak tego nie zawalić. W kwietniu pojechaliśmy do Colorado, żeby filmować dzieci, które zostały adoptowane przez rodziny wojskowych, i zostaliśmy na kilka dni, żebym mogła spróbować jazdy na nartach. Gdy jechaliśmy przez góry, zaczął padać śnieg. – Stój! – zawołałam. Phil zaparkował w zatoczce. Wyskoczyłam z samochodu i wyciągnęłam język. Wreszcie, po przeszło siedmiu latach, znowu poczułam smak śniegu! Gdy płatki łaskotały moją uniesioną twarz, przypomniałam sobie, co Adele powiedziała o tym, że zabierze mnie do Colorado. Kilka lat wcześniej może miałabym poczucie winy, że doświadczam tego bez Luke’a czy innych krewnych, ale zaczynałam akceptować, że miałam żyć własnym życiem – nawet dobrym życiem – bez nich. Zastanawiałam się czy Adele – albo moja matka – w ogóle o mnie myślały. Nasza następna podróż była na Karaiby. Przypomniałam sobie, jak pani Chavez opowiadała o swojej matce, która przeniosła się z jednej wyspy na drugą, a później pojechała do Stanów Zjednoczonych. Zaczęłam liczyć wszystkie miejsca, w których mieszkałam przez ostatnich dziewięć lat, i zabrakło mi palców. Po raz pierwszy poczułam, że to mogła być moja ostatnia przeprowadzka. Na wyspie wspięliśmy się na stromą górę po tym, jak pływaliśmy pod wodospadem. – Dam radę, dam radę – sapała Gay. – O czym ty mówisz? – spytałam. – To powiedział Mały Silnik, Który Mógł. Nikt ci nigdy tego nie czytał? Pokręciłam głową. – A słyszałaś w ogóle jakieś bajki na dobranoc? – Nie przypominam sobie. Po powrocie do domu Gay wieczorami zaczęła mi czytać książki

dla dzieci, takie jak Pat the Bunny, Goodnight Moon czy Where the Wild Things Are. Lubiłam być niańczona bardziej, niż śmiałabym się przyznać. Któregoś wieczoru zaczęłam gaworzyć. Gay podjęła grę. – Dzidzia chce ba-ba? – Podała mi niewidzialną butelkę. – Zawsze chciałam butelkę – odpowiedziałam normalnym głosem. – Matka bardzo szybko mi ją zabrała. Następnego dnia naprawdę kupiła mi butelkę. Napełniłam ją sokiem, ułożyłam się na kanapie i wypiłam. – To jest super! – Podrzuciłam ją. – I się nie chlapie. Po tym, jak Gay przeczytała mi Horton Hatches the Egg, obie siedziałyśmy w milczeniu, rozmyślając, jak ptasia mama zostawiła słonia, żeby wysiadywał jej jajko. – Nadal chciałabyś, żeby twoja matka po ciebie wróciła? – spytała Gay. – Nie – odpowiedziałam, ale nie byłam pewna, czy serio tak uważam. – Jeśli chcesz, nadal możesz ją widywać – powiedziała Gay, wyłączając moją lampkę. Nastawiłam policzek na zwyczajowego całusa. – Może kiedyś ty też mnie pocałujesz – westchnęła. Usiadłam i spojrzałam prosto na nią. – Powiedziałam, że nigdy cię nie pocałuję! Wyglądała na tak wstrząśniętą, jakbym ją uderzyła. Gapiłam się na swój sufit, połyskujący świecącymi w ciemności gwiazdkami. Gdzieś tam nadal była moja matka. Ja dotrzymam swojej obietnicy, nawet jeśli ona nie dotrzymywała swoich, i nigdy nie pokocham nikogo innego. Kilka dni później przyszły oficjalne dokumenty dotyczące mojej adopcji. Spodziewaliśmy się ich od kilku miesięcy, ale pracownicy zajmujący się moją sprawą zmieniali się wielokrotnie, generując kolejne opóźnienia. – To dla nas bez znaczenia – zapewniał mnie Phil. – Nie pozwolimy, żeby ktokolwiek nam ciebie zabrał. Ponieważ miałam dwanaście lat, musiałam podpisać zgodę na adopcję i wybrać nazwisko.

– Przez całe życie nazywałam się Rhodes – powiedziałam Courterom – i nie chcę tego stracić. – My chcielibyśmy, żeby wszyscy wiedzieli, że jesteś naszą córką – powiedział Phil – ale nie będziemy cię zmuszać. – Zostawił dokumenty w moim pokoju. – My nigdy nie zmienimy zdania co do twojej adopcji, ale ty możesz zmienić swoje. Daj nam znać, gdy podejmiesz decyzję. * * * Zasadniczo układało nam się coraz lepiej. Z Philem było łatwo, ale Gay zawsze mnie pilnowała, gdy chodziło o jedzenie. O czwartej po południu zwykle umierałam z głodu, więc po drodze do domu błagałam Gay, żebyśmy zatrzymały się na hamburgera. Ustępowała, gdy gotowała coś w rodzaju curry albo casserole, bo wiedziała, że nawet nie tknę jedzenia, gdy łączyła składniki w tak odrażający sposób. Warzywa jadałam wyłącznie z puszki i nie znosiłam tych jasnozielonych i chrupiących, które gotowała na parze i twierdziła, że takie są zdrowsze. Przynajmniej nie doprawiała moich porcji i przestała się krzywić, gdy każde mięso zalewałam sosem do steków. Widziałam, że się stara, a jednak – z jakiegoś powodu – to też mnie drażniło. – Szykuję twoje ulubione rzeczy – zawołała Gay, gdy poszłam po telefon. – Pieczony kurczak, kalafior z sosem serowym, ogórki w occie i ciepłe muffinki z jagodami. – Nie odpowiedziałam. – Chcesz wylizać miskę? – spytała, gdy nałożyła ciasto do foremek. – Rozmawiam przez telefon – powiedziałam, chociaż nawet jeszcze nie wybrałam numeru. Przeciągałam rozmowę i niechętnie podeszłam do stołu. Jedzenie pachniało wspaniale, ale nie chciałam dać Gay satysfakcji z wygranej – chociaż nie wiedziałam, dlaczego to robię. Usiadłam w taki sposób, jakbym podejrzewała, że ktoś położył pinezkę na krześle. Phil nabrał kawałek białego mięsa. – Podaj mi talerz – polecił. – Nie jestem głodna. – Łypnęłam na Gay. Poczułam lekki dreszcz,

gdy zobaczyłam, jak drgnęła. Wiedziałam, że zastanawia się, w jaki sposób zareagować na moją odmowę jedzenia tego, co przygotowała. Twarz jej się napięła. – Żadnej innej kolacji – powiedziała do mnie, a potem odwróciła się do Phila. – Lubi wszystko, co jest na stole. – W porządku – odparowałam z ulgą. – Czy mogę już iść? Poszłam do swojego pokoju i siedziałam tam przez cały wieczór, chociaż w brzuchu mi burczało, a w głowie wrzało, gdy próbowałam zrozumieć, dlaczego wolę wkurzyć Gay niż zjeść to, co ugotowała. Następnego dnia Gay przyjechała po mnie do szkoły. – Chcesz się zatrzymać w Wendy’s? – Wychodzicie czy coś? – spytałam. – Nie. Nie będzie ci smakować to, co dziś gotuję. – A co gotujesz? – Cynaderki. – To coś jak bajaderki? – To krowie nerki. Uznałam, że obrzydza mnie z zemsty za to, że nie zjadłam jej kurczaka. – Dzwoniłam dziś do Beth Reese – powiedziała, gdy składałyśmy zamówienie w drive-through. – W sprawie adopcji? – Nie. Jej pogoda zbijała mnie z tropu. Rozmawiałaby z Beth Reese, gdyby zamierzała mnie odesłać. – Ashley, wychodziłam z siebie, próbując ci gotować, ale od tej pory będę robić to, co lubimy Phil i ja. Będę się starać przygotowywać dla ciebie prostsze wersje, ale nie zamierzam się przejmować, czy zjadłaś. Możesz dostawać wszystkie alternatywne posiłki, jakie chcesz. Gdy już byłyśmy w domu, rozpakowałam swoją kanapkę, a Gay zabrała się za szykowanie posiłku. Obrała marchewkę tak, jakby odzieranie jej ze skórki sprawiało jej przyjemność.

– Jesteś na mnie zła? – spytałam. – Nie. – O czym rozmawiałaś z panią Beth? – Dlaczego wczoraj nie zjadłaś nic, choć przygotowałam twoje ulubione rzeczy. – Gay odłożyła skrobaczkę. – Uwielbiam karmić swoją rodzinę, ty jednak się temu opierasz, bo wszystkie te inne matki – łącznie z twoją rodzoną – nie troszczyły się o ciebie. Nie mogę cię zmusić, żebyś przyjęła moją miłość okazywaną przez jedzenie, pocałunki czy inne znane mi sposoby. – W rondlu stopiła masło i wrzuciła na nie kawałki poskręcanego mięsa. – Więc nie będę się frustrować kolejnymi próbami. Sięgnęłam po swojego burgera. Był zimny. I tak go zjadłam i znowu próbowałam określić, czy wygrałam, czy przegrałam. Czy naprawdę chciałam zostać z Courterami? Bywały dni, gdy czułam się tak, jakbym urodziła się w tej rodzinie; kiedy indziej wydawało mi się, że jestem gościem, który się zasiedział. Jednak nieznanego miejsca bałam się bardziej. To mógł być najlepszy interes, jaki ktokolwiek kiedykolwiek mi zaproponował. Ostatecznie zdecydowałam się na nazwisko: Ashley Marie Rhodes-Courter. Kuzyn Gay, Neil Spector, miał być naszym adwokatem i poświadczyć zakończenie procedury adopcyjnej. Pojechaliśmy do jego biura w Tampie, żeby podpisać dokumenty. – Czy po adopcji Neil będzie też moim adwokatem? – zapytałam. Phil uniósł brwi. – A co? Planujesz nas pozwać? – Nie, ale chcę pozwać Mossów za to, co mi zrobili – i Lukowi. – To będzie ich słowo przeciwko twojemu – powiedział Phil. – Powinni zapłacić za to, co nam zrobili! – Zagotowałam się. – Koteczku, daj temu spokój. – Westchnął. – Może porozmawiaj o tym ze swoją terapeutką? – szepnęła Gay. Neil zaprowadził nas do sali konferencyjnej, żeby wraz z nami przejrzeć dokumenty. Popatrywał to na Courterów, to na mnie, i pewnie się zastanawiał, dlaczego nie wydajemy się uszczęśliwieni.

* * * Gay powiedziała mi, że jedzie do Tampy zapoznać się ze wszystkimi moimi dokumentami. – Chcę wypełnić luki w twoim życiu, zanim trafią do magazynu. – Mamy dziecko, co więcej się liczy? – zapytał Phil. – Ashley ma mnóstwo pytań o swoją przeszłość. Może w tych pudłach znajdę jakieś odpowiedzi. Wieczorem wróciła, wymachując grubą kopertą. – Nowy pracownik przydzielony do twojej sprawy wyciągnął trzy pudła dokumentacji. Znalazłam całą masę informacji o twojej rodzinie, domach zastępczych, szkołach… – Uśmiechnęła się szelmowsko. – Gdy dotarłam do dna jednego z tych pudeł, zauważyłam to! Podała mi kopertę. Otworzyłam ją i aż wstrzymałam oddech. W środku było moje zdjęcie ze szpitala, tuż po narodzeniu, zdjęcia rodzinne, nawet moje profesjonalne portrety jako dziecka. – Nie wiedziałam, że w dzieciństwie miałam robione jakieś zdjęcia! – Wszędzie rozpoznałbym te dołeczki – oświadczył Phil jak dumny tata. Zrobił odbitki i wkrótce moje dziecięce zdjęcia znalazły się w ramkach obok zdjęć Blake’a i Josha. Któregoś ranka, zanim poszłam do szkoły, zajrzałam do Gay, zapytać ją o coś, podczas gdy w łóżku sączyła herbatę. Wskazała na moje zdjęcie, na którym byłam łysym niemowlakiem w błękitnej sukience. – Czasami udaję, że byłaś moim dzieckiem – powiedziała. Popatrzyłam na zdjęcie, a potem na Gay. – Muszę lecieć. – Ruszyłam do drzwi, ale zawróciłam, pochyliłam się i cmoknęłam Gay w policzek, po czym wybiegłam z pokoju. * * * Courterowie zajęci byli planowaniem trzech przyjęć adopcyjnych.

Aby uhonorować ludzi, którzy dopomogli przy mojej adopcji, wydali uroczysty obiad w pobliżu budynku sądu. Listę gości przygotowała Mary Miller i ekipa programu Strażników ad Litem, i znalazła się na niej Martha Cook, która była moim pełnomocnikiem ad litem. Następnie pojechaliśmy do domu dziecka na mniejsze przyjęcie z tortem i deserami, które tylko przypomniało mi, że w każdej chwili mogę zostać odesłana. Courterowie planowali także weekendowe przyjęcie w domu dla przyjaciół i rodziny. Gdy Gay spytała, jaki chcę tort, odpowiedziałam, że wszystko mi jedno. I naprawdę tak było. Nie chciałam, żeby robili z tego wielką sprawę, bo spodziewałam się, że całe to świętowanie w przyszłości zmieni się w złe wspomnienie. – Od tej pory będziesz miała urodziny dwa razy: adopcyjne i prawdziwe – oznajmiła Gay. – Co chciałabyś dostać w prezencie na dzień adopcji? – Chcę mieć przekłute uszy, jak pani Sandnes. – Nie zamierzam pozwolić cię okaleczyć, ledwie cię dostałam! – obruszyła się. – Matka Tess pozwoliła jej przekłuć pępek! – Szczęściara z tej Tess – powiedziała obłudnym tonem. Im bardziej zbliżał się ów pamiętny dzień, tym bardziej byłam ponura. Tego ranka ubrałam się w ostatniej chwili. Gay była zła, że wszyscy – łącznie z moimi rodzicami chrzestnymi, Adamem i Lesley Weinerami, i ich trzema córkami – musieli na mnie czekać. Josh dźwigał profesjonalną kamerę, żeby uchwycić każdą „cenną” chwilę. Podczas uroczystego lunchu ledwie byłam w stanie przełknąć coś do picia. Gay powiedziała, żebym napisała wiersz z podziękowaniami dla wszystkich. Potem go wydrukowała i przy każdym miejscu leżała kopia. Phil wstał i przywitał gości, a potem kilka słów powiedziała Gay. – Dziękujemy wam wszystkim – zakończyła – za naszą córkę! A teraz Ashley. Podniosłam się. Gay pomachała mi przed twarzą kartką z moim wierszem.

– Przeczytaj go – syknęła. Rozejrzałam się i zobaczyłam wyczekujące twarze Merrittów, pani Sandnes, Mary Miller i Marthy Cook, pracowników domu dziecka, Weinerów i innych przyjaciół i rodziny Courterów. Byłam bardziej wściekła na Gay za to, że mnie ponagla, niż zdenerwowana. Złapałam kartkę i przeczytałam bez wyrazu: Tak bardzo mi pomogliście przez cały ten czas, Że nie wiem, jak mam dziękować najwspanialszym z Was. Byliście przy mnie także w złej godzinie, Znaleźliście mi nawet cudowną rodzinę! Tak bardzo się staraliście, by pomóc małej dziewczynce, Naprawdę wam zależało, i teraz już widzę, Że słowa nie wyrażą mej wielkiej wdzięczności, Że daliście mi tyle szczęścia i radości. To jest szczera prawda i doceńcie starania, Choć trochę nieskładne są te podziękowania. Gdy wyrzuciłam z siebie ostatnie zdanie, cała drżałam. Sądząc, że przytłaczają mnie emocje, Phil wstał i objął mnie opiekuńczym gestem. – Lepiej nie każmy sędziemu czekać. Wywinęłam się i poszłam do łazienki, żeby uniknąć pożegnań tych, którzy nie wybierali się na podpisanie dokumentów. Gay poszła za mną. – Ashley, wszystko w porządku? Spłukałam i wyszłam. – Tak, pewnie. – Ja też się denerwuję – powiedziała Gay. Bez słowa wepchnęłam się przed nią. W aucie było gorąco jak w saunie i nie zdążył się schłodzić, gdy zaparkowaliśmy już w pobliżu sądu. Budynki w centrum, zalewane czerwcowym słońcem, promieniowały żarem jak gigantyczne tostery. Sukienka kleiła mi się do nóg. W pierwszej chwili lodowate wnętrze sądu

było jak odświeżająca, zimna kąpiel, ale zanim doszliśmy do windy, nie mogłam powstrzymać dreszczy. Wkrótce wezwano nas do gabinetu sędzi Florence Foster. Nie mogłam się doczekać, żeby już było po wszystkim, ale pojawiło się opóźnienie. Clayton Hooper – ten sam pracownik socjalny, który zajmował się moją sprawą, gdy byłam u Hagenów, a teraz pilotował moją adopcję – spóźniał się. Gapiłam się w przestrzeń, podczas gdy wszyscy dookoła gawędzili, jakby to było przyjęcie. Ssałam policzek i przygryzałam wargę. – Cześć wszystkim, przepraszam za spóźnienie – zawołał pan Hooper, gdy bez słowa wyjaśnienia wpadł do środka. Wyciągnął rękę i poklepał mnie po głowie. – Ashley Marie, gdzie ten twój słoneczny uśmiech? To najszczęśliwszy dzień twojego życia! – Sędzia czeka – powiedział urzędnik sądowy i otworzył przed nami drzwi do gabinetu. Spodziewałam się, że wejdziemy do sali sądowej jak z telewizji, ale z ogólnego korytarza przeszliśmy do prywatnego, a potem do sali konferencyjnej jak z korporacji, z błyszczącym stołem na środku. Sędzia Foster siedziała na końcu. Sadzał nas Neil Spector i kazał mi usiąść pomiędzy moimi prawie-rodzicami. Popatrzyłam przez stół na Mary Miller, Mary Fernandez i Beth Lord. Chciałam zsunąć się pod stół i usiąść po tamtej stronie, bo czułam, że właśnie tam naprawdę przynależę. Oni znali mnie dłużej niż Courterowie, więc dla mnie byli rodziną w większym stopniu. Zerknęłam na Phila i Gay, którzy słuchali prawnego ględzenia. Mary Miller się uśmiechała, tak samo Beth Lord i Mary Fernandez. Chcieli, żebym zaczęła nowe życie, ale ja byłam gotowa wszystko odwołać. Ojciec Gay – lubił, gdy mówiłam do niego „dziadziu” – chrząknął. Sygnalizował Joshowi, żeby zrobił zdjęcie jednej z córek Weinerów, która zrobiła śmieszną minę, ale Josh skupiony był na sędzi, która zwróciła się bezpośrednio do mnie. – W życiu nic nie przychodzi łatwo – zaczęła sędzia Foster. – Jeśli tak jest, to powinno się nabrać podejrzeń. Teraz rozumiem, że sędzia próbowała do mnie dotrzeć, mówiąc,

że wie, że przezwyciężyłam wiele przeciwności, ale w tamtej chwili uznałam, że wyczuła, że moja nowa rodzina była za dobra, żeby była prawdziwa. Gdy tylko przestaną nas kontrolować, Gay mogła zmienić się w panią Moss, i przypomniałam sobie, jaki wściekły był Phil podczas tego epizodu w waszyngtońskim metrze. Co by zrobił, gdyby znowu się na mnie zezłościł? To była tylko kwestia czasu, zanim ta farsa szczęśliwej rodziny się skończy. Patrzyłam wszędzie, tylko nie na sędzię, w nadziei, że był jakiś sposób wyjścia z tego pomieszczenia bez robienia sceny. Znowu zaczęłam słuchać, gdy sędzia dziękowała Courterom za ich wolę przyjęcia mnie. Potem zapytała: – Ashley, czy mam podpisać dokumenty, by adopcja się uprawomocniła? Ze względu na swój wiek musiałam wyrazić zgodę na adopcję. Zapadła cisza. Słyszałam, jak Gay oddycha płytko, a dziadzia znowu chrząknął. – Chyba tak – wymamrotałam. Dwa zwykłe słowa i było po wszystkim. Gay otarła oczy, pochyliła się i próbowała pocałować mnie w policzek. Odsunęłam się i potarłam policzek, jakby był brudny. Ruszyłam do drzwi, ale Phil łokciem pokierował mnie w stronę sędzi. Zrobiliśmy kilka zdjęć z sędzią. Mary Miller podała mi bukiet, który spowodował kolejne zdjęcia, a potem wyszliśmy z powrotem na upał. Wolałabym wtopić się w chodnik niż wsiąść do vana Courterów i udawać, że teraz będziemy żyć długo i szczęśliwie. Zatrzymaliśmy się w domu dziecka na deser. Bywałam na takich imprezach dla innych dzieci – dzieci, które potem były odsyłane – więc jaki to miało sens? Moi starzy przyjaciele stali wokół niepewnie i wyszli, gdy tylko skończyli tort. Luke, który normalnie był jak trąba powietrzna, siedział potulnie i siorbał oranżadę. Mary Fernandez po raz ostatni zapytała mnie, jak się czuję. – To okropne dla Luke’a – odparłam. – Ashley, dzisiaj jest twój dzień – powiedziała, ale mój niepokój nie zmalał.

* * * Niedługo po adopcji wydarzyła się najdziwniejsza rzecz – zaczęłam próbować nowego jedzenia. Podczas zakupów w Tampie Courterowie zdecydowali się iść na sushi. – Chcesz burgera teraz czy potem? – zapytał Phil. – Jeszcze nie jestem głodna – odparłam, posępniejąc. W barze sushi młody, przystojny chef automatycznie podał mi kawałek ryby, serioli. Chcąc zaimponować mu swoim wyrafinowaniem, włożyłam go do ust. Smakowała jednocześnie słodko i kwaskowato, i miała jedwabistą teksturę. – To naprawdę dobre! Zobaczyłam, jak Phil i Gay wymieniają zaskoczone spojrzenia. Ośmieliłam się spróbować maki z tuńczykiem z talerza Phila. – Mogę spróbować twojej zupy? – spytałam. Podsunął mi miseczkę, a ja zjadłam całą porcję – glony i całą resztę. – Nadal chcesz burgera? – zapytał Phil, gdy wsiedliśmy do samochodu. – Nie. – Kilka mil dalej wybuchłam: – Nie wierzę, że zjadłam surową rybę! Jakby adopcja dała mi większe poczucie bezpieczeństwa, napięcie w żołądku zelżało i odkryłam, że jestem ciekawa nowych smaków. Uświadomiłam sobie, że w prawie każdej restauracji znajduję coś, co mi smakowało, podczas gdy wcześniej często wychodziłam głodna. Kilka tygodni później zaczęła się szkoła, co przyjęłam z ulgą, bo moje kłótnie z Gay się nasilały. Truła mi o wszystko, a prowokowanie jej czasami sprawiało mi przyjemność. W Halloween tuż przed moimi trzynastymi urodzinami wpadła Tess. Ubrałyśmy się w kuse, obcisłe kostiumy i starannie pomalowałyśmy. – Za co jesteś przebrana? – zapytała Gay. Stanęłam dumnie na wysokich obcasach i w prowokacyjnej

pozie oparłam rękę na biodrze. – Za dziwkę. – Nie możesz tak wyjść! – krzyknęła Gay. – A co z Tess? – poczułam się upokorzona w obecności przyjaciółki. – Zawiozę ją do domu i spytam, co jej matka sądzi o jej przebraniu. A ty, jeśli nie zmienisz tego stroju, to jedynym psikusem, który zrobisz, będzie siedzenie w domu. Rzuciłam jej milczącą naganę. – Te ponure spojrzenia może działają na innych, ale ja mieszkam z tobą dostatecznie długo, żeby się na to nie nabrać – powiedziała. – Jesteś niemożliwie… – Głos miałam ostry, ale się opamiętałam. Nigdy nie przeklęłam Gay prosto w oczy i nie wiedziałam, co się stanie, jeśli to zrobię. – A ty zachowujesz się jak twoja matka! Wzdrygnęłam się, jakby mnie uderzyła, i wstrzymałam oddech. Gay wyglądała, jakby chciała cofnąć te słowa. Gdy tylko złapałam oddech, znalazłam paciorki i wstążki, żeby nieco złagodzić nasze przebrania, i poszłyśmy jako cyganki. * * * Wówczas nie wiedziałam, że Courterowie zatrzymali coś, co Gay znalazła pośród moich zdjęć: listy od mojej matki, cioci Leanne i Dusty’ego. Gay czekała do zakończenia procesu adopcyjnego, żeby skontaktować się z Leanne. Moja ciocia bardzo się ucieszyła wieściami o mnie i opowiedziała Gay, jak bardzo wraz z Lorraine starały się mną zajmować, gdy byłam mała. Leanne miała męża i dwóch synów. Mój wujek Sammie również miał żonę i bardzo się ucieszył z odnalezienia Luke’a i mnie. Gay spytała ją, czy powinna się skontaktować z moją matką. Ciocia Leanne powiedziała, że moja matka ma stałą pracę i nowego chłopaka. – Bardzo by się ucieszyła z wieści o Ashley. – Napiszę do niej – odpowiedziała Gay. – Cóż, proszę uważać – ostrzegła ją Leanne. – Mojej siostrze nie

zawsze można ufać. Mary Fernandez i Mary Miller również nalegały na ostrożność. Terapeutka powiedziała Gay, że jest ważne, bym bardziej zintegrowała się z wartościami rodziny Courterów, zanim znów zidentyfikuję się ze swoją matką, a moja strażniczka, która z moją matką do czynienia miała przez kilka lat, nie ufała jej. Phil również był negatywnie nastawiony i nalegał, by listy kierowała na adres naszego prawnika. Przez jakiś czas Gay utrzymywała tę korespondencję w tajemnicy. * * * Za każdym razem, gdy odwiedzałam Luke’a w domu dziecka, dręczyła mnie myśl, gdzie byłabym bez swojej nowej rodziny. Przywykłam myśleć, że ośrodek to raj, teraz jednak postrzegałam go jako klatkę, w której mój brat zostanie, aż skończy osiemnaście lat albo znajdzie kolejną rodzinę. Nadal jednak nie mogłam porozumieć się z Gay. Moja przyjaciółka Brooke zgodziła się ze mną, że Gay nie ma wyczucia, co noszą dziewczyny w naszym wieku, i ma okropny gust co do ubrań. Nigdy nie robiła manikiuru i nie miała nawet jednych butów na wysokim obcasie ani jeansów! Potem Tabitha zauważyła, że zasady w jej rodzinie były znacznie surowsze niż w mojej. Pewnie, musiałam nakrywać do stołu, ale jej matka używała delikatnej porcelany na co dzień i musiała myć ją ręcznie. Przypomniała mi, że mam powody do wdzięczności i niechętnie, ale czasami musiałam się z nią zgodzić. Ojciec Gay, dziadziuś Weisman, mieszkał tylko kilka mil dalej. Uwielbiałam do niego jeździć, bo przed drzwiami frontowymi miał gigantyczne kamienne lwy, dokładnie takie, o jakich fantazjowałam, że będą mnie strzegły. Dziadzia czasami zauważał, jak kiepsko szło mi z Gay. Początkowo myślałam, że będzie brał stronę córki. – Przyjdź do mnie, jeśli będzie dla ciebie zbyt surowa – powiedział. – Uspokoję ją. – Wargi wygiął w uśmiechu. – No

dobrze, gdzie twój ostatni wykaz ocen? – Przejrzał go pobieżnie. – No i proszę, oto twoje pieniądze. – Podał mi sto dolarów za to, że byłam w czołówce. – Dla prymusów wydawane jest specjalne śniadanie, a Gay i Phil nie mogą przyjechać. Chciałbyś pójść ze mną? Dziadzia się rozpromienił. W styczniu Gay podwiozła mnie do szkoły. – Znowu będziemy musieli pojechać do Waszyngtonu. – Westchnęła, jakby to była kara. – A co będziecie filmować? – W zasadzie to zaproszenie jest dla ciebie. – Podała mi faks z Fundacji Dave’a Thomasa, który postarał się, bym mogła wziąć udział w spotkaniu w Białym Domu. – Poznam prezydenta Clintona? – Nie wiem, ale Pierwsza Dama tam będzie. Gay i ja razem poleciałyśmy do Waszyngtonu. Wydawało się, że zna wszystkich w kolejce, która ciągnęła się przez kolejne punkty kontrolne. Gdy już dostałyśmy się do środka, poszłyśmy do łazienki we Wschodnim Skrzydle. W holu były portrety poprzednich Pierwszych Dam. Gay porobiła mi przy nich zdjęcia. Nawet na papierowych ręcznikach nadrukowane było logo Białego Domu. Zabrałam kilka dla przyjaciółek. Gdy szłyśmy w górę marmurowych schodów, trio instrumentalistów grało muzykę klasyczną. – Dobrze się czujesz? – spytała Gay, widząc, że robię się czerwona z podniecenia. – Gorąco mi – powiedziałam, żeby uniknąć konieczności tłumaczenia, że to było jakby spełniła się moja dziecięca fantazja, że w opiece zastępczej znalazłam się przypadkowo, podczas gdy tak naprawdę przeznaczona byłam do innego, lepszego życia. Okazją było ogłoszenie rozpoczęcia programu opieki nad dziećmi, które wyrosły z pieczy zastępczej. Jedna dziewczyna opisała, jak sypiała na noszach w szpitalach, podczas gdy za dnia uczęszczała do college’u. Zastanawiałam się, czy Luke także tak skończy.

Po drodze na zewnątrz Gay przedstawiła mnie Michaelowi Piraino, dyrektorowi wykonawczemu National Court Appointed Special Advocates Association[13]. Strażnicy ad litem, tacy jak Mary Miller, w skrócie często nazywani są CASA. – Widzę, że jesteś tutaj jako reprezentantka Dave’a Thomasa – powiedział. – Super! – To moja córcia – pochwaliła się Gay. – Co sądzisz o tym programie pani Clinton? – zapytał mnie pan Piraino. Pewnie powinnam była dać mu grzeczną odpowiedź, ale wciąż myślałam o Luke’u i innych dzieciakach z domu dziecka, które może nigdy nie doczekają się adopcji. – Dzieci potrzebują rodzin, nie programów – odparłam. – Ile masz lat? – spytał. – Trzynaście – wymamrotałam, sądząc, że może go uraziłam. – Jeszcze dużo się od ciebie dowiemy – powiedział, uśmiechając się miło. – Ashley spędziła w opiece zastępczej dziewięć lat – dodała Gay – i nie zostałaby adoptowana, gdyby nie jej rzeczniczka, Mary Miller. – Wystarczy tylko jedna osoba, której zależy, prawda? – Mrugnął do mnie. * * * Nie wiedziałam, że Gay była w kontakcie z moją matką, póki pod koniec marca, gdy byłam w siódmej klasie, nie podała mi koperty. – Udało mi się skontaktować z Leanne – wyjaśniła – a potem napisałam do Lorraine. Byłam wściekła, gdy się dowiedziałam, że Gay i moja matka bez mojej wiedzy wymieniały korespondencję. Odczułam to tak, jakby Gay bez mojego pozwolenia wmieszała się w moją najbardziej prywatną relację. – Co jej powiedziałaś? – Jak dobrze sobie radzisz w szkole, że nosisz aparat na zębach – takie rzeczy.

– Powiedziałaś, że jesteś poczytną pisarką, a Phil robi filmy dla telewizji? – Nie. Nie chciałam jej onieśmielić. Napisałam bardziej ogólne rzeczy, ile mamy dzieci i takie tam. Załączyłam twoje ostatnie zdjęcia i zaproponowałam, że regularnie będę ją informować, co u ciebie. Obiecałam jej, że zawsze będziemy cię kochać i traktować jak własne dziecko. – Gay przełknęła gulę w gardle. – Powiedziałam, że zgodzimy się na to, byście miały kontakt – z nią i każdym członkiem twojej rodziny biologicznej – kiedy o to poprosisz. – Więc dlaczego mi nie powiedziałaś? – Nie wiedziałam, czy w ogóle odpowie. Zauważyłam, że moja matka zaadresowała kopertę do Rodziców Ashley, na ręce Neila Spectora. – Nie wie, gdzie mieszkamy? – Nie, Phil uznał, że tak będzie lepiej. W kopercie była kartka z rudowłosą dziewczyną. Na niej moja matka napisała, że w walentynki ponownie wyszła za mąż. Wspomniała też, że gra w softball w drużynie, która nazywa się Pride[14], co wydawało się znaczącym zbiegiem okoliczności, bo moja drużyna w Małej Lidze także nazywała się Pride! Podpisała się: Z całą miłością, Lorraine. Poczułam się tak, jakbym duszkiem wypiła pięć puszek coli pod rząd. Szybko zaczęłam pisać odpowiedź. Moi nowi „rodzice” to mili ludzie, zaczęłam. Nie mogłam się powstrzymać i pochwaliłam się wszystkimi moimi podróżami i wizytą w Białym Domu. Powiedziałam, że nazwa naszych drużyn to osobliwy zbieg okoliczności. W postscriptum napisałam: Kocham cię zawsze i do moich „rodziców” mówię po imieniu. Nikt nigdy nie zajmie twojego miejsca. W następnym liście mojej matki były zdjęcia z jej wesela. Ciocia Leanne była jej druhną, a do ołtarza prowadził ją wujek Sammie. Powiedziała mi, że chce mnie zobaczyć i że zawsze będę najważniejszą osobą w jej życiu. W kwietniu krążyły całe masy listów, zdjęć i paczuszek.

Zaczęłam śnić na jawie o tym, że znów jestem ze swoją matką. Ukrywałam te uczucia przed Courterami i nie śmiałam powiedzieć Luke’owi, że mam dwie matki – podczas gdy on nie miał żadnej. Gay i Phil czytali wszystkie listy od mojej matki i sprawdzali moje odpowiedzi, by się upewnić, że nie ujawniam żadnych prywatnych informacji, czego i tak bym nie zrobiła. Na pewnym poziomie nigdy nie przestałam kochać swojej matki; na innym wciąż nie miałam do niej zaufania. Jej pierwsze listy wprawiły mnie w euforię, po niektórych kolejnych mnie skręcało. Napisała, że jej mąż, Art, chce mieć dziecko, jednak ona nie chce, by cokolwiek zmieniło relację, którą zaczęłyśmy odbudowywać. Rzuciłam tym listem w Gay. – Ona nie powinna mieć kolejnego dziecka! – złościłam się. – Będę od niego czternaście lat starsza! Co każe jej myśleć, że następnym razem wszystkiego nie spieprzy? – Wydaje mi się, że ona prosi cię o wybaczenie, nie o pozwolenie. Gay i ja bez słowa patrzyłyśmy na siebie. Myślałyśmy o tym samym: moja matka już była w ciąży. Gay oddała mi list. Zgniotłam go i cisnęłam do kosza, ale nie trafiłam. – Nie wiem, czy dobrze zrobiłam, kontaktując cię z twoją matką – powiedziała Gay. – Zabronisz mi do niej pisać? – Nie, Ash, tego nigdy nie zrobię. Ale za każdym razem, gdy dostajesz list, jesteś na lekkim haju, a potem wpadasz w depresję, jakbyś zjadła za dużo słodyczy. – Przeszła przez swój gabinet i popatrzyła na wodę. Mroczniejące niebo wyglądało, jakby się rozpuszczało, jakby miało wybuchnąć na zachodzie. – Porozmawiajmy o tym z twoją terapeutką. Podczas kolejnej sesji terapii pokazałyśmy doktor Susan Reeder listy z marca i z kwietnia. Obserwowałam, jak terapeutka wraca do zakończenia ostatniego listu: Kocham Cię. Kocham Cię. Proszę, znajdź w tym pociechę. Napisz szybko. Z całą miłością, Lorraine. PS Jak się miewa Luke? Pozdrów go ode mnie i powiedz, że jego też kocham. Lekarka odwróciła się do mnie.

– Jak się z tym czujesz? Przez kilka sekund milczałam. Ile razy słyszałam od swojej matki te dwa zwykłe słowa? Na swój sposób faktycznie mówiła poważnie, ale nadal wydawały się puste. I mimo to były dla mnie cenne. – Trudno mi to ukrywać przed Lukiem. – Czy te listy wytrącają cię z równowagi? – Tak. Za każdym razem, gdy przychodzi list, przez jakiś czas Ashley jest kompletnie rozbita. Jej matka pisze od niecałych dwóch miesięcy i proszę zobaczyć, z jakim to się wiąże napięciem. – Gay zamilkła, a biuro wypełniło się niskim poszumem klimatyzatora. – Do tego jej matka chce się z nią spotkać. – Chcesz tego? – spytała mnie doktor Reeder. – Nie teraz. – Nie byłam w stanie sobie wyobrazić mojej matki i Gay w tym samym miejscu. – Jak byś się czuła, gdyby ograniczyć tę korespondencję? Gay rzuciła się na to. – Może skupiać się na świętach, jak urodziny, Wielkanoc, Boże Narodzenie, nawet… Dzień Matki. Pewnie co miesiąc coś się znajdzie. – Czy to ci odpowiada? – zapytała mnie terapeutka. – Pewnie – zgodziłam się, a Gay wyszła z pokoju. * * * Zanim Gay wysłała mojej matce list zawierający nowe wytyczne, dała mi go do redakcji. – Obiecaj, że mi powiesz, jeśli coś się wydarzy – poprosiłam. – Na przykład co? – Z moją matką nigdy nic nie wiadomo. Tuż przed Dniem Matki Gay spytała, czy chcę wysłać do mojej matki kartkę. – Po co? Nigdy nie myślałam o niej w taki sposób. – Cóż, ja o niej myślę i jestem wdzięczna za to, że cię miała – odparła Gay. W czerwcu pojechałam do Południowej Karoliny, do Weinerów,

moich rodziców chrzestnych, i wzięłam udział w obozie sztuki, na którym uczyli. Któregoś wieczoru zadzwoniłam do domu. – Jestem chora – powiedziałam. – Co się stało? – zapytała Gay. – Chora z tęsknoty za domem – przyznałam. – Nigdy wcześniej nie czułam czegoś takiego, może dlatego, że nigdy nie miałam domu, za którym mogłabym tęsknić. Gay się roześmiała, ale ja nie żartowałam. Tęskniłam za swoim pokojem, za swoim łóżkiem, jajecznicą Phila i nawet za nuggetami Gay. * * * Kilka tygodni po tym, jak zaczęłam ósmą klasę, Gay notowała coś w swoim kalendarzu. Podniosła głowę. – Och, dziś są urodziny Lorraine. – Wiem – odpowiedziałam. Nigdy nie zapomniałam tej daty. – Pomimo tego, że nieszczególnie do ciebie pisuje, ja dzwoniłam do niej kilka razy. Zawsze wydaje się być wdzięczna za nowiny – powiedziała Gay – ale zawsze pyta, kiedy będzie mogła porozmawiać z tobą. – Badała moją reakcję. – Jesteś gotowa, żeby do niej zadzwonić? – Chyba tak. Skubałam skórkę przy paznokciu, podczas gdy Gay wybierała numer i pytała Lorraine, czy pora jest odpowiednia. Podała mi telefon i odeszła na drugi koniec pomieszczenia. Głos mojej matki był przydymiony, jak u piosenkarki jazzowej. – Cześć – powiedziała. Wyobraziłam ją sobie w obcisłych jeansach i sandałkach na wysokim obcasie. – Co u ciebie? – Super! Tego lata startowałam w mistrzostwach softballa. – Paplając, chodziłam po gabinecie Gay. – Jestem w programie dla szczególnie uzdolnionych uczniów. – Dalej opisałam niektóre z naszych niedawnych wyjazdów. – Och, i w Los Angeles kupiłam mnóstwo ubrań. – O rany, zmieniłaś się – powiedziała. – Brzmisz jak zadzierająca

nosa snobka. Oparłam się o kanapę, żeby się nie zachwiać. Gay wyczuła, że coś jest nie w porządku i podeszła do mnie. Trzymałam słuchawkę tak, że wszystko słyszała, ale to była moja kolej, żeby się odezwać, i nie miałam już nic do powiedzenia. Bez słowa podałam słuchawkę Gay i wymaszerowałam z pokoju. Gay się rozłączyła i poszła za mną. – A czego się spodziewała? – krzyknęłam. – Już dawno nie mam siedmiu lat! Gay słuchała, jak spuszczałam parę. – Co w tym złego, że staram się w szkole i w sporcie? Co w tym złego, że mam dobre życie? Nie mogę uwierzyć, że brzmiała… – Zamilkłam, szukając właściwego słowa. – Jakby zazdrościła własnej córce! Kilka tygodni później moja matka spytała Gay, co chcę dostać na swoje czternaste urodziny. Gay wspomniała, że przechowuję wszystkie prezenty, które mi dała, i że nadal mam pozytywkę. Gdy Gay powiedziała jej, że pani Moss zatrzymała moją kuchenkę i lalki, moja matka stwierdziła: „Nigdy nie lubiłam tej kobiety!”. Potem zrzuciła bombę: na dzień przed moimi urodzinami ma wyznaczony termin porodu kolejnego dziecka – dziewczynki. Gay przekazała mi tę nowinę tak delikatnie, jak tylko mogła. – Wiedziała, że jest w ciąży, gdy pisała te bzdury, jak to jej mąż marzy o dziecku, prawda? – wybuchłam. Gay pokiwała głową. – Powinni je jej zabrać od razu w szpitalu. Autumn urodziła się kilka dni wcześniej, niż oczekiwano, i ulżyło mi, że nie będziemy miały urodzin tego samego dnia. Moja matka na urodziny przysłała mi kolejną kuchenkę Easy-Bake, a także inne rzeczy. Byłam o wiele za duża na taką zabawkę, ale upiekłam ciasto, żeby pokazać Gay, jak to działa. Z kieszonkowego kupiłam dla mojej matki i dziecka prezenty gwiazdkowe. Pod koniec stycznia matka przysłała mi świadectwo urodzenia i parę zdjęć dziecka. – Moja matka zrujnuje jej życie. Powiedziałam Gay, że nie chcę zatrzymać tych zdjęć.

* * * Popatrzyłam na Gay, która szczotkowała jednego z kotów. Twarz miała częściowo zasłoniętą włosami, które lśniły w świetle lampy. Wyglądała jak z obrazu Rembrandta. – Masz pojęcie, że żyję z wami prawie tak długo, jak mieszkałam z nią? – wyrzuciłam z siebie. Potem jęknęłam. – Czy z kimkolwiek – dodałam. – Nie widziałam matki od sześciu lat. – Powiedz mi, gdy będziesz chciała się z nią spotkać – odpowiedziała. Na mojej poczerwieniałej twarzy widać było zarówno ożywienie, jak i zakłopotanie. – Nie będziesz się dziwnie czuła? Gay westchnęła. – Gdy mężczyźnie umiera ukochana żona, opłakuje ją już zawsze – nawet jeśli ożeni się ponownie. Twoją matkę trudno przebić. Zawsze będzie miłością twojego życia. Nie mogłam uwierzyć, że Gay przyznaje, że wiedziała, że zawsze będzie na drugim miejscu. Milczałyśmy przez długą chwilę. – Ashley, posłuchaj. Musisz pogodzić się z tym, co stało się z twoją matką, zanim zwiążesz się z kimkolwiek innym. Czytałam te akta. Jak większość ludzi, ma zalety i wady. – Więc dlaczego wcześniej ci tego nie zaproponowała? – Głos mi drżał. – Rozmawiałyśmy o tym ogólnie, ale miałam nadzieję, że nie będziesz na to za szybko nalegała, bo… – Gay ważyła słowa. – Wie, jak cię zranić, a ja nie wiem, jak miałabym uchronić moją córkę – cóż, naszą córkę – by więcej nie cierpiała. * * * W czerwcu szykowałam się, by ponownie wziąć udział w obozie artystycznym w Południowej Karolinie. Gdy pakowałam się, żeby

zostawić swoich rodziców adopcyjnych i raz jeszcze wrócić do stanu, w którym się urodziłam i w którym nadal mieszkali moi krewni, odnowiła się we mnie ciekawość mojej matki, którą tłumiłam przez ostatnich kilka miesięcy. Nadal nie czułam się gotowa, by się z nią zobaczyć, ale wiedziałam, że chcę, żeby coś się wydarzyło. – Może odwiedziłabyś moją matkę, gdy będę na obozie? – zasugerowałam Gay możliwie nonszalanckim tonem. – Mogłabyś użyć swojej intuicji strażniczki ad litem i powiedzieć mi, co myślisz. – Patrzyłam na jej minę, żeby zobaczyć, czy się zgadza. – I dać jej przy okazji parę wskazówek rodzicielskich. Nie powiedziałam nic więcej, chociaż byłam praktycznie pewna, że Gay to zrobi. Gdy Courterowie przyjechali na mój występ, oprowadziłam ich po teatrze. – Byłam u twojej matki – powiedziała Gay w chwili spokoju. – Wszystko u niej dobrze? – Dobrze sobie radzi – uspokajającym głosem powiedziała Gay. – Mieszka z Artem, który jest kilka lat młodszy. – A to miejsce? – Proste mieszkanie. Niewiele mebli, ale ładnych i czystych. – Gay się zaśmiała. – Gdy przyjechałam, Lorraine powiedziała: „Myślałam, że będziesz wyglądać jak Janis Joplin albo księżna Diana!”. – Na pewno nie jak księżna Di! – powiedziałam. – Co miałaś na sobie? – Tę batikową spódnicę, więc chyba jednak było mi bliżej do Janis Joplin, tyle że bez głosu ani mercedesa. – Gay znowu się zaśmiała. – Nie jestem pewna, czy podoba mi się porównanie do dwóch nieżyjących ikon! – Czekała, żebym zadała drugie pytanie. Gdy tego nie zrobiłam, odczekała chwilę i zaryzykowała: – Autumn ma już osiem miesięcy. Zignorowałam temat mojej przyrodniej siostry i zapytałam: – Co moja matka chciała o mnie widzieć? – Jak wyglądasz. Przywiozłam jej ostatnie albumy i pokazała mi jeden, który zachowała. Były tam zdjęcia z czasu, gdy mieszkałaś

w Południowej Karolinie u dziadka. Nie mamy ich wiele, więc Phil porobił kopie. – Czy Autumn jest do mnie podobna? – Dużo rozmawiałyśmy o tym, jaka byłaś jako dziecko. Powiedziała, że byłaś nad wiek rozwinięta, zwłaszcza w kwestii korzystania z toalety i mówienia. – Chce mnie zobaczyć? – Bardzo. Pytała mnie, kiedy to będzie możliwe. – I co jej powiedziałaś? – Że chcesz się dowiedzieć, jak poszła ta wizyta. – Gay uciekła wzrokiem. Był to sygnał, że coś zachowuje dla siebie. – Powiedz mi o wszystkim. – Wstrzymałam oddech. – No, zrobiła się trochę agresywna i spytała, co zamierzam ci powiedzieć o dojściu z nią do porozumienia. Odpowiedziałam, że o ile mi wiadomo, możesz się z nią widywać, kiedy tylko zechcesz. Wobec tego oświadczyła, że to będzie niezwłocznie. – Gay westchnęła. – Powiedziałam, że nie jestem co do tego przekonana. Wtedy zrobiła się jeszcze bardziej nieprzyjemna i spytała: „Kiedy Ashley wreszcie to przeboleje?”. – Co? A niby jak miałabym to tak po prostu przeboleć? – Zjeżyłam się, gdy Gay mówiła dalej. – Powiedziałam: „Ashley nigdy tego nie przeboleje”. Wyjaśniłam jej, że byłaś potwornie zraniona, gdy nie mogła się pozbierać, i że wierzyłaś we wszystkie jej obietnice. – Gay wzięła kolejny głęboki wdech. – Twoja matka się rozkręciła. „Wiem wszystko o byciu zranionym. Moja matka porzuciła mnie w parku i ja też wychowywałam się w sierocińcu”. Więc jej powiedziałam, że wobec tego powinna wiedzieć, jak bardzo jej pragnęłaś i potrzebowałaś. Słyszałam echo szlochania mojej matki, gdy próbowała się wytłumaczyć Mary Miller, kiedy widziałam ją po raz ostatni. Minęło tyle lat, a ona nie zmieniła swojej śpiewki. – W każdym razie jęczała, jak to próbowała cię odzyskać, ale „oni” to uniemożliwili. Zaczęło mnie kusić, żeby zapytać o te pozytywne testy na obecność narkotyków, gdy wtrącił się Art. „Rozumiem, przez co przechodzi ten dzieciak”, powiedział, a potem

opowiedział mi o pewnych trudnościach w jego własnej rodzinie. To sprawiło, że twoja matka zaczęła się nad sobą użalać jeszcze bardziej. Skończyła, mówiąc, że podpisała papiery, ponieważ jej prawnik wierzył, że dzięki temu ty i Luke będziecie mieli lepsze życie. Twierdziła, że wszystko robiła z miłości. – Ona naprawdę nie pojmuje, co mi zrobiła, prawda? – Poczucie winy sprawia, że jest ślepa na twoje uczucia. – Jakie uczucia? – zapytałam sarkastycznie. – Ja nie mam żadnych uczuć. Tej nocy dużo myślałam o tym, co powiedziała mi Gay. Pamiętałam, jak strasznie tęskniłam za matką, gdy byłam w pieczy zastępczej, jak rozpaczliwie pchałam się jej na kolana, wąchałam jej piżmowe perfumy, nadstawiałam, żeby głaskała mnie po włosach i nazywała „Słoneczkiem”. Nie chciałam słuchać jej paplaniny o Autumn. Sama myśl o imieniu mojej siostry przyrodniej sprawiała, że zgrzytałam zębami. Byłam rozdarta pomiędzy nienawiścią do niej za to, że zajęła moje miejsce, i zamartwianiem się, że moja matka nie będzie o nią dbać. Próbowałam sobie wyobrazić, jak by to było usiąść przed moją matką, i zdecydowałam, że właśnie tego chcę. Chciałam, żeby mnie zobaczyła – jaka wspaniała wyrosłam bez jej pomocy. Chciałam, żeby się dowiedziała, jak dobrze radzę sobie w szkole i o wszystkich moich osiągnięciach. W głębi ducha byłam nawet dumna za swoich rodziców adopcyjnych, którzy górowali nad nią w kwestii wykształcenia i statusu. Potem przypomniałam sobie, jak nazwała mnie zadzierającą nosa snobką. * * * Przez następnych sześć miesięcy nie mieliśmy wiele wieści od mojej matki i tak jak rok wcześniej prezenty świąteczne przysłała mi dopiero pod koniec stycznia. Wyglądało na to, że długie przerwy w kontakcie były w jej przypadku tradycją. Zastanawiałam się, czy stale myślała o mnie i o moim dobrobycie, czy po prostu czasem przypominała sobie, że ma inne dzieci,

i przez chwilę użalała się nad sobą. W następnym liście do Gay napisała, że Art i ona się rozstali. „Chyba potrzebuję mamy”, napisała. „Adoptujesz mnie?” To było naprawdę upiorne. – Byłybyśmy siostrami! – powiedziałam. Potem zaczęłam się martwić, czy Autumn jest z moją matką bezpieczna. – Jeśli moja matka kiedyś zadzwoni, to jej powiedz, że chcę się z nią spotkać – powiedziałam. Jednak spotkania nie udało się zaaranżować aż do mojej pierwszej klasy w liceum. Do tego czasu miałam prawie szesnaście lat. Spotkałyśmy się w restauracji na północ od Tampy, która położona była w połowie drogi od domu każdej z nas. Poprosiłam Gay i Phila, żeby oboje pojechali ze mną jako wsparcie. Moja matka przyjechała z Autumn, która miała prawie dwa lata, i przyjaciółką Brendą. Gdy szłam przez parking, moja matka ruszyła z wyciągniętymi ramionami. Uściskałyśmy się. Wciągnęłam znajomy zapach dymu pomieszany z mydlaną słodyczą. Phil przyniósł nam kanapki do stolika w narożniku. Uśmiechnął się do Autumn, która zerkała w jego kierunku, jednak nie odezwał się ani słowem. Gay gawędziła grzecznościowo z moją matką i Brendą. Ja patrzyłam to na matkę, to na Autumn. Wszystkie trzy miałyśmy oczy w kształcie migdałów i brązowe tęczówki, uświadomiłam sobie. Tak jak matka miałam muskularne ramiona, a dolna jedynka przekrzywiała się w taki sam sposób. Jej skóra – i Autumn – miała bardziej ziemisty odcień; moja jest kremowobiała. Wszystkie mamy krągłe policzki, choć twarz Autumn jest pociągła, podczas gdy mojej matki i moja w kształcie serca. – Jak w tym roku było w szkole? – spytała mnie matka. – W porządku – odparłam skromnie, żeby uniknąć kolejnego przytyku. – Prymuska – zapiała Gay. – Ma najlepsze wyniki we wszystkim. – Skończyłam szkołę średnią zanim się urodziłaś – zripostowała

moja matka. – I to z maturą, nie tak po prostu ze świadectwem[15]. Poczułam się, jakbym chodziła po potłuczonym szkle. – To super. – Zerkałam od swojej matki do Gay i Phila. Moja matka próbowała być uprzejma i wyrafinowana. Gay była sztucznie wesoła. Phil miał na twarzy plamy, wyraźna oznaka, że był zdenerwowany. Zastanawiałam się, co by sobie pomyśleli inni klienci, gdyby wiedzieli, po co się wszyscy spotkaliśmy. Po kolei: moi rodzice adopcyjni, moja rodzona matka, moja siostra przyrodnia i obca osoba, której moja matka potrzebowała dla wsparcia – grzecznie siedzący naprzeciwko siebie. Pod pozorami spokoju wrzały we mnie emocje. Czułam się urażona… porzucona… sama… smutna… przerażona… i wściekła. Autumn sięgnęła po frytkę na moim talerzu. Podałam jej jedną, a ona zaczęła mi włazić na kolana. Podniosłam ją i zdziwiłam się, jaka była ciężka. Pociągnęła kosmyk moich włosów i owinęła go sobie wokół lepkich paluszków. Uświadomiłam sobie, że gdy byłam w jej wieku, mieszkałam ze swoją matką. Rok później mnie zabrali. – Teraz wszystko jest inaczej – odezwała się moja matka, jakby czytała mi w myślach. – Chodzę do kościoła, mam dobrą pracę i jestem trzeźwa. Zerknęłam na Phila. Promieniowała od niego dezaprobata, gdy moja matka powiedziała: „Próbowałam cię odzyskać”. Prawie słyszałam, jak myśli: Taa, oczywiście. Popiłam colę, żeby uspokoić burzący się żołądek. – Jaka byłam jako dziecko? – Wcześnie zaczęłaś mówić – i jak rany, co ty wygadywałaś! Gdy Phil usłyszał historię, jak razem z fotelikiem wypadłam z jadącego samochodu, twarz mu pobladła. Przeprosił i poszedł do łazienki. Było mi bardziej przykro ze względu na niego niż na moją matkę. Wydawało się, że jest kimś w rodzaju dawnej sąsiadki albo opiekunki, która przypadkiem wiedziała coś niecoś o moim dzieciństwie. Autumn zaczęła mi się kręcić na kolanach i wyciągnęła ręce do mojej matki.

– Mama! – Wymachując rękami, przewróciła napój mojej matki. Brenda wytarła kałużę. – Aśli, ponoś mnie. Chodziłam z nią wkoło, podczas gdy matka dolewała sobie picia. Autumn klepała mnie po twarzy lepkimi łapkami i niespodziewanie wsadziła mi palec do ust, które miałam lekko rozchylone. Żartobliwie przygryzłam jej paluszek. Autumn zaczęła wrzeszczeć. – Och, przepraszam! – powiedziałam, gdy wróciła moja matka. Podałam jej płaczące dziecko. Gay zauważyła moje zdenerwowanie i podeszła. – Nie wydaje mi się, żebym ugryzła ją aż tak mocno – szepnęłam do niej. Moja matka pocałowała bu-bu, jakby to była jakaś wielka sprawa, choć nie było nawet śladu. Autumn chlipała i smarkała w jej objęciach. – Może zrobimy kilka zdjęć? – zapytała Gay. Podała Philowi aparat. Moja matka i ja pozowałyśmy z Autumn i bez niej, póki Phil nie stwierdził, że pora na nas. Gdy odjechaliśmy, Phil zapytał, jak się czuję. – Cieszę się, że to zrobiłam, ale nie mam ochoty więcej ich oglądać. * * * W drugim półroczu ósmej klasy coraz więcej czasu zaczęłam spędzać z Brooke. Była ode mnie rok starsza i miała egzotyczne rysy, które na chłopaków działały jak magnes. Jej rodzice nie pozwalali jej jeszcze umawiać się na randki, więc prosiła mnie, żebym chodziła z nią do kina i siadała kilka rzędów przed nią i jej chłopakiem, Sethem. Któregoś razu nie chciała go zostawić po zakończeniu filmu i dalej się migdalili na tyłach sali, póki woźny ich nie wyprosił. Gdy wyciągnęłam Brooke na zewnątrz, Gay – która czekała przeszło pół godziny – była wściekła. – Co zajęło wam tyle czasu?

– Film był dłuższy, niż myślałyśmy – odpowiedziałam. – Nic podobnego. Weszłam sprawdzić. – Myślałam, że będziesz przy wejściu do K-martu. W opiece zastępczej przyznanie się do błędu zwykle pociągało za sobą dalsze kary, więc nigdy się nie wycofywałam. – Powiedzmy – warknęła Gay przez zaciśnięte zęby. – Koniec z kinem na tydzień. Brooke błagała mnie, żebym namówiła Gay do zmiany zdania. – Ja muszę spotykać się z Sethem! Kilka dni później zapytała: – Możesz w piątek zaprosić mnie na noc? – Pewnie tak. Wyjaśniła, jaki ma plan. – Twoi rodzice śpią na górze i wcześnie się kładą. Moi śpią w sąsiednim pokoju i kręcą się do późna. Pomysł był taki, że zaczekamy, aż Gay i Phil zasną, wymkniemy się na patio przy basenie, wskoczymy na rowery i pojedziemy do skrzyżowania, gdzie w swoim samochodzie będzie czekał na nas Seth. – Możemy pojechać na plażę i posiedzieć tam jakiś czas. – No nie wiem… – A on zabiera ze sobą Rudiego Masona – powiedziała. – Dla ciebie! Nie poznałam Rudiego, ale wiedziałam, że jest w ostatniej klasie i że to gwiazda drużyny baseballowej. Byłam zarazem podekscytowana i przerażona. Gay i Phil zgodzili się na nocowanie. Szybko zjadłam kolację i posprzątałam ze stołu. – Pooglądajcie sobie telewizję, a ja sama posprzątam w kuchni – zasugerowałam swoim najsłodszym głosem. – Gay, zrobić ci herbatę? Wyglądała na zaskoczoną. – Byłoby miło – odparła i usiadła na kanapie. Phil do kolacji wypił kieliszek białego wina. W butelce zostało dość na jeszcze jeden. Zaniosłam herbatę i wino do łazienki.

Wyciągnęłam tabletki, które według Brooke miały sprawić, żeby szybko zasnęli. Rozkruszyłam je denkiem pojemniczka, a potem uchwytem nożyczek rozgniotłam na puder. Następnie nasypałam go do napojów. W herbacie łatwo się rozpuścił, ale w winie została zawiesina. Frontowe drzwi otworzyły się i zamknęły. – Cześć – zawołał Phil. – Chyba jest w kuchni. Sądząc, że to Brooke przyjechała wcześniej, uchyliłam drzwi do łazienki. – Tutaj jestem – syknęłam głośno. – Co tam? – To nie był głos Brooke. To Tabitha wpadła oddać pożyczoną płytę. Zobaczyła herbatę i wino na umywalce. – Co ty kombinujesz? Zamknęłam za nami drzwi łazienki i powiedziałam jej możliwie niewiele. – To w ogóle nie jest zabawne – stwierdziła. – Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! – po czym zawołała do moich rodziców w salonie: – Do widzenia! Podałam Gay herbatę. – Pomyślałam, że może chcesz jeszcze kieliszek wina – powiedziałam swobodnie do Phila. – Dzięki, cukiereczku – powiedział. – Co się stało Tabicie? Nie została chyba nawet trzydziestu sekund. – Och, jest zazdrosna, że Brooke ma przyjechać. Nie przepadają za sobą. – Troje to tłum – dodała Gay i wróciła do oglądania wiadomości. – Idę wziąć prysznic – wymamrotałam. Gdy myłam włosy, usłyszałam łomotanie do drzwi łazienki. – Ashley, natychmiast otwieraj drzwi! – krzyknął Phil. Udawałam, że go nie słyszę. – Co dodałaś do herbaty i wina? – wrzasnęła Gay. Jakim cudem tak szybko się zorientowali? Tabitha do nich zadzwoniła? Walenie do drzwi zrobiło się bardziej natarczywe. – Albo otworzysz te cholerne drzwi, albo je wyważę!

Wyszłam spod prysznica i owinęłam się ręcznikiem. Otworzyłam zamek i odskoczyłam w samą porę, żeby nie dostać drzwiami. Phil przyszpilił mnie do bieliźniarki. – Co wrzuciłaś do herbaty Gay i mojego wina? – N… nic – upierałam się. – Może to z wodą jest coś nie tak. – A co z moim winem? – Jego kark płonął czerwienią. – Oboje wyczuliśmy coś gorzkiego – powiedziała Gay. – Dogoniłam Tabithę, a ona przyznała, że wrzuciłaś – zacięła się – tabletki do naszych napojów. – Nieprawda! – Próbowałam się wywinąć. Phil mocno trzymał mnie za ramię, podczas gdy ja przytrzymywałam ręcznik, żeby się nie zsunął. Woda z prysznica cały czas leciała. Gay przepchnęła się koło nas i zakręciła ją. – To boli! – zaprotestowałam. Phil pozwolił mi się przesunąć tak, żeby uchwyt od szafki nie wbijał mi się w plecy. – Co było w naszym piciu? – Nic! – upierałam się. – W tym domu jest dużo leków – schrypniętym głosem powiedziała Gay. – Chemikaliów i trucizn. Ile nam zostało? Mamy wezwać karetkę? – Nie. – Poczułam się tak, jakby moje kończyny się roztapiały. Od upadku uchronił mnie chwyt Phila. – Wobec tego musimy zadzwonić na policję – powolnym, głębokim głosem kontynuowała Gay. Spuściłam głowę. – To był tylko advil[16]. – Ile? – Tylko kilka – wyszeptałam. – Dlaczego? – bez tchu zapytał Phil. – Żebyście wcześniej poszli spać. – Łzy płynęły mi jak z kranu. – Wszystko zepsułam! Usta Gay wyglądały jak rozcięcie na twarzy. Serce biło mi nieregularnie, waląc o żebra. Chociaż to Phil mnie trzymał, bardziej bałam się tego, co zrobi mi Gay.

– O czym ty mówisz? – zapytał Phil. Poluzował chwyt. Osunąłem się na podłogę. – To koniec mojego przydziału! – Przydziału? – parsknęła Gay. – Adoptowaliśmy cię. – W miarę jak się do mnie zbliżała, jej gniew wydawał się rosnąć. – Jesteś naszą córką, więc daruj sobie te brednie o biednej sierotce. Naszych synów nigdy nigdzie nie odesłaliśmy, więc dlaczego z tobą miałoby być inaczej? Ale ze mną było inaczej – a przynajmniej ja czułam inaczej. Uniosłam wzrok na Gay. Była wściekła, ale miałam pewność, że nie zrobi mi krzywdy… Ciężko przełknęłam na kolejną myśl: nie zamierza mnie też odesłać. Gay odetchnęła. – Ubieraj się, a potem zastanowimy się, co począć z twoim debilnym zachowaniem. * * * Było mi tak wstyd, że przez cały weekend nie wychylałam nosa ze swojego pokoju. Leżałam w łóżku rozgorączkowana, gdy próbowałam sobie poukładać, co się stało. Za każdym razem, gdy dochodziłam do tej części, w której dodawałam im pokruszone tabletki do picia, biegłam do toalety i wymiotowałam. Gdy się tak męczyłam, Gay przykładała mi do czoła zimne kompresy. Nie mogłam uwierzyć, że jest taka miła; jednocześnie Phil nawet nie zbliżył się do mojego pokoju. W niedzielę wieczorem Gay przyszła mnie otulić. – Czy kiedy byłaś w moim wieku, zrobiłaś coś strasznego? – spytałam. – Och, było parę głupich kawałów – przyznała. – Raz, kiedy miałyśmy imprezę z nocowaniem, chciałyśmy zrobić gipsowe maski. Gdy próbowałyśmy zdjąć maskę z twarzy mojej przyjaciółki, zaczęłyśmy wyrywać jej rzęsy. – To okropne! – Moja matka musiała przyciąć jej rzęsy nożyczkami do

paznokci. – Zaśmiałam się. – Wtedy to nie było zabawne. – Ton Gay zrobił się głębszy. – To był przypadkowy błąd. To, co ty zrobiłaś, było gorsze. Będziesz musiała porozmawiać o tym ze swoimi terapeutami. – W porządku. Udało mi się skupić na jej wyrazie twarzy i zobaczyłam współczucie, nie urazę. Zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy, by odzyskać jej zaufanie. Gay wyłączyła światło. Nastawiłam twarz do zwyczajowego całusa. Musnęła wargami mój mokry od łez policzek. – Kocham cię, skarbie – powiedziała. Złapałam ją za ramię. Zamarła. Potem ją pocałowałam. – Ja też cię kocham – powiedziałam. [13] National Court Appointed Special Advocates Association, Stowarzyszenie Rzeczników Specjalnych przy Sądzie Narodowym – organizacja powołana w celu objęcia opieką dzieci porzuconych i zaniedbywanych. [14] Pride – ang. duma [15] Chodzi o GED, General Educational Development – amerykański egzamin, powszechnie uznawany za odpowiednik dyplomu ukończenia szkoły średniej. Aby go zdać, należy uzyskać wynik lepszy niż 60% uczniów kończących szkołę średnią w całym kraju. [16] Advil – amerykańska nazwa handlowa jednego z leków zawierających ibuprofen.



12. TERAZ BĘDĄ MUSIELI MNIE WYSŁUCHAĆ – Mówisz poważnie? – Robiłam sobie pedicure, a Tess opowiadała mi najnowsze plotki. W tle leciały wiadomości telewizyjne. Nagle prezenterka powiedziała: „Charles i Marjorie Moss”. Uniosłam wzrok, zobaczyłam ich zdjęcia i opuściłam pędzelek. Nie trafiłam w buteleczkę i wylądował na podłodze. – Gay! – wrzasnęłam. – Chodź to obejrzeć! W tej chwili odezwał się telefon na drugiej linii. Gay odebrała. – Naprawdę? To musi być to, o czym właśnie wołała Ashley. – Bezgłośnie powiedziała do mnie Mary Miller i zaczęła coś notować. Gdy skończyła rozmowę, oparła się o blat. – Mary mówi, że pani Moss została aresztowana z dwudziestoma pięcioma zarzutami poważnego znęcania się nad dziećmi i dziewięcioma zarzutami poważnego zaniedbania i wykorzystywania dzieci, które wraz z mężem adoptowali po zamknięciu ich domu tymczasowego. Pan Moss także został aresztowany za to, że temu nie zapobiegł ani o tym nie doniósł. – Widzisz? Próbowałam o tym opowiadać, ale nikt nie chciał mnie słuchać! – Złapałam się metalowego słupka podtrzymującego sufit i okręciłam dookoła, odrywając stopy od ziemi na myśl o Mossach siedzących w celach więziennych. – Teraz dostaną za swoje!

Dokładnie jedenaście lat po tym, jak moja matka została aresztowana po raz pierwszy, gazety opisały aresztowanie Mossów. Przyglądałam się ich zdjęciom. Dla mnie wyglądali jak pan i pani Ziemniak. Wiedziałam jednak, jak szybko potrafią się zmienić w coś innego: mamę piekącą ciasto czekoladowe, faszystowskich strażników albo zastępczych rodziców roku. Dajcie panu Ziemniakowi plastikowe, wyłupiaste oczy i zaciśnięte wargi i oto macie jego puste spojrzenie w ekran telewizora, podczas gdy jego żona torturowała jakieś dziecko. Przeczytałam w „Tampa Tribune” podpis pod ich zdjęciami i wykrzyknęłam: – Wiedziałam, że będą próbowali obwiniać dzieci! Tu jest napisane: „Adwokat pary oskarżonej o znęcanie się nad dziećmi mówi, że to niczym niepoparte zarzuty nastoletnich wychowanków”. Moja długo tłumiona nienawiść wybuchła z pełną mocą. W artykule pisano, że Mossowie byli oskarżeni o to, że przez ostatnie cztery lata znęcali się nad swoimi adoptowanymi dziećmi i że panią Moss oskarżono o bicie dzieci gołymi rękami, drewnianą packą i deską dwa na cztery. Większość ich dzieci znowu przebywało w stanowych domach dziecka. – Pewnie się cieszą, że wyrwali się z tego domu strachów, ale znowu znaleźli się w pieczy zastępczej – Westchnęłam. – A wśród nich jest Mandy. Phil przeczytał urywek artykułu. – Piszą tu, że ich adwokat powiedział: „Ci ludzie byli uosobieniem wzorowych rodziców zastępczych” i że „ich reputacja została całkowicie zrujnowana”. – A co z moją reputacją? – krzyknęłam. – Wszystkim mówili, że kłamię! – Wspominają tutaj, że wcześniej trzykrotnie toczyło się dochodzenie, ale zarzuty nigdy się nie potwierdziły – powiedziała Gay. – Byłaś przesłuchiwana, gdy tam mieszkałaś? – Tak, kilka razy. Wróciłam do artykułu w „St. Petersburg Times”. Kończył się doniesieniem, że Mossowie byli w trakcie adopcji dziewiątego

dziecka. – Muszę coś zrobić, żeby pomóc tym dzieciakom. Jeżeli powiem policji, co się działo, to to będzie współpraca. – Masz na myśli potwierdzenie kolejnymi dowodami, skarbie – powiedział Phil z nerwowym śmiechem. – A czy wy moglibyście pójść z tym do gazet? – naciskałam. Phil potarł podbródek. – I co im powiemy? – Że jest więcej dzieci, które mają o Mossach dużo do powiedzenia! * * * Gay zgodziła się zwrócić do gazet. Posiadanymi przez nas informacjami zainteresował się reporter z „St. Petersburg Times”, Wayne Washington. Po południu pojechaliśmy do trailera Mossów i porozmawiał z Mary Miller i panią Merritt. Artykuł, który ukazał się następnego ranka, nazywał ruchomy dom Mossów „dziecięcym piekłem na ziemi”. Cytował słowa pani Merritt: „To nie jest coś, o czym nikt nie wiedział, bo pojawiło się znikąd”. Były tam również uwagi Gay dotyczące nakładania na mnie okrutnych kar. – Ona nadal siedzi! – zapiałam, gdy dowiedziałam się, że pani Moss wyznaczono kaucję w wysokości sześciuset trzydziestu pięciu tysięcy dolarów i postawiono jej trzydzieści cztery zarzuty przestępstw znęcania się i zaniedbywania dzieci, byłam jednak rozczarowana wiadomością, że pan Moss był na wolności z dozorem policyjnym i że dostał jedynie sześć zarzutów zaniedbywania dziecka. Zgodnie z artykułem pana Washingtona, „nie zrobił nic, jak donosi raport z aresztowania, gdy jego żona brutalnie biła dzieci, wpychała je do łazienki i podtapiała w gorącej wodzie, nie dawała im jedzenia, groziła bronią palną, odmawiała opieki medycznej i biła drewnianą packą”. – Piszą tutaj, że umieściła jednego dzieciaka – ciekawe, czy go znam – w poprawczaku, więc nikt mu nie uwierzy. – Zamilkłam na chwilę. – Ale ja nigdy nie miałam żadnych kłopotów, więc mnie

może wysłuchają. – Nie chcę, żebyś angażowała się sprawę kryminalną – powiedział Phil. – Ja muszę to zrobić! – Dlaczego? – zapytał. – Dla siebie, dla Luke’a i Mandy, dla innych dzieciaków, którym robiła krzywdę. I… – wzięłam głęboki wdech – żeby nie dostali więcej dzieci. Nie chcę, żeby to się rozeszło po kościach jak inne śledztwa. Nie powinni zajmować się nawet myszoskoczkami, a co dopiero dziećmi. * * * Detektyw Shannon Keene, która zajmowała się sprawą Mossów, doprowadziła do mojego przesłuchania przez lokalne władze. Następnego dnia zastępca szeryfa Tina Brooks spotkała się ze mną po szkole w biurze moich rodziców. Jej córka była ze mną w klasie i razem pracowałyśmy nad projektem. – Macie dowód, że Ashley mieszkała z tymi ludźmi? – szeryf Brooks spytała Gay. Gay podała jej listę moich przydziałów, którą znalazła w moich aktach, z której wynikało, że u Mossów spędziłam osiem miesięcy. Odpowiedziałam na pytania pani szeryf – i sama byłam zaskoczona, jak świeże były te wspomnienia, pomimo że wszystko to miało miejsce siedem lat wcześniej. Kilka dni później musiałam pojechać do Citrus County Sheriff’s Department, żeby moje zeznanie zostało nagrane na video. Myślałam, że będę się bała rozmawiać z tymi przedstawicielami prawa i szukałam sobie miejsca, na którym mogłabym skoncentrować uwagę, tymczasem im więcej mówiłam, tym łatwiejsze to było. Ja jedynie mówiłam prawdę i nic z tego, co powiedziałam, nie mogło na mnie ściągnąć kolejnych kłopotów. Dostaliśmy transkrypcję moich zeznań, a także transkrypcje zeznań innych dzieci. Na wypadek gdyby Gay albo Phil pomyśleli, że przesadzam, pokazałam, że zeznania pozostałych dzieciaków

były nieprzyjemnie zbieżne. Ja na przykład zeznałam: „Spałam na górnym łóżku i pamiętam kilka sytuacji, gdy pani Moss złapała mnie za włosy i ściągnęła na podłogę”. Jedna z pozostałych ofiar powiedziała policji, że była wleczona za włosy do łazienki. Pani Moss karała Luke’a, wpychając mu głowę do wanny, a jedna z adoptowanych dziewczynek twierdziła, że pani Moss trzymała jej głowę pod wodą przez kilka minut, póki nie zaczęła się dusić. Szczegółowo opisałam karę polegającą na kucaniu, a inna dziewczynka opowiedziała, jak pani Moss zmuszała ją do kucania po kilka godzin. Bicie było zwyczajną rzeczą. Zeznałam, że pani Moss pobiła mnie łyżką do spaghetti. Jedna z nowych ofiar ujawniła, że pani Moss pobiła ją za to, że kasetę z filmem włożyła do niewłaściwego pudełka, i uderzyła ją w twarz za niestaranne zamiatanie patio. Kolejną dziewczynkę Mossowie trzymali w domu, nie pozwalając jej pójść do szkoły, póki nie wygoiły się siniaki. Po tym, jak w „St. Petersburg Times” pojawił się drugi artykuł, do Gay zadzwoniła kobieta, która powiedziała, że dwoje jej dzieci, Gordon i Heather, mieszkali u Mossów w tym samym czasie, co ja. – Gordon pamięta Ashley – powiedziała. – Opowiadali mi takie same rzeczy, a ja złożyłam skargę do wydziału, ale nikt nie chciał słuchać. Gay powiedziała, że reporter chciałby porozmawiać z innymi dziećmi, które były u Mossów, a ona zgodziła się z nim skontaktować. * * * Zadzwonił do mnie Wayne Washington, aby porozmawiać o tym, co pamiętam. – Czy twoi rodzice pozwolą nam porozmawiać bezpośrednio? – spytał swoim melodyjnym głosem. Gay podniosła słuchawkę i umówiła się z nim w naszym domu. Gdy przyjechał, zaprowadziłam go do jej gabinetu. – Ojej! – powiedział pan Washington na widok szerokiej

panoramy Crystal River. – To tutaj na zimę przypływają manaty, tak? – Kiwnęłam głową. – Nie przypomina to twoich domów zastępczych, co? Pan Washington był nawet bardziej dociekliwy od śledczych i podałam mu wiele szczegółów. – Myślisz, że mi uwierzył? – spytałam Gay, gdy wyszedł. – Oczywiście, że tak. Uśmiechnęłam się, a potem zabrałam za zadanie domowe. Kilka tygodni po naszej rozmowie Wayne Washington zadzwonił do Gay, by ustalić pewne fakty i powiedzieć jej, że ma kopię akt licencyjnych Mossów. – Nie wiedziałam, że tak można – powiedziałam do Gay. – Najwyraźniej to dane publiczne, i potwierdzają to, co opisałaś. Powiedział, że powinniśmy do nich zajrzeć. – Gay zamilkła znacząco. – I to szybko. – Odchrząknęła. – Powiedział, że odnoszą się do raportu, który jest ważny, bo mówi, jak traktowali Luke’a. I że jest tam uwaga, że ten raport powinien zostać zniszczony. Wstrzymałam oddech. – A ten raport tam jest? – Nie, pan Washington znalazł tylko odniesienie do niego. W dokumentach licencyjnych jest także oświadczenie pani Moss, że nie pozwala już dzieciom próbować swojego domowego ostrego sosu. – Pamiętasz, jak byłyśmy w biurze kuzyna Neila, a ja chciałam pozwać Mossów? Phil powiedział, że to będzie ich słowo przeciwko mojemu. A teraz mamy dowód! – Masz prawo być zła – odparła Gay – ale nie pozwól, by gniew pożarł cię od środka. Phil dał mi już pisma Dalajlamy. – Już przerobiliśmy całe to przebaczanie i nic nie zmienia faktu, że oni wciąż robią dzieciom krzywdę. * * * W soboty często chodziłam do kina z przyjaciółmi, ale w pewien

weekend nikt nie miał czasu. – Chodź z nami – powiedziała Gay. – Idziemy na Erin Brockovich. – Skrzywiłam się, słysząc tytuł. Gay zagrała na moim poczuciu winy. – Już dawno nie byliśmy rodzinnie w kinie i chciałabym zabrać dziadzia. Dawno nigdzie nie był. – Chcę kupić jakieś buty. – Możesz iść najpierw na zakupy, a z nami spotkać się o siódmej w kinie – dodała Gay, wzmagając presję. Później tego popołudnia podrzuciła mnie do centrum handlowego. W części restauracyjnej zobaczyłam kilkoro znajomych i pokręciłam się z nimi. Gdy spojrzałam na zegarek, była szósta trzydzieści, a ja nadal nie kupiłam butów. Zanim dotarłam do kina, było dziesięć po siódmej. Phil czekał na zewnątrz z moim biletem i niezadowoloną miną. – Gdzie się podziewałaś? Podniosłam torbę z butami. – Zajęło mi to więcej czasu, niż myślałam. – Miałaś na to ponad dwie godziny! Phil rzadko się złościł – a dziesięć minut nie powinno stanowić problemu – ale był zakłopotany w obecności ojca Gay. Gay podała mi wiaderko z popcornem i spojrzała na mnie z dezaprobatą. Gdy film się zaczął, skoncentrowałam się na historii. Julia Roberts grała Erin Brockovich, kobietę, która po wypadku samochodowym straciła wszystkie pieniądze. Gdy jej prawnikowi nie udało się uzyskać dla niej odszkodowania, przekonała go, aby zatrudnił ją jako swoją asystentkę. W jego aktach dotyczących nieruchomości natknęła się na dokumentację medyczną i odkryła, że korporacja ukrywa, że woda jest skażona, przez co ludzie chorują. Wreszcie pomogła wnieść pozew zbiorowy, dzięki któremu udało się wygrać mnóstwo pieniędzy dla ofiar. – To było lepsze, niż się spodziewałam! – oświadczyłam, gdy wychodziliśmy z kina. Phil otworzył samochód, ale byłam zbyt nabuzowana, żeby tak od razu wsiąść. – Wnieśmy pozew zbiorowy w imieniu tych wszystkich

dzieciaków, które mieszkały z Mossami! – W podekscytowaniu wyrzuciłam pięść w powietrze. – Musi być ich mnóstwo, do tego Luke i ja, no i te, które zostały adoptowane i wróciły do pieczy zastępczej. – W filmie pozwana została wielka firma, która mogła sobie pozwolić na wypłatę milionów. Mossowie mieszkają w przyczepie – powiedział Phil. – Skąd mieliby wziąć pieniądze? Obszedł samochód, otworzył drzwi po mojej stronie i wepchnął mnie do środka. Gay odwróciła się na przednim siedzeniu. – Jeden z moich dawnych podopiecznych był w pozwie zbiorowym, ale nic z tego nie wyszło – powiedziała smutno. – Chcę porozmawiać z prawnikiem i dowiedzieć się, co myśli! – uparłam się. – W większości przypadków nikt nie wygrywa. – Phil wydawał się zmęczony. – Ty, mała, w każdym razie nie musisz się martwić o przyszłość. – Włączył silnik. – Zawsze będziesz miała nas. To mnie nie zadowoliło. – A kogo będzie miała Mandy i pozostali? * * * W wyniku moich nalegań Gay zadzwoniła do Karen Gievers, prawniczki, która prowadziła sprawę z powództwa zbiorowego obejmującą jedno z dzieci, którymi Gay zajmowała się jako strażniczka ad litem. – Powiedziała, że pracuje z innymi prawnikami przy pozwie zbiorowym przeciwko stanowi Floryda w imieniu wszystkich dzieci, które w obrębie tego stanu znajdują się w opiece zastępczej. Mają nadzieję na zmianę pewnych sposobów działania Departamentu do spraw Dzieci i Rodzin, ale dla ciebie nie będzie z tego finansowych benefitów – wyjaśniła Gay. – Chciała wiedzieć, czy chcesz wziąć w tym udział. – No pewnie! – Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. – Włączy wszystkich, którzy byli u Mossów?

– Problem w tym, że ktoś musi zlokalizować wszystkie te dzieci; następnie ktoś będzie musiał działać w ich imieniu, skoro nie mają rodziców. – A co z Lukiem? Wiadomo, gdzie jest. – Zadzwoniłam do Mary Miller zapytać, czy chce go reprezentować. Zadzwoniłam też do rodziców Heather i Gordona. – A co z Mossami? Nie możemy ich pozwać dodatkowo? – Powiedziałam tej prawniczce, że nie chcemy z Philem, żebyś znowu to przeżywała tylko po to, żeby znów ktoś uznał, że kłamiesz. – Gay odrobinę podniosła głos. – Wiesz, co powiedziała pani Gievers? – Że od razu powinniście byli mi uwierzyć! – Zawsze ci wierzyliśmy – jedynie martwiliśmy się o dowody. W każdym razie pani Gievers powiedziała, że jestem lepszą matką niż prawnikiem. Gdy zapozna się z aktami, będzie wiedziała, czy można wnieść sprawę przeciwko Mossom, czy nie. * * * Latem przed rozpoczęciem przeze mnie liceum grupa prawników wniosła pozew zbiorowy w Sądzie Okręgowym w West Palm Beach w imieniu trzydziestu jeden dzieci z Florydy, w większości wymieniając je z inicjałów, jakkolwiek moje nazwisko pojawiło się w pełnym brzmieniu. Kilka tygodni później adwokaci zdecydowali, że z pozwu zostaną wykluczeni wszyscy, którzy zostali adoptowani albo wrócili do rodziców biologicznych. Byłam zawiedziona, ale Luke nadal miał szansę. Pani Gievers zasugerowała, żeby wkrótce wnieść w moim imieniu pozew indywidualny, a to ze względu na ustawę o ograniczeniach. – To nie o to mi chodziło, i to nie pomoże Mandy ani innym. – Nie – przyznała Gay – ale jeśli usłyszą o sprawie, to wciąż mogą zrobić to samo na własną rękę. W tym samym tygodniu – prawie sześć tygodni po aresztowaniu Charlesa i Marjorie Mossów – w „St. Petersburg Times” ukazał się najobszerniejszy artykuł Wayne’a Washingtona o ich domu.

Zaczynał się tak: Było to pół życia temu, ale nie tak dawno, gdy mieliśmy tylko czternaście lat. Ashley Rhodes-Courter mówi, że dokładnie pamięta czas, który spędziła w domu zastępczym Charlesa i Marjorie Mossów. Pamięta dzień, w którym się dowiedziała, jak będzie wyglądało jej życie w tym domu. Ashley, która źle się czuła, biegła do łazienki, jednak zwymiotowała na podłogę. Marjorie Moss nie posprzątała. Zamiast tego, jak mówi Ashley, wepchnęła jej twarz w wymioty. „Wie pan, jak z psem, którego chce się czegoś nauczyć”. Były tam dwa moje zdjęcia, jedno Heather, po jednym Mossów i ujęcie ukazujące zapuszczoną przyczepę. Zgodnie z artykułem departament wiedział o ostrym sosie i innych nieodpowiednich karach już siedem lat wcześniej, ale jedynie zaproponował Mossom „doradztwo i upomnienie odnośnie do swojej polityki stosowania kar cielesnych”. W dodatku departament wydał zgodę, by Mossowie adoptowali ośmioro dzieci. Gay uniosła wzrok znad gazety. – Zastanawiam się, czy udałoby się nam zdobyć te ich akta dotyczące licencji na prowadzenie domu zastępczego, czy już zniknęły. Reporter rozmawiał z jedną z moich nauczycielek, która powiedziała, że byłam „absolutnie niezwykłą uczennicą” i „zdeterminowaną, skoncentrowaną dziewczyną”. Phil promieniał, czytając na głos. – „Teraz część tej determinacji i koncentracji wymierzona jest w Mossów i system, który pozwolił im na zajmowanie się dziećmi. Oprócz tego, że jest powódką w procesie przeciwko urzędnikom stanowym, złożyła zeznania na policji, by pomóc w sprawie przeciwko Mossom”. W ostatnim akapicie Wayne Washington mnie zacytował: – „Dostawali na nas pieniądze – powiedziała o Mossach. – Wynosili się ponad ludzi w społeczności. Moim jedynym celem jest

doprowadzić do tego, by już nigdy nie trafiło do nich żadne dziecko”. – Jest tam jakaś wzmianka o pozwie zbiorowym? – zapytałam. – Tak, Erin, jest – zaśmiał się Phil i pokazał wypowiedzi Karen Gievers. – Czy udało się już znaleźć Mandy? – dopytywałam. Gay pokręciła głową. – Staramy się. Wiem tylko tyle, że wszystkie adoptowane dzieci Mossów mają tego samego strażnika. – Więc go zapytaj. – Wiesz, że ze względu na klauzulę poufności nic nie może nam powiedzieć. – Nie znoszę tych pierdół o poufności! – Wkurzyłam się. – To chroni wyłącznie pracowników społecznych, nie dzieci. * * * Po tym incydencie z Brooke poczułam się tak, jakbym przebiła się przez jakiś mur – mur, który budowałam starannie przez wiele lat. Nadal musiałam uważać na walające się cegły, żeby się znowu nie potknąć. Wiedziałam, że Courterowie gniewali się na mnie i nie ufali mi znacznie dłużej, niż to okazywali, ale nie ukarali mnie za to, co zrobiłam. Po raz pierwszy pozwoliłam sobie na to, by docenić hojność Gay. Zawsze starała się sprawić mi przyjemność – czasami aż za bardzo – ale intencje miała dobre, a tylko ktoś, kto mnie kochał, znosiłby moje mniejsze i większe podłości. Gdy Phil ochłonął ze swojej początkowej wściekłości, był taki sam jak zawsze – delikatny, wyrozumiały i zawsze chętny, by pomóc mi z zadaniem domowym, zrobić mi coś do jedzenia, popływać ze mną albo zagrać w koszykówkę. Wreszcie do mnie dotarło, że zawsze są przy mnie: budząc mnie, układając do snu, gotowi, by wysłuchać, sprawdzając, czy czegoś nie potrzebuję. Byłam dla siebie surowsza niż oni i poprzysięgłam sobie, że udowodnię, że ich wiara we mnie nie była pozbawiona podstaw. Dotąd byłam wciąż w defensywie, tak żeby w chwili, gdy się mnie

pozbędą, nie cierpieć aż tak bardzo. Jednak mając przy sobie rodziców, którzy dowiedli, że mnie kochają, poczułam się dostatecznie bezpieczna, żeby wpuścić słońce i wypędzić z mojego życia mrok. Rozpościerało się przede mną tyle cudownych rzeczy, że uwierzyłam, że dostałam drugą szansę. Jedną z moich pierwszych okazji była propozycja, bym wygłosiła mowę programową dla National Court Appointed Special Advocates Association, której dyrektora generalnego poznałam w Białym Domu. Gay pomogła mi napisać mowę, która tłumaczyła wszystko, co jako strażniczka ad litem zrobiła dla mnie Mary Miller, a Phil nagrał film, który ilustrował moją podróż przez pieczę zastępczą. W szkole uwielbiałam wystąpienia publiczne i przemówienia, ale występ przed wielkim tłumem mnie niepokoił. Jeden z przyjaciół Gay, Lou Heckler, jest profesjonalnym mówcą motywacyjnym. Poprosiła go, żeby został moim nauczycielem. Gdy nadszedł czas, stanęłam za mównicą, przesuwając wzrokiem po przeszło tysiącu par oczu, które były skupione na mnie, ale byłam spokojna – przynajmniej na początku – bo swoją mowę znałam na pamięć do każdej pauzy i emfazy, co zalecił pan Heckler. – Lubię myśleć, że moja historia składa się z trzech części – zaczęłam. – Pierwsza to czas, gdy wydawało mi się, że zostałam zagubiona w systemie. Druga, gdy w moim życiu pojawiła się moja strażniczka, Mary Miller. A trzecia zaczęła się wtedy, gdy pomogła mi znaleźć rodzinę. Gdy zaczęłam opisywać koszmar w domu Mossów, czułam potrzebę, by mówić szybko i szybciej przejść do kolejnej części, ale głos pana Hecklera w głowie był jak takt podawany przed dyrygenta. – Ale najgorsze były te naprawdę okrutne kary – pauza – jak nakaz biegania w słońcu – pauza – kucanie w dziwacznych pozycjach – pauza – bycie bitą łyżką do czasu, aż pośladki miałam szkarłatne – pauza – a nawet odmawianie jedzenia. – Wzięłam głęboki wdech. – Na szczęście należałam do tych dzieci, które potrafią trzymać się z dala od kłopotów, więc nauczyłam się

unikać najgorszych kar. Niestety mojego brata spotykały znacznie gorsze rzeczy – pauza – jak podtapianie w wannie i wlewanie ostrego sosu do gardła. Zgromadzeni jednocześnie wciągnęli powietrze, a potem jęknęli, gdy opowiedziałam, jak Violet Chavez posłała mnie tam na weekend. Klaskali, gdy usłyszeli, jak Mary Miller uratowała Luke’a po tym, jak po raz drugi posłano go do Mossów, i cieszyli się, gdy oznajmiłam, że Mossowie zostali aresztowani. Potem zaczęłam mówić, jak zmieniło się moje życie dzięki Mary Miller, chociaż gdy byłam młodsza, nie doceniałam jej. – Chciałabym móc powiedzieć, że moja strażniczka i ja zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami, jednak wówczas przyzwyczajona byłam do pracowników socjalnych, którzy przychodzili i znikali – do wszelkich terapeutów, doradców i ludzi z różnymi tytułami, którzy mówili, że coś zrobią, ale nigdy nic nie zrobili. – Uniosłam rękę i zaczęłam odliczać na palcach. – Zanim poznałam Mary Miller, byłam już w ośmiu domach zastępczych, u matki biologicznej, u przyjaciółki mojego dziadka, nie wspominając już o pracujących na zmiany opiekunach w schronisku, i chociaż Mary była naprawdę miła, nie spodziewałam się, żeby była inna. – Zrobiłam długą pauzę. – Bo i dlaczego? Przecież nikt nigdy mi nie pomógł. – Chcę mieć pewność, że żadne dziecko nie będzie musiało przetrwać choćby jednego dnia więcej z tymi sadystycznymi ludźmi. Obecnie mam prawnika, który pracuje nad pozwem zbiorowym w imieniu dzieci, które cierpiały w tym domu. Pewnie się domyślacie, że niedawno oglądałam Erin Brockovich! Moja matka mówi, że mogę wytoczyć proces, ale jednak nie jestem Julią Roberts! Napięcie przerwał zgodny śmiech. Moja pewność siebie wzrosła. Ci ludzie naprawdę słuchali nastoletniej dziewczyny i wierzyli mi! Miejmy nadzieję, że dzięki temu będą też uważać na dzieci, którymi się zajmowali. – Nie miałam pojęcia, jak by to było zostać odnalezioną, ale z pewnością się cieszę, że Mary Miller to zrobiła – powiedziałam na

zakończenie. – Wolontariusze tacy jak wy robią wielką różnicę i chcę wam podziękować w imieniu tysięcy dzieci, którym strażnicy ad litem służą każdego roku. W oczach wezbrały mi łzy. – Pomimo że nie jest tutaj obecna, chciałabym podziękować Mary Miller. I podziękować wam wszystkim. Proszę, pracujcie dalej, aż wszystkie wasze dzieci będą miały stałą rodzinę na zawsze! Publiczność podniosła się wielką falą i zaczęła klaskać. Później z całego kraju otrzymałam dziesiątki próśb o wystąpienia. Gdy podobną mowę wygłosiłam dla Florydzkiego Programu Strażników ad Litem, Mary Miller była obecna. Na końcu dałam jej bukiet kwiatów. Obejmując się, obie płakałyśmy, uświadamiając sobie, ile udało nam się osiągnąć. * * * Gdy jeszcze mieszkałam w domu dziecka, Mary Miller zadała mi pytanie: – Gdybyś mogła robić cokolwiek zechcesz, to co by to było? To pytanie nie rozdrażniło mnie tak, jak jej próby sondowania moich uczuć. – Chcę podróżować po całym świecie – wyrzuciłam z siebie. Pamiętam, jak rozglądałam się po terenie ośrodka, myśląc, że będę miała szczęście, jeśli w ogóle kiedyś uda mi się jeszcze wyjechać z Tampy. W ciągu pierwszych lat u Courterów zjeździliśmy cały kraj i byliśmy na rejsie. Po tym, jak Josh ukończył Hampshire College, wraz ze swoją dziewczyną Safron dołączył do nas w Cambridge, w Anglii, gdzie Courterowie latem przed rozpoczęciem przeze mnie liceum wymienili się domami z pewną brytyjską rodziną. Safron kupiła mi brytyjskie wydanie najnowszego Harry’ego Pottera w dniu, gdy trafił do sprzedaży. – Znasz J. K. Rowling? – z jękiem zapytałam Gay. – Nie znam wszystkich! – roześmiała się.

– Założę się, że mogłabyś załatwić nam spotkanie, skoro już tutaj jesteśmy – marudziłam. – Nie wydaje mi się, kotku. Z Anglii pojechaliśmy do Francji. Ostatniego wieczoru w Paryżu wypożyczyliśmy łódkę, żeby popatrzeć na światła milenijne na Wieży Eiffla. Przeszłam na ławeczkę, na której, trzymając się za ręce, siedzieli Phil i Gay, i wsunęłam się między nich. – Macie pojęcie, że trzy lata temu najbardziej ekscytującą chwilą w moim życiu było witanie gości w domu dziecka? – Wzięłam prawą dłoń Gay i lewą Phila i złożyłam je sobie na kolanach. – Moi rodzice! – Westchnęłam teatralnie. – W Paryżu! Któregoś dnia, niedługo po tej wyprawie, Gay natknęła się na konkurs ogłoszony w „USA Today”. – Powinnaś to zobaczyć. – Pomachała w moją stronę gazetą. – Patrz! Konkurs na esej o tym, jak książki o Harrym Potterze zmieniły twoje życie. Zobacz, jaka jest nagroda. Byłam zaintrygowana, ale udawałam, że wcale nie. – Jaka? – spytałam, nie patrząc w jej kierunku. – Śniadanie z J. K. Rowling w Nowym Jorku! – Pamiętasz, jak kiedyś ci powiedziałam, że Hogwart jest bardzo podobny do domu dziecka? – zaczęłam. – Mają domy i puchar domów, jak ten, który mieliśmy w Murphey Awards. A Harry również jest sierotą, nad którą znęcali się krewni. – Moje podniecenie wzrosło. – Napiszę o tym. Następnego dnia dałam Gay pierwszy szkic. – Hej, mała – powiedziała z entuzjazmem. – Ty umiesz pisać! – Tak myślisz? Wiedziałam, że taką zachętę rzuciłby każdy rodzic, więc gdy minął dzień ogłoszenia zwycięzców, nikomu o tym nie wspomniałam. I tak nie myślałam, że wygram. Następnego dnia zadzwonił do mnie wydawca, by mi powiedzieć, że jestem jedną z dziesięciorga zwycięzców! Na lotnisku czekała na nas limuzyna. Była tak długa, że ledwie mogła manewrować na zatłoczonych ulicach Manhattanu. Gdy Gay paplała o wydarzeniach, w których weźmiemy udział,

uciszyłam ją i skupiłam się na chłonięciu każdej chwili. Spodziewałam się, że pani Rowling jedynie poda mi rękę, ale w ogóle nie była wyniosła i szepnęła mi kilka słów wsparcia o moim życiu i przyszłości, a potem mnie objęła. – Poznać cię to zaszczyt. Uśmiechałam się tak szeroko, że policzki bolały mnie godzinami. Raz jeszcze doświadczyłam tego surrealistycznego uczucia, że ziściło się marzenie. * * * Po lekturze mojego zwycięskiego eseju ludzie z PR z Casey Family Services poprosili, bym wystąpiła na ich konferencji dotyczącej opieki podopcyjnej, a także wzięła udział w przyjęciu w Senacie. Setki osób tłoczyły się w sali Russel Building na Kapitolu. Gdy konferansjerzy wygłaszali uwagi wstępne, pomieszczenie wibrowało pogawędkami i pobrzękiwaniem kieliszków. Myślałam, że nikt nie zwróci na mnie uwagi, jednak w chwili, gdy zaczęłam, rozległo się posykiwanie. Ponieważ wielu zgromadzonych miało możliwości legislacyjne, by przeprowadzić reformy, zasugerowałam, aby znaleźli dziecko w opiece zastępczej, które potrzebuje domu stałego, i znaleźli mu taki dom w przeciągu sześciu miesięcy. Potem zakończyłam cytatem z Moliera: – Jesteśmy rozliczani nie tylko z tego, co zrobiliśmy, ale także z tego, czego nie zrobiliśmy. Cisza sprawiła, że zaczęłam myśleć, że powiedziałam coś obraźliwego, ale potem zerwały się oklaski, które natchnęły mnie nadzieję, że niektórzy z tych dygnitarzy zapamiętają moją opowieść i postarają się chronić dzieci w szwankującym systemie pieczy zastępczej. Konkurs o Harrym Potterze i przyjęcie w Senacie były ważnymi momentami w dziewiątej klasie. Przez resztę czasu starałam się pogodzić pracę w klasach z rozszerzonym programem, udział w próbach przedstawienia i treningi koszykówki. Byłam przejęta, że żółtodziób dostał się do drużyny, ale trener narzucił

rygorystyczny plan treningów, a po tygodniach biegania po kilka mil dziennie, sprintów i ćwiczeń w skokach do planu zajęć musiałam dodać rehabilitację kolan. Najbardziej ze wszystkiego lubiłam kręcić się z Tess i innymi przyjaciółkami z drużyny. W naszym małym miasteczku nie było wiele do roboty, ale z przyjemnością chodziłyśmy do centrum handlowego, malowałyśmy paznokcie, oglądałyśmy mecze footballu i plotkowałyśmy o chłopakach. Któregoś dnia na początku grudnia wróciłam z treningu koszykówki. – Odsłuchaj wiadomość na sekretarce – powiedziała Gay. Była to wiadomość od członka sztabu Hillary Rodham Clinton, który zapraszał mnie na przyjęcie gwiazdkowe w Białym Domu! Dzień po tym, jak mój esej został opublikowany w „USA Today”, Pierwsza Dama, która szczególnie interesowała się sprawami pieczy zastępczej i adopcji, wspomniała o nim w talk show Rosie O’Donnel. Posłałam jej liścik, nie spodziewając się odpowiedzi – a już z całą pewnością nie zaproszenia. Gay i Phil w dniu przyjęcia byli zajęci, jednakże siostra Gay, Robin Madden, która była pediatrą w Maryland, bardzo chętnie ze mną poszła. Dziadzia w prezencie na Hanukę kupił mi bilet na samolot. Wracałam do Białego Domu i tym razem prezydent Stanów Zjednoczonych przywitał się ze mną – a ja mam zdjęcie na dowód! Gdy obchodziłam swoje czwarte Boże Narodzenie z Courterami, rozkoszowałam się znajomymi dekoracjami. Moi przyjaciele i ja mieliśmy sporo planów i nie mogłam się doczekać, żeby Josh i Blake przyjechali na święta. Po raz pierwszy czułam, że jestem tam, gdzie trzeba. Courterowie ostrzegli mnie, że proces z powództwa zbiorowego może się ciągnąć całymi latami. Powiedzieli mi także, bym nie nastawiała się na zwycięstwo ani na rekompensatę finansową. Bardziej martwiłam się tym, co dzieje się w sprawie Mossów. Gdy nie było żadnych wieści, poprosiłam Gay, żeby skontaktowała się z prokuratorem pomocniczym.

– Pan Sinacore powiedział, że nie mogą wykorzystać twojego zeznania – ani Luke’a – bo zdarzenie się przedawniło – powiedziała. Byłam wściekła. – Tyle razy mówiłam o tych ludziach, a zawsze wmawiali mi, że kłamię! Nie powinni liczyć od chwili, gdy zaczęłam o tym mówić? Gay westchnęła. – Powiedział też, że wasze zeznania były najlepsze. – Będą próbowali zdyskredytować inne dzieci – powiedziałam przez zaciśnięte zęby. – Będą twierdzić, że miały problemy behawioralne albo że się namówili. – Zmówili – uśmiechnęła się Gay. – Czyli konspirowali. – No, nieważne. – Nie byłam w nastroju na lekcje słownictwa. * * * Niemal po roku od chwili aresztowania Mossów nowy reporter z „St. Petersburg Times” poinformował mnie, że pani Moss przyznała się do winy co do zarzutu zaniedbywania dziecka i zrzekła się praw rodzicielskich do swoich adoptowanych dzieci. Wyrok? Pięć lat w zawieszeniu! Pan Moss również zrzekł się swoich praw do adoptowanych dzieci, ale nie ukarano go w żaden sposób. Osłupiałam. – To wszystko? – Prokurator wierzy, że dzieci były źle traktowane, ale uznał, że trudno to będzie udowodnić – wyjaśnił reporter. – Chciałabyś to skomentować? – Mossom przydałby się długi turnus w więzieniu, żeby mogli przemyśleć to, co zrobili – odpowiedziałam. Byłam jeszcze bardziej zła, gdy przeczytałam artykuł, w którym zacytowano słowa adwokata Mossów, który powiedział, że według niego to bardzo sprawiedliwy wyrok i że zarzuty były „cudaczne”. Dodał jeszcze, że kilkoro świadków było „cokolwiek niewiarygodnych”.

– Niewiarygodnych! – ciskałam się. – Mówiłam, że tak będzie! Właśnie dlatego chciałam zeznawać! – warczałam sfrustrowana. Phil dalej czytał na głos. – Dalej piszą o tym, że adwokat Mossów powiedział: „Marjorie Moss zawsze brała najtrudniejsze przypadki… Uważamy, że pani Moss prawdopodobnie zrobiła wszystko, co było w jej mocy”. – Phil mnie przytulił. – Tak, tak, to świetny opis mojej córki – wzorowej uczennicy, sportsmenki, gościa Białego Domu. Pani Merritt wyraziła naszą opinię, mówiąc: „To wszystko? Tylko tyle dostanie? Pięć lat w zawieszeniu? To policzek dla tych dzieci”. Reporter zacytował również mnie: „Dzieci zawsze się uczy, że ich czyny mają konsekwencje, ale ta sprawa kompletnie temu zaprzecza, bo Mossowie dostali tylko po łapach”. – Przeczytaj tę część o staniu w kącie! – z chichotem powiedziała Gay. Kolejna moja wypowiedź w tym artykule. – O, jest! – podjął Phil. – „Mossom przydałby się długi turnus w więzieniu, żeby mogli przemyśleć to, co zrobili. Trochę czasu w kącie”. Uniosłam palec w nieprzyzwoitym geście. – Przynajmniej napisali o moim pozwie. – Westchnęłam. – Może tym razem Mandy to zobaczy i też ich pozwie. * * * Mój pozew nie był taki olśniewający jak te, które widywałam w telewizji. Do Departamentu do spraw Dzieci i Rodzin na wniosek Karen Giever o dostęp do materiału dowodowego zaczęły przyjeżdżać kolejne pudła. Gdy przekopywałam się przez sterty papierów, zauważyłam podpisy ludzi, których nigdy nie spotkałam, ale którzy w którymś momencie zajmowali się opieką nade mną. Pamiętałam tylko kilka nazwisk i zastanawiałam się, czy ci ludzie wiedzieli, kim byłam. Była tam także historia wszystkich moich rodzin zastępczych, a także akta pracowników socjalnych. Nic nie było po kolei. – Jak ja mam się w tym połapać? – spytałam Gay.

Całych godzin trzeba było na posortowanie raportów pracowników socjalnych z dwóch stanów, którzy wymieniali między sobą pisma, podczas gdy ja byłam u dziadka. Akta licencyjne Mossów pełne były raportów, zgodnie z którymi byli „modelowymi” rodzicami zastępczymi i w których rekomendowano przekazanie im kolejnych dzieci. Pochwały ze strony pracowników społecznych, którzy powinni się lepiej orientować, wprawiły mnie w taką wściekłość, że musiałam się przejść, żeby ochłonąć. Okazało się, że Mossowie nie byli jedynymi czarnymi charakterami w mojej historii. Nie pamiętałam, że inne miejsca były niemal równie zatłoczone. Pani Gievers powiedziała mi, że rodzice zastępczy nie powinni mieć w pieczy więcej niż pięcioro dzieci, łącznie z rodzonymi. U O’Connorów w jednej małej sypialni było pięcioro maluchów, niektóre nawet miały wspólne łóżka. Zgodnie z dokumentacją u Hinesów było za dużo dzieci i musieli zrezygnować z Luke’a i mnie, co mogło być przyczyną odesłania mnie do innego domu. U Ortizów w pewnej chwili było co najmniej czternaścioro dzieci, podczas gdy oficjalnie mogli mieć dwójkę. Gdy po raz pierwszy wróciłam z Południowej Karoliny, zamieszkałam w domu Pace’ów, w którym upchniętych było co najmniej dziesięcioro dzieci, w większości w wieku przedszkolnym. W dodatku do nieprawidłowości prawnych nie miałam również świadomości wielu innych niepokojących aspektów mojej opieki. Dopiero gdy Gay udało się ułożyć dokumenty w porządku chronologicznym, zrozumiała, że minęło wiele lat, zanim sędzia zajął się naszą sprawą, i że za pierwszym razem pojechaliśmy do Południowej Karoliny bez nakazu sądu, przez co w chwili, gdy nasze bezpieczeństwo stanęło pod znakiem zapytania, trudno było sprowadzić nas z powrotem. Gay odkryła, że przez dziewięć miesięcy byłam oficjalnie zaginiona. Składając w całość skrawki informacji – łącznie z fotografiami z Bożego Narodzenia i Wielkanocy, które spędzałam w Południowej Karolinie, a na których byłam różnego wzrostu i miałam różną długość włosów – Gay ustaliła, że dziura w papierach opiewa na mój pobyt u Adele. Okazało się, że akta zostały uzupełnione, żeby ukryć błędy.

– Przez wszystkie lata, gdy byłam strażniczką, nigdy nie widziałam tak byle jakiej pracy socjalnej! – złościła się Gay. – Dlaczego tyle tych domów było tak potężnie przepełnionych? Jak mogli w ogóle brać pod uwagę Sama Rhodesa, skoro jego własne dzieci dorosły w pieczy zastępczej? Był brutalny i miał kłopoty z używkami. Pracownicy społeczni, ludzie z licencjami, nawet inspektorzy wiedzieli, co się dzieje u Mossów, a wszyscy odwracali wzrok – grzmiała. – Pamiętasz, gdy pierwszy raz sprawdzali ten dom, a pani Moss zmusiła cię, żebyś wszystko odwołała? Cóż, tego samego wieczoru ktoś zadzwonił na numer alarmowy i powiedział, że dzieci bały się mówić prawdę przy pani Moss. Inspektor do spraw bezpieczeństwa dzieci z jakiegoś powodu uznał, że nie ma potrzeby dalszego śledztwa. – Gay przełożyła kilka nowych dokumentów. – Potem, tydzień później, ktoś ze szkoły ponownie zadzwonił na czerwoną linię, ale pracownik zapewnił tę osobę, że wszystko z tobą w porządku i że inspektorzy niczego nie znaleźli! Im bardziej wściekała się Gay, tym ja byłam spokojniejsza. To było tak, jakby ktoś zdjął mi z ramion wielki ciężar. – Popatrz na to! – Pokazała mi protokół dokumentujący kolejne spotkanie urzędników, którzy omawiali nieodpowiednią dyscyplinę w domu zastępczym Mossów. – Gdyby to moja matka zmuszała Luke’a albo mnie do picia ostrego sosu, biła nas packą czy nas nie karmiła, zostalibyśmy umieszczeni w opiece zastępczej, zgadza się? – Gay kiwnęła głową. – Potem musiałaby iść do sądu, podpisać plan działania i chodzić na zajęcia, żeby nas odzyskać. – Wiem – łagodnie powiedziała Gay. – Nie potrafię zrozumieć, dlaczego wobec Mossów nie zastosowano co najmniej takich samych standardów, co wobec rodziców. – Uderza mnie, że stan płacił im mnóstwo pieniędzy za to, że się nami zajmowali, ale mojej matce nie dał ani centa – dodałam. – Nadal jestem zaskoczona, że departament cały czas zaznaczał, że tam jest przepełnienie, ale nie zabrał żadnych dzieci. Do tego pozwolili na stosowanie „nieodpowiednich technik dyscyplinowania”, ponieważ byli sfrustrowani i przemęczeni. – Gay

potrząsnęła głową, jakby próbowała to rozjaśnić. – Przypuszczalnie po prostu wyjaśnili Mossom swoją politykę dyscyplinowania – powiedziała żartobliwie. Potem jej głos pogłębił się i zwolnił – to zawsze był znak, że zrobiłam coś złego, teraz jednak było to uspokajające. – Phil i ja uważaliśmy zdobycie licencji rodziców adopcyjnych za wyczerpujący i wścibski proces, ale go przeszliśmy, bo rozumieliśmy, że stan musi chronić dzieci, które już były ofiarami wykorzystania i zaniedbania. – Gay cisnęła papiery Mossów na podłogę, gdzie przekopywała się przez pudło. Wstała, wyprostowała się i potarła skronie. – Jestem w szoku, ile czerwonych flag przegapili pracownicy socjalni. – Gdy po raz pierwszy zostali rodzicami zastępczymi? – Tak. Każdy, kto ma chociaż połowę mózgu, wiedziałby, że Marjorie Moss prawdopodobnie była zbyt zaburzona, żeby zajmować się dziećmi o szczególnych potrzebach. – W jaki sposób? – spytałam, szukając potwierdzenia dla swoich odczuć. – Przede wszystkim, zgodnie z jej aktami licencyjnymi, matka pani Moss wierzyła w surową dyscyplinę i w dzieciństwie trzy razy ją zbiła. Można by pomyśleć, że dzięki temu taka osoba będzie bardziej współczująca, ale czasami to wszystko pogarsza. Strażników uczy się o cyklu przemocy – jak ci, którzy są jej ofiarami, wreszcie mszczą się na tych, który są słabsi. – Gay zauważyła moje zaniepokojone spojrzenie. – Nie martw się, Ashley, wszystko będzie z tobą dobrze. Wyrwiesz się z tego cyklu. – Skąd możesz mieć pewność? – Będziesz miała wsparcie – i wykształcenie. Będziesz miała lepsze wzorce zachowania. Pani Moss miała za sobą kilka przemocowych, nieudanych małżeństw. – Gay czytała akta. – A jeden z jej synów, którzy tam mieszkali, był skazanym przestępcą. – Jęknęła. – To kolejny powód, dla którego nie powinni mieć dzieci zastępczych. Gdy Phil wrócił do domu, Gay powiedziała mu, czego dowiedziała się o przeszłości pani Moss.

– Nigdy nie zrozumiem, jak można być wobec kogoś okrutnym, zwłaszcza wobec naszego dziecka! – powiedział. – Wiesz, że byłem przeciwny temu pozwowi, ale może wpłynie na zmianę praktyk, tak żeby nie pozwalano ludziom tego pokroju zostawać rodzicami zastępczymi – a przynajmniej pozbywano się ich, gdy tylko pojawią się jakieś kłopoty. – Ich zaniedbania są niewiarygodne – powiedziała Gay. – Niektórzy pracownicy socjalni, którzy powinni co miesiąc sprawdzać, co u Ashley, kompletnie ją ignorowali. Inni fałszowali grafiki. Jeden nawet pracował gdzie indziej w czasie, gdy powinien był wizytować dzieci, i został aresztowany za narkotyki. Kolejna pracownica została oskarżona o prostytucję. Administracja wysłała Ashley do Południowej Karoliny bez zachowania procedur sądowych, no i wiesz już o tej wiele mówiącej notce dotyczącej zniszczenia części akt Luke’a. – Odetchnęła głęboko. – Jest jeszcze więcej. Mossowie nie byli jedynymi rodzicami zastępczymi z kiepskimi aktami, a Sam Rhodes nie był jedynym opiekunem Ashley, który miał problemy z agresją. Pani Pace była skazana za napaść na męża za pomocą samochodu, zanim Ashley u nich zamieszkała. – Co ty myślisz o tym wszystkim? – zwrócił się do mnie Phil. Wzruszyłam ramionami. – Byłam za mała, żeby to zapamiętać. – A co z Pottsami? – Gay zachowywała się tak, jakby szła na palcach przez długi, ciemny korytarz. – Już wam mówiłam o tym potwornym filmie! – A gdybym ci powiedziała, że Boris Potts naprawdę był potworem? – ostrożnie zaczęła Gay. – W jakim sensie? – Wstrzymałam oddech i miałam wrażenie, jakbym osuwała się pod wodę. – Został aresztowany wkrótce po twoim wyjeździe. – Za co? – Za pedofilię. – Molestowanie dzieci? Gay kiwnęła głową.

– Cóż, mnie nigdy nie dotknął. – Większość moich wspomnień związanych z Pottsami była raczej przyjemna – pomijając tamten film. Poza tym byłam rozmownym dzieckiem, więc mógłby się bać, że jeśli cokolwiek by mi zrobił, komuś bym o tym opowiedziała. Następnego dnia przeczesałam akta w poszukiwaniu dalszych szczegółów. Trzy lata przed tym, jak zamieszkałam z panią i panem Potts, jakiś krewny doniósł, że ich syn, który podobno został skazany za morderstwo, mieszkał u nich w czasie, gdy przebywało tam dziecko w pieczy zastępczej. Ten sam krewny doniósł również o kolekcji pornograficznych filmów pana Pottsa. Tymczasem departament nie zamknął ich domu zastępczego, a jedynie poprosił o wyjaśnienia w sprawie poszczególnych oskarżeń. Pottsowie powiedzieli władzom, że ich syn się wyprowadził i że został skazany jedynie za pobicie żony. W kwestii nieprzyzwoitych filmów powiedzieli, że oglądali Playboy Channel, gdy ich przybrane dzieci były już w łóżkach. To było jak przesłuchiwanie kryminalisty, który oświadcza, że jest niewinny, i zamknięcie sprawy na podstawie jego słowa. Chciałam porozmawiać o tym z Gay, ale bałam się, że uzna, że pan Potts wykorzystał mnie seksualnie, a ja to tłumię. Pamiętałam tak dużo – gdyby mnie dotknął, z pewnością bym to zapamiętała. Pan Potts woził inne dzieci na wizyty rodzinne i na badania lekarskie. Po tym, jak przewoził niemowlaka, dziewczynkę, na jej pieluszce została znaleziona krew. Incydent ten został opisany jako „urazy w okolicach waginy, sprawca nieznany”. W raporcie wspomniano również, że to dziecko przewozili wyłącznie Pottsowie. Było jeszcze coś dziwnego. Pottsowie byli rodzicami zastępczymi przez wiele lat i mieli licencję na dwójkę dzieci. Po raz pierwszy znalazłam się w domu, w którym było mniej dzieci, niż to było możliwe. Dlaczego, skoro mieli miejsce dla Luke’a, byłam tam sama? W aktach licencyjnych Pottsów pracownik socjalny zanotował: W obecnym miejscu A.R. przebywa ponad dwa miesiące. Pani Potts określa ją jako „doskonałą”. A jednak zostałam odesłana gdzie indziej. Nie było żadnego dowodu, żeby

jakikolwiek pracownik zainteresował się mną w czasie tych pięciu miesięcy, gdy tam byłam, pomimo że toczyło się już śledztwo w sprawie o molestowanie. Urzędnicy musieli zdecydować, że rozsądnie będzie zabrać z domu pana Pottsa dziewczynkę, ponieważ niedługo po tym, jak wyjechałam, Boris Potts został skazany za napaść na tle seksualnym na dziecko poniżej szesnastego roku życia, a także za zarzut przemocy na tle seksualnym. – Jest sposób, żeby w sieci znaleźć zdjęcia przestępców, prawda? – zapytałam Gay. – A kogo próbujesz znaleźć? – Niektórych z moich rodziców zastępczych. – Pana Pottsa? – powiedziała tak, jakby spodziewała się tej prośby. Podała mi wydruk z innej teczki. – Znalazłam go na stronie dotyczącej przestępców seksualnych. Mary Miller i ja sprawdziłyśmy wszystkich twoich rodziców zastępczych dla Karen Gievers. Popatrzyłam na twarz tego starego człowieka. Usta miał obwisłe jak u ogara, a wyraz twarzy bardziej zmartwiony niż przerażający. – To ten ojciec zastępczy, od którego dostałam tyle prezentów – powiedziałam. – Myślałam, że po prostu jest miły. Po tym, jak Gay zadzwoniła do detektywa z Hillsborough County, wszystko mi opowiedziała. – Zapytałam go, czy którakolwiek z ofiar pana Pottsa z nim mieszkała, a on powiedział, że jedna była ich dzieckiem w pieczy zastępczej – zanim tam przyjechałaś – ale inne sprawy dotyczyły dzieci, które pan Potts przewoził. – Gay była blada jak kreda, a twarz miała tak ściągniętą, że bałam się, że wargi jej popękają. – Cieszę się, że cię stamtąd zabrali – powiedziała. – Najsmutniejsze, że posłali cię do córki Pottsów, i nawet gdybyś chciała, nie mogłabyś się jej zwierzyć. * * * Chciałam, żeby Karen Gievers reprezentowała również Luke’a.

Ponieważ wciąż był w pieczy zastępczej, potrzebował kogoś dorosłego, kto działałby w jego imieniu. W tej roli zgodziła się wystąpić Mary Miller, która obecnie była jego strażniczką ad litem od sześciu lat. Oboje, Luke i ja, mieliśmy założone przeciwko Mossom osobne sprawy o zaniedbanie, podobnie jak przeciwko stanowi. Pani Gievers rozważała także złożenie dodatkowego pozwu w sądzie federalnym z powództwa cywilnego, ponieważ wiadomi pracownicy socjalni nie byli po prostu zestresowani czy kiepsko przygotowani do pracy; byli niedbali, kilkoro było zwyczajnie niekompetentnych, a jeszcze inni z rozmysłem zaniedbywali swoje obowiązki. Mary Miller wskazała, że skoro Mossowie, pan Potts, Sam Rhodes i pani Pace mieli zarzuty kryminalne, które postawione im zostały przed tym albo tuż po tym, jak dostali nas w opiekę, prawie połowa naszych rodziców zastępczych była osobami o wątpliwym charakterze moralnym. Pani Gievers, Gay i Mary chciały, żeby ktoś poniósł za to odpowiedzialność. Mimo wszystko ktoś przecież wybrał te rodziny do opieki nad nami, ktoś je nadzorował, a wszyscy działali, rozumiejąc, że byli rozliczani za opiekę, jaką otrzymywaliśmy. Pani Gievers zrobiła listę osób najbardziej odpowiedzialnych i wniosła przeciwko nim pozew cywilny. Zwróciła się o odszkodowanie zasądzone od oskarżonych na podstawie „rażącego zaniedbania, rozmyślnej obojętności i pogwałcenia konstytucyjnie zagwarantowanych praw do bezpieczeństwa, braku krzywdy, bezpieczeństwa fizycznego i ochrony przed okrucieństwem i osobliwymi karami, dbając i kontrolując system opieki społecznej na Florydzie”. Osoby, które pociągały za sznurki mojego utraconego dzieciństwa, zmieniły się w oskarżonych – ale sprawa ciągnęła się kilka lat i przyznaję, że rozkoszując się życiem licealnym, niespecjalnie o niej myślałam. Tymczasem toczył się pozew zbiorowy, który wciąż obejmował Luke’a, aż sędzia okręgowy Federico A. Moreno zdecydował, że sąd niższej instancji już ochronił dzieci w pieczy zastępczej. Prawnicy wnieśli apelację, ale Sąd Najwyższy odmówił rozpatrzenia tej

sprawy. – Zgodnie z orzeczeniem prawa stanu Floryda „zapewniają dostateczną ochronę dzieciom będącym pod opieką stanu”. – A kiedy to miałam „dostateczną ochronę”? – Nadal możesz coś zrobić – jak wtedy, gdy wygłaszasz swoje przemówienia. – Czy sąd lub ktokolwiek może mnie zmusić, żebym przestała? – W żadnym razie! – z serdecznym śmiechem odpowiedział Phil. Objął Gay. Gdy patrzyłam to na niego, to na Gay, poczułam w sobie przypływ czegoś, czego nie potrafiłam do końca zdefiniować. Gdybym była osobą, która robi takie rzeczy, uściskałabym ich oboje. Przysunęłam się do nich. Pamiętam, jak kiedyś wstrząsnęła mną myśl, że są tutaj dla mnie. Pozwolili mi skorzystać z moich praw, chociaż początkowo mieli wątpliwości, czy iść tą drogą, i zawsze mieli świeże pomysły na rozwiązanie moich problemów. Był taki czas, gdy uważałam, że nikogo nie potrzebuję; teraz zastanawiałam się, jak to możliwe, że potrzebuję tych ludzi aż tak bardzo. * * * Proces z pozwu zbiorowego nie miał hollywoodzkiego zakończenia, jakiego pragnęłam. Jednak sprawy przeciwko Mossom i stanowi nadal były w toku i otrzymaliśmy wiadomość, że państwo Moss złożą zeznania pod przysięgą. Courterowie powiedzieli, że nie muszę tam być, chciałam jednak usłyszeć, co będą mieli do powiedzenia – pod przysięgą – gdy będę siedziała naprzeciwko nich. W pewien pochmurny kwietniowy poranek pojechaliśmy do Tampy. Zamiast sali sądowej, którą sobie wyobrażałam, tłoczyliśmy się w ponurej sali konferencyjnej w biurze protokolanta sądowego. Początkowo unikałam patrzenia na Mossów, a potem odważyłam się zerknąć. Wyglądali na znacznie starszych i znacznie bardziej bezbarwnych niż te gobliny z moich

koszmarów. Pani Gievers najpierw przesłuchała pana Mossa. Próbowała określić poziom przychodu Mossów. Pan Moss przyznał, że w wolnych od podatku subsydiach dostali przeszło dwieście sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów, do tego czeki z opieki społecznej na niektóre z adoptowanych dzieci. Gdy zaczęły padać pytania o Mandy i jej brata, nastawiłam uszu. Nie wiedziałam, że ich matka, która próbowała oddać ich komuś w barze, była siostrą synowej pani Moss. Te biedne dzieciaki jedno piekło zmieniły na inne – a teraz znowu trafiły do czyśćca pieczy zastępczej. Pan Moss przyznał się do bicia dwójki z adoptowanych dzieci, ale żadnego z dzieci w opiece zastępczej. Byłam zszokowana, gdy ujawnił, że obecnie mają pod opieką siedmioletniego chłopca, mimo że warunki zawieszenia wyroku pani Moss wykluczały oddanie jej pod opiekę jakiegokolwiek dziecka. Gdy pan Moss usłyszał pytanie, czy widział mnie kiedykolwiek, odkąd zostałam zabrana z ich domu, powiedział, że dzwoniłam trzy- lub czterokrotnie, chcąc ich odwiedzić. Zatkało mnie ze zdumienia, gdy oświadczył, że przyjechał po mnie do domu w Brandon i zabrał mnie do nich na weekend. Widząc moją reakcję, pani Gievers poprosiła o przerwę. – Jak mógł powiedzieć coś takiego? – syknęłam na korytarzu. – Nie tylko w życiu bym po to nie zadzwoniła, ale nigdy nie mieszkałam nawet w pobliżu Brandon! – Uspokój się – powiedziała moja prawniczka. – Ale dobrze, że mi o tym powiedziałaś. Po lunchu przyszła pora na panią Moss. Do tej chwili nie odezwała się ani słowem, ale gdy zaczęła odpowiadać na pytania, mówiła tym samym zwodniczym głosem, którego używała, żeby nabierać pracowników społecznych. Gdy została zapytana o kucanie, powiedziała, że gdy dzieci stały w kącie, aby ochłonąć, rozdrapywały ścianki z regipsu. – A moim rozwiązaniem było stanie twarzą do ściany – cóż, czasami opadali na kolana – z ramionami jak tylko chcieli je

trzymać. To nie tak, że kazałam im przykucać. Mogli robić cokolwiek, póki byli w tym kącie i byli cicho. Mieli czas na przemyślenia, właśnie temu służy stanie w kącie. Z uczuciem zaprzeczyła, jakoby czasami stosowała za karę ostry sos czy pobiła packą jakieś dziecko. – Przypomina sobie pani wkładanie dzieci do pustego śmietnika i bicie ich, gdy były w środku? – zapytała pani Gievers. – Nie. – Pani Moss ściągnęła wargi w fałszywym uśmiechu. Była to mina, która zwykle zapowiadała jeden z jej wybuchów. Odruchowo przygryzłam wnętrze policzka. Pani Gievers zajrzała do swoich notatek. – Czy przypomina pani sobie… – Widząc ironiczny uśmieszek pani Moss, przerwała. – Czy w znęcaniu się nad dziećmi jest coś zabawnego? Pani Moss próbowała zatrzeć swoją wpadkę. – Takie rzeczy nie miały miejsca. Pani Gievers popatrzyła jej prosto w oczy. – Co pani pamięta o Ashley? – Była bardzo, bardzo bystra. – Pani Moss spojrzała w moim kierunku, a jej głos stał się gładki jak syrop. – Pamiętam, jak ona, ja i Mandy chodziłyśmy na zakupy. Ubierały się podobnie i dobrze się bawiłyśmy. Co za brednie opowiadasz!, chciałam krzyknąć. Zamiast tego nadal gryzłam policzek. Byłam wściekła, że ciągle wszystko przekręca, ale najbardziej bolało to, że nadal potrafiła sprawić, że czułam się bezradna. Z boku nosa spłynęła mi niekontrolowana łza. Phil podał mi swoją chusteczkę. Mary Miller znacząco popatrzyła na Gay. Gay podążyła za jej spojrzeniem, a potem zakryła usta, jakby tłumiła kaszel. Pan Moss siedział nieco za nami, po lewej stronie. Skupialiśmy się na pani Moss i pani Gievers. Phil pierwszy zauważył, o co chodzi, i szturchnął mnie, żebym się odwróciła i spojrzała na pana Mossa, który wydawał dziwne odgłosy. Dotarło do mnie, że to chrapanie. Pan Moss nie dość, że zasnął, to jeszcze z ust wysunęła mu się sztuczna szczęka! Mary i Gay nie wytrzymały i zaczęły się śmiać,

zasłaniając twarze dłońmi. Adwokat Mossów poklepała pana Mossa po ramieniu. Obudził się gwałtownie. Żona gestem pokazała mu, żeby włożył zęby. Potem bez emocji słuchałam, jak pani Moss opisywała swój idealny styl życia, który zawierał wycieczki do cyrku i na rewie na lodzie, wyjścia do restauracji w każdy piątek i pizzę w każdą środę. Zaprzeczyła zeznaniom dotyczącym karania dzieci, które złożyła w biurze szeryfa, myliła imiona dzieci i wymyśliła opowieść o tym, jak to spaliła papiery, żeby ukryć pogróżki, że zniszczy nasze prezenty gwiazdkowe. Twierdziła, że czytała nam bajki na dobranoc, pisała dla nas wierszyki, nasze dziecięce piosenki wpisywała do specjalnych albumów. Gdy pani Gievers zapytała o te albumy, oświadczyła, że dawała nam je, gdy wyjeżdżaliśmy. – A co z kuchenką Easy-Bake należącą do Ashley i z jej lalkami? – spytała moja adwokatka. – Nie pamiętam, żeby ktokolwiek mnie pytał o kuchenkę EasyBake czy o lalki – powiedziała z wahaniem. – Te dzieciaki tylko siedzą i ciągle marudzą. – Po całych godzinach przesłuchania jej wewnętrzna wiedźma wreszcie się odezwała. – A oni przeczytali o tym w gazetach. – Jej głos stał się przenikliwy jak drapanie kredą po tablicy. – Jeden smarkacz powtórzył, co mówił inny, i tak to się potoczyło. – Pani Moss, zatrzymajmy się tutaj na chwilę – stanowczo powiedziała pani Gievers. – Te dzieciaki się uwzięły – i to zrobiły! – pani Moss mówiła z rozpędu. – Jedyny artykuł, który kiedykolwiek pojawił się w gazecie, został wydrukowany już po pani aresztowaniu i skazaniu prawomocnym wyrokiem w roku 2000, zgadza się? – To ci smarkacze donieśli. A ludzie, którzy przychodzili, zadawali te same pytania. Karen Gievers złagodziła ton. – Czy kiedykolwiek przyszło pani do głowy, że te raporty były podobne, ponieważ wciąż robiła pani dzieciom te same rzeczy? Pani Moss się wypierała.

– Ale wcale nie robiłam, i stąd wiem, jak to zrobili! Pani Gievers pokręciła głową. – Czy pani ma świadomość krzywdy, jaką wyrządziła tym dzieciom? – Sprzeciw co do formy! – włączyła się adwokat pani Moss. – Nie skrzywdziłam ich, bo to bzdury! Uważam, że więcej krzywdy zrobili sobie sami podczas zabawy i przez to, że pozwalało im się wygadywać to wszystko, co ich zachęcało. Wiem, skąd biorą się wasze pieniądze, ale nie sądzę, by należało o tym mówić. Pani Gievers celowo przez chwilę milczała. – Proszę nam jeszcze raz powiedzieć, ile ogółem pieniędzy otrzymała pani wraz z panem Mossem? – Nie mam pojęcia – oświadczyła pani Moss. – Ponad ćwierć miliona dolarów, czy tak? Następnie pani Gievers pytała o przepełniony dom. Z każdą odpowiedzią pani Moss robiła się coraz bardziej rozdrażniona, aż włączyła się jej adwokat. – To zakrawa na nękanie. Pani Gievers przeprosiła. – Czy przypomina sobie pani, jak mówiła Mary Miller, że ma należącą do Ashley kuchenkę Easy-Bake, radio i lalki? – Gdybym je miała, tobym je jej oddała. Odesłałam ją z trzydziestoma sześcioma sztukami odzieży i Bóg wie czym jeszcze. No to dlaczego w Lake Mag musiałam grzebać w ogólnej szafie?, syczałam milcząco. Pod koniec pani Gievers zerknęła na karteczkę, którą podała jej Gay. – Czy ma pani kontakt z Mandy? – spytała. – Nie. – Pani Moss oświadczyła, że nie widziała jej od dwóch lat. Wyszłam z tego pomieszczenia, czując, że jest mi duszno i jestem wykończona. – Jak mogła tak łgać? – krzyknęłam, gdy wsiadłam do samochodu. – Połapią się w tym, gdy porównają to, co dzisiaj powiedziała,

z tym, co jest w jej dokumentach licencyjnych – powiedziała Gay. Wargi mi zwilgotniały. – Masz chusteczkę? Gay się odwróciła. – Usta ci krwawią! – Przygryzłam sobie policzek. Phil nie spuszczał wzroku z jezdni, ale widziałam, jak kręci głową. – Wiedziałem, że nie powinienem był jej na to pozwolić – wymamrotał do Gay. – Ashley, bardzo cię przepraszam. Popatrzyłam na plamki krwi na chusteczce, a potem zaczęłam się śmiać. – Warto było, żeby zobaczyć, jak panu Mossowi wypadły sztuczne zęby! * * * Gdy uświadomiłam sobie skrupulatność, z jaką musieli sobie poradzić Mossowie podczas składania zeznań, martwiłam się, że ich prawniczka będzie próbowała mnie podejść, gdy będę składać swoje, i że zyskają podstawy, by stwierdzić, że kłamię. W głowie mi dudniło, gdy przypominałam sobie najdrobniejsze szczegóły dotyczące czasu, który dziewięć lat wcześniej spędziłam w ich domu. – Nie martw się – powiedziała pani Gievers tym swoim zachrypniętym głosem, który brzmiał matczynie, gdy była po twojej stronie, a agresywnie, gdy nie. – Gdy adwokat Mossów zada ci pytanie, odczekaj sekundę, czy nie wniosę sprzeciwu. Jeżeli nic nie powiem, mów prawdę. Jeśli nie pamiętasz, powiedz to. Nie przekazuj więcej informacji, niż wymaga pytanie. Weszliśmy do pustego pokoju, który wychodził na Zatokę Tampa, co było poprawą w stosunku do zatłoczonej sali, w której zeznania składali Mossowie. Pani Gievers uporządkowała swoje dokumenty, a na stole przed sobą, jako ciche przypomnienie, postawiła butelkę ostrego sosu Crystal. Kilka minut później do

pomieszczenia weszli pani i pan Moss wraz ze swoją adwokat i usiedli naprzeciwko nas. Nie wiedziałam, na co patrzeć; wreszcie utkwiłam wzrok w punkcie nad głową ich prawnika. Gdy zebrałam się na odwagę i spojrzałam na Mossów, ich twarze wydawały się równie pozbawione życia, co gipsowe maski. Pytania wstępne były łatwe, ale nawet gdy przyszło do bardziej szczegółowych, moje obawy zbladły, bo w mojej pamięci incydenty, o które mnie pytano, były równie żywe, jak w dniu, w którym się zdarzyły. Po przerwie adwokat Mossów pytała mnie o moje uczucia wobec matki, o to, jak dziadek został postrzelony, i o inne problemy w opiece zastępczej. Składanie zeznań skończyło się na moim weekendowym pobycie w przyczepie Mossów. – Czy w twoim odczuciu pani Moss próbowała cię wówczas zastraszyć? – zapytała. – Tak – potwierdziłam. Wreszcie było po wszystkim. Gay i Phil mieli zeznawać po przerwie. – Jak się czujesz? – spytał Phil po lunchu. Wzruszyłam ramionami. – Normalnie – odpowiedziałam, bo moje emocje były zbyt skomplikowane. Popijałam sok i zastanawiałam się, czy tak właśnie czuła się Dorotka, gdy wylała wiadro wody na Złą Czarownicę z Zachodu[17] i patrzyła, jak jej arcywróg się rozpuszcza. * * * Przed przejściem do kolejnego etapu postępowania sędzia zaproponował, by strony spróbowały dojść do porozumienia na drodze mediacji. Karen Gievers wyjaśniła, że podczas mediacji strony zgadzają się na poufność omawianych kwestii. To pomaga stworzyć atmosferę zaufania, ponieważ to, co zostanie powiedziane, nie może zostać wykorzystane podczas sprawy sądowej ani wpłynąć na inne aspekty sprawy. Generalnie pragnęłam uzyskać potwierdzenie, że ja mam rację, a Mossowie

nie – że oni kłamali, a ja powiedziałam prawdę – wiedziałam jednak, że żadne pieniądze nie naprawią szkód, jakie wyrządzili. Jeden z moich prawników, kuzyn Gay, Neil Spector, dowiedział się, że Mossom nie zostało wiele środków. Powiedział mi, że na Florydzie wierzyciele nie mogą zająć domu, a niemal wszystko mieli obciążone kredytem hipotecznym, przypuszczalnie po to, by zapłacić kaucję i honorarium adwokata. Gdy stan zaproponował ugodę w sprawie Mossów, Karen Gievers zasugerowała Courterom, by się na nią zgodzili w moim imieniu, i kontynuowali mediacje w pozostałych sprawach, co zrobili. Ja nie brałam udziału w tych spotkaniach, które przeciągały się zarówno w sprawie przeciwko stanowi o zaniedbania, a także w sądzie federalnym z powództwa cywilnego przeciwko pracownikom społecznym. Courterowie mówili mi o wszystkim. Wstępnymi propozycjami poczuli się obrażeni bardziej niż ja. – Mam nadzieję, że dojdzie do procesu – stwierdziłam – bo nawet jeżeli nie wygram, to chciałabym, żeby mnie usłyszano. Karen Gievers wciąż próbowała zdobyć zeznania Mandy, Toby’ego i reszty adoptowanych dzieci Mossów. Po dłuższych sporach sędzia pozwolił pani Gievers, by do każdego napisała list, który departament miał dostarczyć przed upływem określonej daty. Ni z tego, ni z owego doradca departamentu poprosił nas o powrót do mediacji. – Tym razem wydawali się być poważni – powiedziała pani Gievers – bo jeśli dojdziemy do porozumienia, nie będą musieli wysyłać tych listów. – Zgodzisz się, żebyśmy przyjęli następną rozsądną propozycję? – zapytał mnie Phil. – Prosicie mnie, żebym sprzedała Mandy. Byłyśmy siostrami, przynajmniej przez chwilę. – Musimy działać w twoim najlepszym interesie – powiedział Phil. – Ale dla mnie tu nigdy nie chodziło o pieniądze. – W tej chwili nie możemy nawet znaleźć Mandy i pozostałych,

a nawet jeśli nam się uda, nie wiemy, czy będą chcieli zakładać sprawę. – Gay westchnęła. – Poza tym nie ma żadnej gwarancji, że wygrałabyś proces, a nawet gdyby, to mogłabyś przegrać w apelacjach, które mogłyby doprowadzić do unieważnienia wyroku albo nawet do nowego procesu. – Chciałbym wiedzieć, że masz coś na college – dodał Phil. – Karen Gievers ma kilkoro dzieci, które mają zasądzone potężne sumy, ale są na dobrą sprawę bezdomne, bo nie mogą ich odzyskać – powiedziała Gay. – I tak będzie z Mandy! – Nadal możemy jej szukać, a ona może wystąpić z własnym pozwem – powiedział Phil. – Róbcie, jak chcecie! – prychnęłam. Phil i Gay wrócili po kolejnej rundzie mediacji i powiedzieli mi, że jest po wszystkim. – Po wszystkim? – Patrzyłam na nich pustym wzrokiem. – Tak po prostu? Wróciłam myślami do wszystkich moich akt w tych wszystkich pudłach i tego, co ujawniły na temat koszmarnego prowadzenia mojej sprawy. Tu nie chodziło tylko o Mossów – chociaż to oni wzbudzili we mnie potrzebę szukania sprawiedliwości; chodziło o wszystkich pracowników społecznych, którzy nie chcieli mi uwierzyć, przenoszenie bez słowa wyjaśnienia, rozdzielenie z Lukiem, to, że nie pozwolili mi wrócić do Adele i… Myślenie o tym wszystkim wywołało znajome uczucie. Nie chodziło już o powrót do matki, nadal jednak nie potrafiłam się pozbyć niemal przytłaczającej tęsknoty. Tyle mogli dla niej – dla nas – zrobić. Zmusiłam się, by wrócić do rzeczywistości. Żadna sprawa sądowa nie sprawi, że ziści się moja fantazja o innym życiu razem z moją matką. Phil opacznie zrozumiał moją rozżaloną minę. – Sądziłem, że rozumiesz, że może do tego dojść. – Jak cała nasza praca w jedno popołudnie mogła pójść na marne? – Oni naprawdę nie chcieli wysyłać tych listów – powiedział Phil.

– Więc nigdy nie pójdę do sądu? – Zamachałam rękami jak ptak ze złamanym skrzydłem. – Wszystko się kiedyś kończy, a teraz wiesz, na czym stoisz – odparła Gay. Ręce mi opadły. – Ale byliśmy tak blisko Mandy. * * * Pomimo że nie od razu to do mnie dotarło, ulżyło mi, że ta sprawa się skończyła i że już nigdy nie będę musiała mieć do czynienia z Mossami ani żadnym pracownikiem społecznym. Spływało coraz więcej zaproszeń do wygłaszania przemówień. Przyjmowałam tak dużo, ile byłam w stanie wpasować w plan zajęć szkolnych, łącznie z kilkoma przemówieniami programowymi na wielkich konferencjach dla sędziów, pracowników społecznych i rodziców zastępczych. Przemawiałam podczas Wendy’s International Convention w Las Vegas dla przeszło trzech tysięcy gości, tuż przed aukcją charytatywną na rzecz Dave Thomas Foundation for Adoption. Choć pan Thomas zmarł do tego czasu, z czułością myślałam o tym, jaki był dla mnie miły w moje dwunaste urodziny, i jak mi powiedział, że wszystko będzie w porządku. Żałowałam tylko, że nie mógł tam być i zobaczyć, jak daleko zaszłam. Przynajmniej mogłam oddać mu honor, pomagając tak wielu dzieciom. Podczas ferii gwiazdkowych, gdy byłam na pierwszym roku, Gay szukała jakiegoś filmu do obejrzenia, gdy natknęła się na kasetę z dnia mojej adopcji, cztery i pół roku wcześniej. Włączyła ją, zanim zdążyłam zaprotestować. Gdy Gay zobaczyła, jak wycieram policzek po tym, jak mnie pocałowała, powiedziała: – W porządku, nie będziemy tego pokazywać podczas spotkań rodzinnych. – Wszyscy pokonaliśmy długą drogę – zgodził się Phil. – Zabawne. – Uśmiechnęłam się do niego krzywo. – Wtedy nikogo nie potrzebowałam; teraz jednak potrzebuję z pewnością.

Nawet dzisiaj nie mogę powiedzieć, że Gay jest jak moja prawdziwa matka. Różni się od mojej mamy biologicznej, z którą wiąże się tyle potężnych emocji i wspomnień, zawsze działających jak magnes, który nas łączy, nieważne ile minęło czasu ani jakie pojawiły się okoliczności. Teraz jednak w mniejszym stopniu czuję miłość i niezaspokojoną tęsknotę do mojej matki biologicznej, a bardziej jest mi jej żal. Jej własna matka ją porzuciła. Nikt jej nie pomógł, a życie miała ciężkie. Chociaż nie mogła się mną zająć, to o mnie zadbała. Gdyby dostała choć ułamek kwoty, którą dostawiali Mossowie – czy inni moi rodzice zastępczy – mogłaby zapuścić korzenie w Tampie i stworzyć dla nas dom. Spodziewam się, że będę widywać się matką w przyjaznej atmosferze, jednak nie pragnę już z nią być. Nadal czuję urazę wobec pani Moss. Stan płacił jej za stworzenie schronienia dla dzieci, które już były poranione, a ona raniła je jeszcze bardziej – niektóre nieuleczalnie. W dodatku nie mogłam pozbyć się urazy do tych ludzi we władzach, którzy byli niekompetentni, zaniedbywali swoje obowiązki czy odwracali oczy, gdy system rodzicielstwa zastępczego nas krzywdził. Tak dużo dzieci w mojej sytuacji nie ma głosu, ale ja nie będę milczeć. Nadal będę mówić o tym, jakie to ważne, by dzieci jak najszybciej trafiały do stałych domów. Niedotrzymane obietnice okaleczyły mnie na wiele lat. Gdy Courterowie dotrzymali obietnicy, którą mi złożyli, moja wiara w innych zaczęła rosnąć. Dzień po dniu byli dla mnie, aż pewnego dnia nie tylko poczułam się bezpieczna, ale nie chciałam odejść. Może to właśnie jest definicja miłości. [17] Dorotka, Zła Czarownica z Zachodu – postacie z książki dla dzieci Czarnoksiężnik z Krainy Oz, autorstwa Franka Bauma.



13. ODNALEZIONE SŁOŃCE anim znalazłam dom, przez blisko dziesięć lat podróżowałam sama. Adopcje są jak bardzo delikatne prace w cieplarni, ze szczepieniem i przesadzaniem. Niektóre szczepki się nie przyjmują. Mojej się udało, zapuściła korzenie i zakwitła, pomimo konieczności przywyknięcia do nowej gleby i klimatu. Jednak nie zapomniałam, gdzie są moje korzenie. Nadal nie wiem, kto jest moim ojcem biologicznym. Ostatnio ustaliłam nazwisko i adres najbardziej prawdopodobnego kandydata. W przypływie odwagi zadzwoniłam do niego i zostawiłam wiadomość. Oddzwonił, gdy mnie nie było, a Gay powiedziała, że to bardzo możliwe, że jest moim ojcem. Zaproponował, że przeprowadzi badania DNA, jeśli wyraziłabym takie życzenie. Byłam zbyt zdenerwowana, żeby spróbować jeszcze raz, chociaż wysłałam mu moje zdjęcie z zakończenia liceum. Gdy je dostał, był tak wstrząśnięty moim podobieństwem do członków jego rodziny, że zadzwonił ponownie. Długo rozmawialiśmy, ale nie udało nam się potwierdzić jego ojcostwa. Moja matka spotykała się również z jego bratem, co komplikowało sytuację. Kilka lat po spotkaniu z moją matką na lunchu brałam udział w zajęciach aktorskich na Duke University. Gay i Phil przyjechali obejrzeć mój występ. Po drodze do domu odwiedziliśmy mojego

Z

wujka Sammiego i jego żonę, ciocię Courtney. Czekoladowe oczy i piegowate buzie ich dzieci były odzwierciedleniem moich. – Ano! Jesteś z Rhodesów, ani chybi! – powiedział mój wujek. Przyjechała ciocia Leanne i padłyśmy sobie w ramiona. Miałam wobec niej więcej ciepłych uczuć niż wobec mojej matki, gdy widziałam ją ostatnio. Ramię w ramię przejrzałyśmy rodzinne albumy. Gdy przewróciłam stronę, na ziemię wypadła koperta. Ciocia Leanne po nią sięgnęła, ale zdążyłam spojrzeć na zdjęcie maleńkiego dziecka w skrzynce. – Pamiętasz Tommy’ego? – spytała. Poczułam się tak, jakby zmroziło mi kręgosłup. Dziecko w skrzynce… Tajemnica, o której miałam nie wspominać… – Urodził się, gdy miałaś prawie dwa lata – szepnęła ciocia Leanne. – Żył tylko czterdzieści osiem dni. Szare, podobne do lalki dziecko sprawiło, że zamarłam. – Dlaczego umarł? – Nagła śmierć łóżeczkowa – odparła ciocia Leanne. – Był wcześniakiem i jego płuca nie wykształciły się dobrze, i to przypuszczalnie była przyczyna. – To był koszmarny okres. – Wujek Sammie westchnął i wyszedł z pokoju. Potem usłyszałam, jak rozmawia z kimś przez telefon. – Zgadnij, kto siedzi w naszej kuchni? Ashley! – Gdy wrócił do pokoju, oznajmił: – Twój dziadek do nas jedzie. Nieczęsto się z nim widujemy, ale zawsze o ciebie pyta. – A co się dzieje z Adele? – zapytałam. – Choruje. Sammie powiedział, że od wielu lat nie mieli z nią kontaktu. Gdy przyjechał dziadek, nie miał zbyt dużo do powiedzenia, choć widziałam, że cieszy się, że mnie widzi. Wujek Sammie zapytał, czy chciałabym ponownie odwiedzić miejsca, w których mieszkałam. Ciocia Courtney, Gay, Phil i moi kuzyni wpakowali się do vana Phila. Przejechaliśmy obok domu, w którym dorastał Dusty, obok przyczepy, którą wynajmował razem z moją matką, i mieszkania, w którym zmarł Tommy. – Pamiętasz coś z tego? – zapytał Phil.

– Nic, kompletnie – powiedziałam. Wciąż byłam otępiała od wstrząsającej wiadomości, że miałam jeszcze jednego brata, coś, o czym pamiętałam jako dziecko, ale potem w jakiś sposób zapomniałam. Zaparkowaliśmy przy małym wiejskim cmentarzyku i przez grudy rdzawej ziemi doszliśmy do kwater Groverów. – Twój brat nazywał się Tommy Grover, po nim. – Wujek Sammie wskazał nagrobek ojca Dusty’ego, Thomasa. – Miał tylko trzydzieści lat? – szybko policzyła Gay. – Zastrzelił go jego własny ojciec, przypuszczalnie podczas gry w karty – odpowiedział wujek Sammie. – Ci Groverowie zawsze sprawiali kłopoty. – Chodziło o jakąś kłótnię rodzinną czy coś? – spytałam. – Można tak powiedzieć. Babcia Luke’a nie chciała, żebyśmy my, Rhodesowie, cię dostali, choć Bóg wie, że próbowaliśmy – powiedziała ciocia Courtney. – Leanne latami wydzwaniała do opieki społecznej, ale nic jej nie powiedzieli – dodał Sammie. – Gdzie jest pochowany Tommie? – zadałam pytanie. – Myślałem, że była tu jego tabliczka – powiedział wujek Sammie. – Leżał koło dziadka – ciocia Courtney obeszła grób, patrząc na ziemię. W palącym słońcu Karoliny było mi trochę słabo i oparłam się o Phila. Poprowadził mnie do naszego vana. Wkrótce po tym, jak wróciliśmy do domu wujka, rozdzwonił się telefon. Ciocia Courtney podała słuchawkę cioci Leanne, która wyszła z nią na zewnątrz. Gdy skończyła rozmawiać, odbyła się mamrotana dyskusja pomiędzy ciocią Courtney i Gay. Gay oświadczyła, że czas na nas, i zanim się zorientowałam, spotkanie rodzinne dobiegło końca. – O co chodziło z tym telefonem? – spytałam, gdy już jechaliśmy. – Lorraine dowiedziała się, że jesteś z odwiedzinami u rodziny, więc wczoraj wyjechała z Florydy samochodem – odparła Gay. – Nie chcieli, żebyś tam była, gdy przyjedzie.

– Dlaczego? – Nie jestem pewna. Powiedzieli, że będzie za jakąś godzinę, że lepiej, żebyśmy pojechali. Wieczorem ciocia Leanne zadzwoniła do Gay i powiedziała, że samochód mojej matki się zepsuł i że została aresztowana. Serce zatrzepotało mi dziko. – A co z Autumn? – Twój wujek się nią zajmuje. – Sprawdźcie, czy wszystko z nią dobrze! – nalegałam. – Nie pozwólcie, żeby trafiła do domu zastępczego! Gay była w kontakcie z ciocią Courtney i wujkiem, którzy podczas tego kryzysu opiekowali się moją siostrą. Wymieniałam maile z wujkiem i miałam jakiś kontakt z ciocią Leanne. Moja matka również pisała do mnie maile i kilka razy w tym czasie rozmawiałyśmy przez telefon. Gdy byłam w ostatniej klasie liceum, na adres szkoły przyszedł do mnie list z więzienia federalnego. Dusty Grover przeczytał artykuł o mnie, w którym pojawiła się nazwa mojej szkoły, i stąd wiedział, gdzie mnie znaleźć. Napisał do mnie długi list i dołączył drugi, do Luke’a. Powiedział, że przez wiele lat próbował się z nami skontaktować. Rzucił nowe światło na różne epizody. Twierdził, że nigdy nie był wobec mojej matki agresywny i że bardzo kocha mnie i Luke’a. Opisał jedną historię, która wydała mi się szczególnie interesująca. Opowiedział, jak Lorraine i Leanne planowały jechać na Florydę, żeby odwiedzić Luke’a i mnie. Gdy zapytał, czy ma dla nas jakieś prezenty, powiedziała, że nie ma na to pieniędzy. Zatem, jak twierdził, kupił mi kuchenkę Ease-Bake i różne rzeczy dla Luke’a. Zatem moja cenna kuchenka – która w mojej głowie była wieczystym symbolem miłości mojej matki – mogła zostać kupiona przez niego! Chyba naprawdę się o mnie troszczył. Obecnie Dusty odsiaduje w więzieniu federalnym wyrok za napad na bank i spędzi tam jeszcze wiele lat. Chociaż nie jesteśmy spokrewnieni, nadal myślę o nim jako o moim ojcu. Po spotkaniu z wujkiem mój dziadek trafił do więzienia za handel narkotykami.

Jego dawna przyjaciółka, Adele Picket, zmarła po długiej chorobie. Pani Moss ponownie została aresztowana za zaniedbywanie dziecka. Naruszyła warunki wyroku w zawieszeniu, zajmując się kolejnym dzieckiem. Jej wyrok nie został powiększony. Mój wujek Sammie i jego rodzina byli dla mnie bardzo mili. Dwukrotnie przyjechali z wizytą i nawet przylecieli na ceremonię zakończenia liceum, gdzie ponownie zobaczyli Luke’a. Moja matka ma obecnie dobrą pracę i rozwiodła się z Artem. Na nowo poznaję ją i Autumn. To dla mnie ważne, by w moim życiu była rodzina biologiczna. Karen Gievers i Mary Miller wypracowały korzystne rozwiązanie w sprawie Luke’a. Mieszkał w domu dziecka przez pięć lat po moim odejściu. Hudsonowie i Merrittowie pozostali jego przyjaciółmi. A potem – nareszcie! – znalazł się mistrz dla Luke’a. Były oficer marynarki, który akurat pracował nad magisterką o edukacji specjalnej, zobaczył Luke’a na florydzkiej stronie dotyczącej adopcji. Przeszedł wielostronne szkolenie i pokonał wiele biurokratycznych trudności, by zostać jego rodzicem adopcyjnym. Tym niemniej do tego czasu Luke był w pieczy zastępczej przez czternaście z jego piętnastu lat. Podczas podróży do Londynu Luke podziwiał królewskie konie i poprosił o lekcje jazdy. Wykazał naturalny talent do skoków, ale mojemu bratu nic nie przychodzi bez trudu. Obecnie ma osiemnaście lat i walczy, by przezwyciężyć skutki niepowodzeń, jakie spotkały go przez te wszystkie lata. Nadal mam kontakt z Mary Miller, moją strażniczką ad litem, której tak wiele zawdzięczam i którą doceniam teraz znacznie bardziej, niż kiedy byłam dzieckiem. Martha Cook, prawniczka, która pro bono zajęła się sprawą odebrania naszym rodzicom praw rodzicielskich, jest obecnie sędzią w sądzie rodzinnym w Tampie. Tak się przypadkowo złożyło, że właśnie przed nią została sfinalizowana adopcja Luke’a. Pani Sandnes skończyła studia na kierunku pracy społecznej, została licencjonowanym doradcą i nadal pracuje w domu dziecka jako kierownik do spraw usług doradczych. Wyszła za swojego

dawnego kolegę z Lykes, pana Todda, i mają dwóch cudownych synków. Za każdym razem, gdy wracam do domu dziecka, pan Irvin wita mnie szerokim uśmiechem. Te dzieciaki mają prawdziwe szczęście, że trafił im się opiekun, który tak bardzo się o nie troszczy. Mój brat Josh ożenił się z Safron. Wreszcie mam starszą siostrę i nie mogłabym sobie wymarzyć siostry bardziej kochającej ani piękniejszej. Blake i Josh byli dla mnie wielkim wsparciem i pomogli mi w momentach, gdy dziewczyna potrzebuje starszych braci. Karen Gievers została wynajęta przez większość adopcyjnych dzieci Mossów – łącznie z Mandy. Dowiedziałam się, że Mandy wyszła za mąż i ma dziecko, ale to wszystko. * * * Zanim poszłam do college’u, spakowałam pudła, które zawierały historię mojej opieki zastępczej. Gdy przejrzałam wykaz osób, które w Południowej Karolinie i na Florydzie były odpowiedzialne za mój przypadek, byłam zdumiona, jak wiele ich było. Policzyłam: 73 urzędników opieki nad dziećmi 44 pracowników opieki społecznej 19 rodziców zastępczych 23 prawników 17 psychologów, psychiatrów i terapeutów 5 osób z programu Strażników ad Litem 4 sędziów 4 urzędników sądowych 3 pracowników rejestru nadużyć 2 prowadzących pracowników społecznych 1 strażniczka ad litem Z tych 195 osób tylko Mary Miller i Martha Cook były pracującymi za darmo ochotniczkami – a jednak właśnie te dwie

osoby najbardziej zmieniły moje życie. * * * Pierwszy szkic tej książki skończyłam w szóstą rocznicę mojej adopcji. Gdy wróciłam do domu, po drodze odbierając pizzę na odświętną kolację, biły pioruny. Gdy rozpakowałam eleganckie, drewniane pudełko, niebo zaczęło się przejaśniać. Na górze pudełka był dekupażowy portret dziewiętnastowiecznej księżniczki bawiącej się naszyjnikiem z pereł, której Phil dał moją twarz. Roześmiałam się głośno i otworzyłam pudełko. To była pozytywka. I grała You Are My Sunshine. Coś, co siedziało we mnie bardzo głęboko i było bardzo napięte, w tej chwili pękło. Niespodziewanie z oczu popłynęły mi łzy. Popatrzyłam przez stół w błyszczące oczy moich rodziców. Gay i Phil – moja matka i mój ojciec – płakali wraz ze mną. Potem roześmialiśmy się, widząc nasze wzruszenie. Przez mgłę nad Crystal River przebiło się światło późnego popołudnia i poczułam coś, czego dotąd nie znałam: byłam w domu.



DO CZYTELNIKA Dom nie jest tam, gdzie mieszkasz, ale tam, gdzie cię rozumieją. Christian Morgenstern

a książka to pamiętnik z mojej podróży przez trudne dzieciństwo – w którym często czułam się porzucona, zaniedbana i uwięziona w szwankującym systemie opieki zastępczej – do odnalezienia bezpiecznego i kochającego domu. Odtwarzając opisywane wydarzenia, polegałam tak na swojej pamięci, jak na dokumentacji, która obejmowała akta sądowe, zeznania, dokumentację opieki społecznej, inne dane rządowe, artykuły w prasie i zdjęcia. Przeprowadziłam również wiele rozmów i jeździłam do dawnych domów zastępczych i innych miejsc, w których żyłam. Zmieniłam imiona i szczegóły pozwalające na identyfikację – a także, w niektórych przypadkach, lokalizację – niektórych opisywanych osób, wliczając w to członków mojej rodziny biologicznej, rodzin zastępczych (z wyjątkiem Marjorie i Charlesa Mossów, którzy pojawili się w gazetach) i wszystkich osób, które miały pomniejsze znaczenie w opisywanym czasie, z wyjątkiem moich adopcyjnych braci i mnie samej. Kilka postaci jest stworzonych z połączenia kilku osób. Z przyjemnością wskazałam, używając prawdziwych nazwisk, wielu wspaniałych ludzi, wliczając w to kilku naprawdę niezwykłych nauczycieli, którzy mieli pozytywny wpływ na moje

T

życie. Wielu dorosłych, którzy się mną zajmowali, wykonało dobrą robotę; kilku dosłownie uratowało mi życie. Jest tam jednakże kilka zgniłych jabłek, którzy mnie nie tylko porzucili, zaniedbywali albo znęcali się nade mną, ale także zlekceważyli swoje prawne, moralne i etyczne obowiązki. Nie wiem, co gorsze: rodzice, którzy nie dbają o swoje dzieci, biologiczni ojcowie, którzy nie wspierają swojego potomstwa, czy profesjonaliści, którzy naruszają standardy zawodowe, jak i zaufanie publiczne, zaniedbując tych, których mają pod opieką i kontrolą. Ze względu na moje pozwy z powództwa cywilnego duża część mojej historii już została upubliczniona. Mam nadzieję, że inne dzieci, które razem ze mną mieszkały w domu Mossów – a szczególnie ta, którą w tej książce nazwałam Mandy – dadzą mi znać, jak sobie radzą. Żałuję tylko, że nie mogłam zrobić dla nich czegoś więcej. Sądzę, że jednym z powodów, dla których ludzie tak bardzo są zainteresowani moimi przemówieniami i spisaną historią, jest to, że głosy większości dzieci są stłumione bądź ignorowane. Reprezentuję tysiące, prawdopodobnie dziesiątki tysięcy dzieci, które są zaginione w tym systemie. Jesteśmy chórem głosów, który musi zostać usłyszany.



PODZIĘKOWANIA ie mogłabym napisać tej książki bez wielkiej pomocy mojej błyskotliwej i utalentowanej matki adopcyjnej, Gay Courter. To ona zorganizowała materiały, zbadała aspekty prawne i odkryła pewne tajemnice z mojej przeszłości. Ta książka nie powstałaby bez jej ciężkiej pracy i nieskończonemu oddaniu projektowi. Gay, która jest poczytną pisarką, przeprowadziła mnie również przez wyczerpujące zadanie stworzenia książki, którą dałoby się czytać, tak jak pomogła mi oswoić pewne bolesne okresy w moim życiu. Chciałam po prostu wyrzucić z siebie tę historię; nie spodziewałam się, że odkryję swoje pokawałkowane dzieciństwo i poskładam je jak puzzle. Mój adopcyjny ojciec, Phil, również był znaczącą częścią tego procesu. Był ogromną pomocą przy zbieraniu danych; szczególnie czytając opasłe tomy akt sądowych i robiąc notatki. Ponadto przeczytał każdy kolejny szkic i dzielił się swoimi refleksjami, z oddaniem i niewzruszoną miłością. Któregoś dnia będę chciała wiedzieć na pewno, kto jest moim ojcem biologicznym. Mam nadzieję, że będzie ze mnie dumny. Ostatnio mam kontakt z członkami mojej rodziny biologicznej i jestem wdzięczna za ich ciepło i dobroć. Moja matka i ja budujemy dorosłą przyjaźń i planuję być przy mojej młodszej

N

siostrzyczce tak, jak tylko potrafię. * * * Chcę podziękować następującym osobom za to, że sprowadziły mnie do domu: Sędzi Marcie Cook, Mary Miller i pracownikom Programu Strażników ad Litem przy Trzynastym Sądzie Okręgowym w hrabstwie Hillsborough, w tym Joelowi Valdesowi, Alyce Krepshaw, Wayne’owi Colemanowi, Angie Smith i Laurze Ankenbruck. W mojej historii są prawdziwymi bohaterami, pomimo tego, że w moim imieniu pracowali w cieniu, a osobiście znam tylko Mary Miller. Moim doradcom prawnym – Karen Gievers, Frankowi Bachowi, Neilowi Spectorowi, Royowi Wassonowi, Bobowi Glennowi, Edwinowi Kriegerowi i Donaldowi Linskiemu – którzy pomogli mi wydać głos i zabezpieczyli moją przyszłość. Carol Paine i Susan Sampson połączyły mnie z moimi rodzicami adopcyjnymi. Victoria Hummer, Marie Brzovich, Beth Reese, Barbara Luhn, Beth Lord, Sharon Ambrose, Sharon Williamson, Joe Kroll, Jann Heffner, Maureen Hogan i Susan Reeder pomogli mi z moją adopcją i przenosinami. Dziękuję również Sandnes Smith-Boulanger, która zawsze była przy mnie i której mogłam zaufać. Todd Boulanger był szczery i uczciwy, ale miał sposób, by każdą sytuację ocieplić swoim uśmiechem. Irvin Randle z jego powitalnymi uściskami, zachętami i żartami o moich stopach sprawiał, że zawsze czułam się dobrze ze sobą. Mary Fernandez i Bruce Wesolowski przeprowadzili mnie przez terapię, chociaż niektóre godziny, które spędziliśmy razem, przypominały wyrywanie szwów z rany. Dziękuję wielu innym – od pracowników biurowych przez administrację po animatorów czasu wolnego – w domu dziecka, którzy pomogli mi przetrwać życie w ośrodku. Chcę także podziękować moim ośrodkowym sponsorom, panu i pani Gaffney, których stypendium w piątej klasie przekonało mnie, że pójdę do college’u.

Mam dług wdzięczności wobec wszystkich moich nauczycieli, pedagogów i pracowników administracji szkolnej, a szczególnie wobec pani Trojello, pani MacDonald, pani Worthington, pani Johnston i pani Beeler, które wzięły mnie pod swoje skrzydła i wywarły tak wielki wpływ na moje życie, a także wobec kilku bardzo szczególnych nauczycieli, których nazwisk nie znam, a którzy próbowali mnie chronić, donosząc o nadużyciach. Dodatkowo dziękuję Ricie Soronen, Denny’emu Lynchowi i innym z Fundacji Dave’a Thomasa za szczególną rolę, którą odegrali w moim życiu. Chcę również podziękować Jill Bailey, Jessice Brown, Joannie Carter, Katie Connolly, Glorii Helms, Cyndal Houts, Jill Bailey, Becky Smith, Ericowi Smithowi i wszystkim moim przyjaciołom, którzy pomogli mi w ciężkich chwilach. Nie wiem, jak mam dziękować mojej matce adopcyjnej, Gay Courter, za pomoc przy pisaniu tej książki. Chciałabym również podziękować mojej agentce, Jöelle Delbourgo; mojemu ojcu adopcyjnemu, Philipowi Courterowi, a także Elizabeth Law, Kiley Fitzsimmons, Jennifer Weidman, Cindy B. Nixon, Jeannie Ng, Sarze Flynn, Esther Mandel, Lynn Mills, Jonellen Heckler, Pat Gaudette, Kathryn Olney, Sharon Smith i dr Montague Chancey za ich mądrość edytorską. Chcę złożyć wyrazy uznania mojemu nauczycielowi wystąpień publicznych, Lou Hecklerowi, który natchnął mnie pewnością siebie, bym mogła opowiadać swoją historię przed wielką publicznością. Cała rozbudowana rodzina Phila i Gay przyjęła mnie jak własną, zwłaszcza dziadzia Weisman, który był dla mnie taki hojny. I wreszcie dziękuję mojej rodzinie: Philowi, Gay, Blake’owi, Joshowi i Safron, którzy, jak teraz wiem, będą dla mnie tak, jak ja dla nich – na zawsze.



DWA ZWYKŁE SŁOWA iedy byłam w szkole średniej, Gay pokazała mi ogłoszenie w „New York Times” o konkursie na esej, w którym uczniowie mieli opisać moment ze swojego życia, podczas którego dowiedzieli się czegoś o sobie samym. Opisana historia musiała być prawdziwa. Natychmiast pomyślałam o taśmie video, na której znajdowało się nagranie z dnia mojej adopcji. – Napiszę o dniu, w którym zostałam adoptowana – zdecydowałam natychmiast. Powiedziałam Gay, że zatytułuję ten esej: Dwa zwykłe słowa. – Każdy założy, że te dwa słowa to „Kocham cię”, jednak tamtego dnia czułam zupełnie co innego. Dwa zwykłe słowa Nigdy nie sądziłam, że dwa zwykłe słowa będą miały taki wpływ na moje życie, nawet jeśli nie były to te, które miałam wypowiedzieć. Za każdym razem, gdy widzę ten film na video, mam ciarki. Była to jedna z tych pamiętnych okazji, które dla rodzin są jak skarb, ale ten jeden „skarb” bardzo chętnie bym zakopała. Był 28 lipca 1998 roku, dzień mojej adopcji. Niemal dziesięć

K

z moich dwunastu lat spędziłam w pieczy zastępczej; obecnie mieszkałam w czternastym domu. W niektórych nie byłam nawet tygodnia, w kilku ponad rok. Więc dlaczego akurat ten miałby się czymś różnić? Przed tym przydziałem byłam w opiece stacjonarnej (politycznie poprawna nazwa sierocińca). Pamiętacie film Wbrew regułom, gdzie sieroty próbują się uśmiechać w odpowiedni sposób, żeby zostać wybranymi przez parę kupującą dziecko? W Domu Dziecka w Tampie nie było to takie ewidentne, jednak potencjalni rodzice zachowywali się tak, jakby przyszli do sklepu zoologicznego i szukali szczeniaka. Przez ponad dwa i pół roku widziałam, jak kilka szczęśliwych psiaków pakowało swoje rzeczy, machało na do widzenia i znikało za bramą. Widywałam również ich powroty – nawet po tym, jak znaleźli rodzinę – z podkulonymi ogonami. Ludzie składali obietnice „rodziny na zawsze”, ale często coś szło nie tak. Nie wiem, czego spodziewały się te rodziny. Nikt nie jest doskonały, a dzieci, które już zostały odrzucone przez własnych rodziców – a przynajmniej tak to czuły – mają nadzieję, że ktoś będzie je kochał niezależnie od ich zachowania. Z moją nową rodziną mieszkałam przez osiem miesięcy. Wydawało się, że wszystko idzie dobrze, ale czy po podpisaniu dokumentów coś się zmieni? I czy tylko dlatego, że to było „oficjalnie”, nie odeślą mnie, jeśli nie sprostam ich oczekiwaniom? Moi rodzice mieli dwóch synów biologicznych, już dorosłych, uznali więc, że wychowywanie córki może zapełnić puste gniazdo. Kochałam mój nowy dom nad wodą, z moim własnym pokojem i łazienką, którą miałam dla siebie. Po raz pierwszy mogłam zaprosić do siebie przyjaciół, a moja drużyna softballowa po meczach przychodziła do nas popływać. W opiece zastępczej zakazane jest nocowanie poza domem, teraz jednak gościłam i bywałam na imprezach piżamowych. Mogłam korzystać z telefonu, gdy tylko chciałam, a dużo połączeń było do mnie. Miałam swoje pierwsze zwierzątko domowe, kociaka o imieniu Catchew, który spał w moim łóżku. Na lodówce nie było zamka ani nie było ustalonych pór posiłków. Mogłam jeść tyle makaronu z serem, klusek i tostów z serem, ile tylko chciałam.

Gdy zrobiłam coś złego, moi rodzice przedadopcyjni ograniczali mi dostęp do telewizji albo telefonu. W jednym z domów zastępczych byłam bita packą, głodzona, zmuszana do stania w dziwacznych pozycjach, picia ostrego sosu i biegania w upale. Kiedy indziej byłam przenoszona do nowego domu z nowym zestawem zasad i obietnic. Tak naprawdę nikt nigdy nie żyje długo i szczęśliwie, prawda? Kiedy więc ten idealny obrazek miał się rozpaść? Przed czy po „finalizacji”? Na taśmie z tym nagraniem widać, jaka jestem przerażona, wchodząc do budynku sądu. Wzrokiem wydaję się szukać drogi ucieczki, gdy prowadzą mnie do gabinetu sędzi Florence Foster. Po jednej stronie stołu konferencyjnego siedzą ludzie z mojego poprzedniego życia; po drugiej ci, którzy reprezentują nowe. Ja jestem pomiędzy Gay i Philem, którzy zaraz mają zostać moimi nowymi rodzicami. Naprzeciwko dwoje reprezentantów domu dziecka, oboje terapeuci. Cieszą się ze względu na mnie, ale taka jest ich praca. Mary Miller uśmiecha się i trzyma bukiet. Przez cztery lata była moją strażniczką ad litem i zrobiła najwięcej, żeby pomóc mi znaleźć rodzinę. „Nasza” strona to także ojciec Gay, dziadzia Weisman, jeden z moich nowych braci, Josh, który skończył college i pracuje jako kamerzysta, i moi nowi rodzice chrzestni, Weinerowie, którzy przyprowadzili swoje trzy małe córeczki. Procedury się opóźniają, bo spóźnia się przedstawiciel Departamentu do spraw Dzieci i Rodzin. On także odwlókł adopcję, całymi miesiącami zaniedbując papierkową robotę. Podczas gdy inni gawędzą, ja przygryzam wargę i czekam cierpliwie. Wreszcie człowiek z departamentu przyjeżdża i mój prawnik, Neil Spector, który jest kuzynem Gay, rozpoczyna procedurę. Czekam na swoją kolej. Ale co mam robić? Zachowywać się tak, jakby to była najszczęśliwsza chwila w moim życiu? Jak mogłaby być, skoro jestem przerażona, że to wszystko jest jednym wielkim kłamstwem? Po kilku chwilach prawniczego żargonu sędzia zwraca się do mnie. – W życiu nic nie przychodzi łatwo – zaczyna. – Jeśli tak jest, to

powinno się nabrać podejrzeń. Być może próbuje mnie uspokoić, mówiąc, że wie, że przezwyciężyłam wiele trudności, by znaleźć się tu, gdzie jestem. Zamiast tego jedynie umacnia moje lęki, że życie z moją nową rodziną jest za dobre, żeby było prawdziwe. Ze względu na wiek, muszę wyrazić zgodę na adopcję. Sędzia porozmawiała z moimi rodzicami i zapytała mnie: – Ashley, czy mam podpisać dokumenty, by adopcja się uprawomocniła? Na taśmie wygląda to tak, jakbym ugrzęzła na środku sceny, w świetle reflektorów. Czy mam jakiś wybór? Patrzę prosto przed siebie, wzruszam ramionami i mamroczę: – Chyba tak. Dwa słowa i po wszystkim. PS Niemal pięć lat później nadal jestem ze swoją rodziną. Wtedy nie wiedziałam tego, co wiem teraz: że niektórym ludziom można ufać. * * * Po tym, jak wygrałam konkurs i mój esej pojawił się w gazecie, zaczęłam odbierać telefony od agentów, redaktorów, nawet producentów filmowych – którzy chcieli, żebym opowiedziała albo sprzedała swoją historię. Przekopałam się przez akta, które przyjechały ze względu na pozew, ale nie wiedziałam, jak te wszystkie fragmenty poskładać. Moje wspomnienia były jak splątane łańcuszki, bez początku i końca. Niektóre to surowe uczucia, jak ścięgna odcięte od kości. Wiedziałam, że muszę dowiedzieć się znacznie więcej, zanim będę mogła spisać swoją historię, i że ta podróż pomoże mi zrozumieć moją pokręconą przeszłość. Mój gniew wobec Mossów i mojej matki opadł, być może dlatego, że lepiej ich rozumiem. A przede wszystkim moi towarzysze w tej podróży to moi „prawdziwi” rodzice. Razem badaliśmy moje dzieciństwo i pod pewnymi względami było to tak, jakbym dorastała, mając ich przy sobie.



































EPILOG odczas weekendu dla rodziców, gdy byłam na pierwszym roku college’u, usiadłam z Philem i Gay w campusowym pubie. Wszędzie wokół kłębili się studenci z rodzinami. Musiałam mieć dziwną minę, bo Gay zapytała: – Coś nie w porządku? – Nigdy nie sądziłam, że znajdę się w takim college’u, i nigdy nie sądziłam, że będę jak wszyscy inni – z rodzicami. Phil popatrzył na ponure miny niektórych młodych ludzi. – Myślę, że jesteś jedynym dzieciakiem, który naprawdę się cieszy, że są tu jego rodzice! Ja byłam z tego powodu bardziej niż szczęśliwa. Pod koniec szkoły średniej skończyłam pierwszą wersję Dwóch zwykłych słów i nie miałam pojęcia, co będzie z tą książką i z moim życiem. Zdobyłam pełne stypendium w Eckerd College, a moich kilka pierwszych tygodni było burzliwych – dosłownie. Gdy nad Florydą przewalały się huragany zagrażające naszemu leżącemu nad wodą campusowi, ewakuowano nas trzy razy. Skoro miałam do domu raptem dwie godziny jazdy, często szukałam pretekstów, by przywieźć ze sobą przyjaciół, a czasami jechałam do Courterów tylko po to, żeby zrobić pranie i zjeść domowy posiłek ugotowany przez Gay. Ale po pierwszym semestrze trudniej było mi znaleźć

P

czas na wizyty w domu, pomijając święta. W czasie pierwszego roku miałam kilka kursów rozszerzonych, grałam w rugby i zdobyłam rolę Celii w Jak wam się podoba. Eckert zachęcał do studiów międzynarodowych, więc na drugim roku zapisałam się na wyjazd do Afryki Południowej, a na kolejnym odbyłam kurs szekspirowski w Anglii. Moje główne zainteresowania obejmowały komunikację teatralną i dodałam do nich nauki polityczne i psychologię. Gdy było to możliwe, przyjmowałam angaże na przemówienia w całym kraju. Obecnie ja, Gay, Phil, Blake i Josh spotykamy się kilka razy w roku i teraz nie mogę się doczekać i cieszę wszystkimi wakacjami i wyjazdami z rodziną Courterów. Ponieważ sama dużo podróżuję, udaje mi się spotykać z moimi braćmi adopcyjnymi tam, gdzie mieszkają. Safron i Josh niestety się rozstali, ale nadal się przyjaźnią. Luke wciąż ma swoje wzloty i upadki. Na jego dwudzieste urodziny zabrałam go na zakupy, by sam wybrał sobie prezenty. Cieszę się zawsze, gdy podejmuje dobrą dla siebie decyzję, i mam nadzieję, że tak już zostanie. Gdy byłam w college’u, Phil i Gay znowu zaczęli narzekać na puste gniazdo. Jednak tym razem ich rozwiązaniem okazał się szczeniak odmiany cavalier king charles spaniel, którego umaszczenie przypadkiem pasowało do moich włosów. Nadal kręcą filmy o opiece nad dziećmi i innych ważnych rzeczach. Gay nadal jest strażniczką ad litem, a Phil jest w zarządzie naszej miejscowej agencji pomocy społecznej. Moja cudowna strażniczka ad litem, Mary Miller, przenosząc się do innego stanu, poprosiła mnie, bym poleciała razem z nią, żeby mogła zabrać do samolotu oba swoje koty. Pamiętam, pod jakim byłam wrażeniem, gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy – a teraz byłam dumna, że dla odmiany to ja mogę pomóc jej. Utrzymuję kontakt z innymi z domu dziecka, zwłaszcza z panią Sandnes i jej mężem, panem Toddem – którzy przyjechali na moje przyjęcie z okazji ukończenia college’u. Tuż przed tym, jak zaczęłam pierwszy rok, dla zabicia czasu przeglądałam Internet w poszukiwaniu konkursów, w których

mogłabym wziąć udział. Wysłałam sześć prac i esejów. Kilka miesięcy później trzy z nich zwyciężyły! Zostałam wybrana do dwudziestoosobowej ekipy All-Academic First Team „USA Today”, jako jedna z Top Ten College Women magazynu „Glamour” i jako jedna z czterech zwycięzców Do Something Golden BR!CK Award, co oznaczało dwadzieścia pięć tysięcy dolarów dla organizacji zajmującej się adopcjami. Podczas ceremonii rozdania nagród, która była transmitowana przez telewizję, na scenie wraz ze mną mogła pojawiać się osoba towarzysząca, a ja wybrałam moją cudowną redaktorkę z Simon&Schuster, Kiley Fitzsimmons. Podtrzymuję kontakt z Lorraine, moją biologiczną matką, i z moją siostrą Autumn. W zeszłym roku zabrałam Autumn na zbieranie cukierków podczas Halloween, i obie wzięły udział w moim absolutorium, siedząc wraz z Gay i Philem, moim nauczycielem przemawiania Lou Hecklerem i jego żoną Jonellen. Później wszyscy poszliśmy na uroczysty lunch. Wszystkie pozostałe dzieci, które mieszkały w domu Mossów, w końcu złożyły własne pozwy, i wszystkie orzeczenia były dla nich korzystne. Jak się okazało, po moim wyjeździe znęcanie jeszcze się pogorszyło i mój przypadek wcale nie był nadzwyczajny. Moja adwokat, Karen Gievers, nadal reprezentuje dzieci, które w systemie opieki społecznej spotykają się z jawnym maltretowaniem. Od rozpoczęcia prac nad tą książką do jej publikacji minęły cztery lata, ale wszystko doskonale zgrało się w czasie, ponieważ gdy się ukazała, właśnie skończyłam college i mogłam poświęcić czas na napięty plan wywiadów i wystąpień. Spełniło się moje marzenie, by zostać mówcą motywacyjnym i promować lepszą opiekę zastępczą i adopcje starszych dzieci. Ciągłe podróżowanie bywa bardzo męczące. Tym niemniej uwielbiam ludzi, których poznaję, zwłaszcza adwokatów pracujących dla dzieci, rodziców adopcyjnych i zastępczych i czekające dzieci. Próbuję natchnąć młodych ludzi nadzieją, że mogą się wydostać z tego systemu i że nawet jeśli nie zostaną adoptowani, nie powinni sami stawiać przed sobą granic, ale korzystać z każdej okazji, jaka się nadarzy.

W tym duchu wydawnictwo Simon&Schuster ufundowało dwa stypendia do college’u dla dzieci w pieczy zastępczej. Mam nadzieję, że któregoś dnia będę miała własną rodzinę i cieszy mnie wizja zostania matką. Jednak tymczasem zajęta jestem opieką nad dwoma kotami, psem i rybkami. A nawet jako młoda dorosła nie mogę się powstrzymać przed uczestniczeniem w kolejnych konkursach. Moja ostatnia praca była na konkurs ogłoszony przez pewną linię lotniczą, która co roku szuka najbardziej nieustraszonego podróżnika!



SPIS TREŚCI WSTĘP 1. DZIEŃ, W KTÓRYM SKRADZIONO MI MATKĘ 2. SĄ DLA CIEBIE MILI… CHYBA ŻE JESTEŚ NIEGRZECZNA 3. TATUŚ ZAWALA 4. CZEKAJĄC NA MAMĘ 5. ZŁA CZAROWNICA 6. NIKT NIE SŁUCHA 7. SIEROTA NA PODSTAWIE ORZECZENIA 8. OŚRODEK DLA NIEZNOŚNYCH DZIECIAKÓW 9. UMÓWMY SIĘ 10. TEST, TEST 11. CO MAM ZROBIĆ? 12. TERAZ BĘDĄ MUSIELI MNIE WYSŁUCHAĆ 13. ODNALEZIONE SŁOŃCE DO CZYTELNIKA PODZIĘKOWANIA DWA ZWYKŁE SŁOWA EPILOG
Rhodes-Courter Ashley - Dwa zwykłe słowa

Related documents

294 Pages • 73,179 Words • PDF • 3 MB

329 Pages • 92,795 Words • PDF • 1.9 MB

2 Pages • 33 Words • PDF • 537.6 KB

8 Pages • 1,423 Words • PDF • 59.2 KB

283 Pages • 105,503 Words • PDF • 1.4 MB

307 Pages • 141,478 Words • PDF • 1.1 MB

11 Pages • PDF • 278.5 KB

624 Pages • 127,366 Words • PDF • 2.5 MB

463 Pages • 180,462 Words • PDF • 1.4 MB

15 Pages • 1,326 Words • PDF • 894.8 KB

280 Pages • 72,686 Words • PDF • 4.7 MB